11

Obudził mnie odgłos brzęczyka.

W pierwszej chwili nie mogłam się zorientować, skąd dochodzi ten dźwięk. To dlatego, że przez minutę czy dwie wydawało mi się, że jestem we własnym pokoju. Wyciągniętą ręką usiłowałam namacać budzik. Ale zamiast trafić na twardy plastik, moje palce namacały tylko czyjąś miękką skórę.

To było co najmniej niezwykłe.

Jeszcze bardziej niezwykłe było to, że kiedy otworzyłam oczy, zobaczyłam, że wcale nie jestem w swoim pokoju. Ani nawet w miejscu, w którym się ostatnio budziłam, czyli w szpitalu. Nie, byłam na poddaszu Nikki Howard, gdzie najwyraźniej zasnęłam na kanapie w salonie – z głową na piersi Brandona Starka.

Gdy raptownie się poderwałam i usiadłam – zaskoczona intymnym sposobem, w jaki tuliłam się do zupełnie obcego mi człowieku – zakręciło mi się w głowie. I nie tylko mi się zakręciło, ta głowa mnie wręcz rozbolała.

Zaledwie sekundę czy dwie trwało, zanim sobie przypomniałam dlaczego.

A kiedy sobie przypomniałam, jęknęłam i opuściłam głowę na kolana. A długie jasne włosy Nikki Howard rozsypały się wokół mnie jak namiot. Cosy – suczce Nikki Howard – nie bardzo się to spodobało. Przecisnęła się przez zasłonę z włosów i wskoczyła mi na kolana, żeby móc mnie polizać na dzień dobry.

Wtedy brzęczyk znów się odezwał.

– O Boże – jęknęłam. Wzięłam na ręce Cosabellę i powlokłam się przez salon, szukając źródła tego dźwięku, żeby móc go wreszcie wyłączyć.

Był ranek. Niebo za wielkimi oknami przybrało odcień jasnego, jesiennego błękitu.

Ale wydawało się, że to nie przeszkadza dwójce PeeNów, która zasnęła obok mnie i nadal spała sobie spokojnie. Lulu Collins wyglądała jak mały aniołek z tą potarganą fryzurą na pazia i rozmazanym tuszem do rzęs.

A Brandon Stark, w całej okazałości swojego metra dziewięćdziesięciu dwóch centymetrów, na wpół leżał na kanapie, na wpół z niej zwisał, ściskając w dłoni pilota od telewizora. Na ekranie nad kominkiem pojawiały się twarze sławnych ludzi. To było MTV, ale wyciszone.

Gdy brzęczyk znów się odezwał, Lulu jęknęła i naciągnęła na głowę kaszmirowy koc, którym przykryliśmy się wszyscy troje. Dotarło do mnie, że ten dźwięk wydobywa się z czegoś w rodzaju domofonu obok drzwi windy. Nie wiedząc, co innego miałabym zrobić, ale zdecydowana skończyć z tym hałasem – podniosłam słuchawkę wiszącą na ścianie.

– Halo? – wychrypiałam.

– Przepraszam, że panią budzę – odezwał się męski głos, którego nie poznawałam (oczywiście). – Ale jest tu pan Justin Bay i chce się z panią zobaczyć.

Justin Bay? Gwiazda (beznadziejnego) filmu Journeyquest? Justin Bay chciał się ze mną widzieć?

A potem sobie przypomniałam. On wcale nie przyszedł do mnie. Przyszedł zobaczyć się z Nikki Howard.

Zaraz, moment. Po co? Czy to nie jest chłopak Lulu Collins? Przypomniałam sobie różowy szafir, który mi pokazała w czasie tych odwiedzin w szpitalu, kiedy byłam taka pewna, że to halucynacja. Czy nie powiedziała, że dostała go od Justina?

Tak. Dokładnie tak powiedziała.

– Na pewno chodzi mu o Lulu – powiedziałam. – Ale ona śpi…

– Nie, panno Howard – odparł odźwierny (bo to musiał być odźwierny, prawda?). – Pan Bay prosił, żeby pani przekazać, że przyszedł zobaczyć się z panią, i że byłby wdzięczny, gdyby nie mówiła pani pannie Collins. Prosił, żeby pani zeszła na dół. Mówi, że to ważne.

Stałam tam i gapiłam się na domofon, kompletnie ogłupiała. Justin Bay chce się widzieć z Nikki Howard, ale nie chce, żeby ona powiedziała o tym Lulu? Co się tutaj działo?

– Powiedział też – ciągnął odźwierny nieco znudzonym głosem że nie pójdzie, dopóki się z panią nie spotka, i że tym razem naprawdę mówi serio.

Znów wpatrzyłam się w domofon. Dlaczego Justin Bay tak pilnie chciał zobaczyć się z Nikki Howard, ale nie chciał, żeby się o tym dowiedziała Lulu? Usiłowałam sobie przypomnieć, co wiem na temat Justina Baya – poza tym, co wyczytałam w „US Weekly” Fridy a poza tym, że w roli Leandra w filmie Journeyquest był beznadziejny ale nie było tego zbyt wiele.

Jest bardzo przystojny, no i bogaty. Bo jego ojciec, Richard Bay, w młodości też był aktorem, gwiazdą niesamowicie popularnego serialu Kosmiczny wojownik. Teraz produkował seriale familijne puszczana w najlepszym czasie antenowym i na wielkim ranczo w Montanie hodował bizony (dlaczego Frida rozrzuca te swoje pisma z plotkami o gwiazdach po całym domu i wiecznie się na nie natykam? A co gorsza, dlaczego zawsze biorę je do ręki i czytam?).

Może Justin ma jakąś niespodziankę dla Lulu. Tak, na pewno dla tego chce się zobaczyć z Nikki, a nie z nią.

– Chce pani, żebym zadzwonił na policję? – usłyszałam zaskakujące pytanie odźwiernego.

– Co? – aż skrzeknęłam do domofonu ze zdumienia. – Nie! Nie, wszystko w porządku. Zaraz tam zjadę.

– Rozumiem, panno Howard – powiedział odźwierny. – Wyślę na górę windę.

Odłożyłam słuchawkę. Super. Będę musiała porozmawiać z Justinem Bayem. Ale jako Nikki Howard, nie jako ja, bo przecież nie mogłam mu powiedzieć, że nie jestem Nikki. Ledwo zdołałam przekonać Lulu i Brandona, że nie jestem Nikki Howard. Justina Baya lepiej sobie darować. Jego rola w Journeyquest dowodziła niezbicie, że jest najgłupszym facetem na ziemi…

Świetnie. Poradzę sobie. Na pewno…

Nie, nie mogę tego zrobić. Nie mam na to czasu. Muszę wracać do szpitala. Po tej porządnie przespanej nocy (mimo że spałam na kanapie, przy lecącym demo najnowszego wideoklipu Lulu – która nagrywała właśnie swój pierwszy album; w sumie miała nawet całkiem niezły głos), zrozumiałam, że muszę się dowiedzieć, co się dzieje, jak rodzice mogli mi coś takiego zrobić, dlaczego nikt mi nie powiedział, o co w tym wszystkim chodzi, co się stało z moim starym ciałem…

… i z mózgiem Nikki Howard.

Postawiłam Cosabellę na ziemi i pobiegłam do łazienki. Z lustra nadal patrzyła na mnie twarz Nikki. Żadnej szansy, żeby to wszystko okazało się jakimś dziwacznym sennym koszmarem.

Ochlapałam twarz zimną wodą, żeby całkiem oprzytomnieć, i odsunęłam szufladę w nadziei, że będzie tam jakaś szczotka. Była, więc rozczesałam włosy – ostrożnie, żeby nie urazić tej wrażliwej blizny z tyłu głowy, a potem wyjęłam szczoteczkę do zębów ze złotego kubka stojącego na umywalce. To była szczoteczka Nikki, ale i tak z niej skorzystałam. No bo co w końcu – teraz moje zęby są zębami Nikki Howard. Prawda?

Wypłukałam usta, podeszłam do garderoby i złapałam pierwszy żakiet, jaki wpadł mi w ręce – z miękkiego jak masło brązowego zamszu.

Już miałam wyjść z pokoju Nikki, kiedy mój wzrok padł na jej laptopa. Warto sprawdzić, czy to, co wczoraj powiedział Brandon, to prawda. To znaczy, że nie żyję. Jasne, Jason czekał na dole – ale przecież wyguglowanie własnego nazwiska zajmie mi tylko sekundę.

No a poza tym, jeśli rzeczywiście przez miesiąc byłam w śpiączce, pewnie czeka na mnie tona maili. Większość z nich to będzie spam, ale sprawdzenie ich zajmie mi najwyżej minutę, i przy okazji zobaczę, czy nie pisał do mnie Christopher…

Kiedy otworzyłam różowego laptopa, od razu zorientowałam się, że coś jest nie tak. I nie chodziło o to, że to był laptop marki Stark, chociaż, szczerze mówiąc, gdybym była niesamowicie bogatą super – modelką milionerką, kupiłabym coś innego.

Chodziło o to, że działał za wolno, reagował na komendy z opóźnieniem.

Po chwili zrozumiałam, dlaczego. Ilekroć wciskałam jakiś klawisz, na modemie zapalało się światełko sygnalizujące aktywność.

To zaś oznaczało – co wiedziałam dzięki obsesji ojca Christophera, że wszystkie komputery osobiste są monitorowane przez rząd – że ktoś rejestrował każde uderzenie w klawiaturę laptopa Nikki Howard.

Jej komputer – w przeciwieństwie do komputera Komendanta – był na pewno szpiegowany.

Ktoś, kto nie spędza wiele czasu przy komputerze – na przykład światowej klasy modelka – mógłby tego nie zauważyć. Ale dla kogoś takiego jak ja, kto praktycznie żyje przy komputerze, było to oczywiste.

I bardzo niepokojące.

Zdjęłam palce z klawiatury tak szybko, jakby mnie ukąsiła. Nie zdążyłam niczego wyszukać, kliknęłam tylko na Google News. Nie wpisałam swojego nazwiska ani niczego, co mogłoby mnie zdradzić.

No ale i tak niezły numer. Kto szpiegował Nikki Howard?

I po co? Co interesującego mogły zawierać maile jakiejś super – modelki?

Wtedy usłyszałam, że drzwi windy się otwierają, więc wybiegłam z pokoju Nikki. Windziarz – inny niż wczoraj w nocy – uśmiechnął się do mnie szeroko i powie dział: – Dzień dobry, panno Howard.

– Ciii. – Wskazałam na śpiących Lulu i Brandona. Oboje wyglądali jak aniołki. Nikt by nie pomyślał, że byli w stanie kogoś porwać, żeby go leczyć z prania mózgu przez „scjentologów”.

– Przepraszam – szepnął windziarz. Przytrzymał drzwi, żebym mogła wsiąść. – Na dół?

– Tak – odparłam. I weszłam do środka…

…a tuż obok moich nóg przemknęła maleńka puchata błyskawica.

– Cosy – syknęłam na suczkę Nikki Howard, która rozsiadła się na podłodze windy. – Wynocha. Wracaj do domu.

Ale Cosabella tylko cicho pisnęła.

– Naprawdę nie możesz ze mną iść. Jadę z powrotem do szpitala. – Podniosłam suczkę, postawiłam na białej wykładzinie tuż za drzwiami windy i kazałam jej tam zostać.

Ale wystarczyło jedno spojrzenie na smutną kosmatą mordkę. nie wspominając już o żałosnym popiskiwaniu, i serce mi zmiękło.

– No dobra, wskakuj – powiedziałam, bo dotarło do mnie, że jej chęć dotrzymania mi towarzystwa może mieć mniej wspólnego z miłością do mnie, a więcej z naturalną potrzebą.

Suczka wpadła do windy, wymachując kikutkiem ogonka, jak… sama nie wiem, jak czym. Jak czymś, czym się zawzięcie macha.

Windziarz uśmiechnął się do mnie (no cóż, do Nikki Howard) i zamknął drzwi. A potem zjechaliśmy do holu, gdzie te drzwi otworzył i powiedział:

– Życzę miłego dnia, panno Howard.

– Ja nie… – zaczęłam, ale wtedy dostrzegłam własne odbicie w jednej z wyłożonych lustrami ścian holu. I zrozumiałam, jakie to wszystko beznadziejne.

– Dzięki – powiedziałam i wyszłam z windy, a Cosabella podreptała za mną.

A najdziwniejszy w tym wszystkim był fakt, że chociaż tylko opłukałam twarz i umyłam zęby, Nikki Howard i tak wyglądała rewelacyjnie. Przynajmniej na tyle, że jakiś facet z UPS, który dostarczył przesyłki, upuścił ten swój elektroniczny czytnik, kiedy mnie zobaczył… A potem podniósł go z posadzki, zaczerwieniony po uszy.

Albo chodziło o to, albo po prostu zgłupiał, gdy zobaczył kogoś tak sławnego jak ja w dżinsach i skechersach.

Podejrzewałam, że to jednak ten rewelacyjny wygląd.

Można by pomyśleć, że to fajne. To znaczy, kiedy wygląda się tak rewelacyjnie, że na twój widok kurierzy z UPS tracą rezon.

Ale jeśli człowiek został w takie ciało przeszczepiony? Trudno to uznać za szczególne osiągnięcie.

Nie bardzo miałam okazję zauważyć to wcześniej, będąc świeżo porwana i ledwo zdając sobie sprawę z tego, że utkwiłam w cudzym ciele, ale hol w budynku Nikki był olbrzymi, a spod sufitu zwisał gigantyczny żyrandol.

Dokładnie pod tym żyrandolem stał Justin Bay. Wyglądał, jakby wyszedł prosto z okładki jednego z pisemek dla nastolatek mojej siostry. Był ubrany swobodnie, w dżinsy, szary sweter w serek i brązową skórzaną kurtkę. Kiedy mnie zobaczył, jego twarz stężała i zerknął nerwowo za moje ramię, jakby chciał sprawdzić, czy z windy nie wyjdzie jeszcze ktoś.

Ale gdy się przekonał, że jestem tu tylko ja, wyraźnie się odprężył. Uśmiechnął się nawet szeroko, pokazując wszystkie te swoje śnieżnobiałe, niesamowicie równe zęby.

– Przyszłaś – powiedział głosem, który znałam z tego okropnego Journeyquest.

– Tak… – potwierdziłam. Cosabella odbiegła ode mnie, kierując się w stronę obrotowych drzwi prowadzących na zewnątrz. – Ale mogę zostać tylko chwilę. Chcesz, żebym coś przekazała Lulu?

Uśmiech Justina znikł.

– Lulu? – Na jego przystojnej twarzy odmalowało się zdziwienie. – Dlaczego miałbym chcieć, żebyś coś przekazywała Lulu?

– Hm, sama nie wiem – odparłam. Suczka wspinała się na tylne łapki, tańcząc wokół drzwi. Naprawdę potrzebowała wyjść. – Po prostu pomyślałam, że chciałeś się spotkać ze mną, a nie z nią, bo masz dla niej jakąś niespodziankę.

– Czy to miał być żart? – Justin chwycił mnie za rękę i trzymał ją, patrząc mi w oczy tym swoim błagalnym spojrzeniem. Prawie płakałzupełnie jak w tej scenie z Journeyquest. kiedy grana przez niego postać, Leander, błagała złą czarownicę, żeby nie zabijała jego ukochanej, Alany (granej przez Mishę Barton). – Nikki, gdzie ty się podziewałaś? Nie odpowiadałaś na moje telefony ani esemesy. I to przez ponad miesiąc. A potem usłyszałem, że wreszcie wróciłaś. Ale nawet do mnie nie zadzwoniłaś. Co zrobiłem nie tak? Po prostu mi powiedz.

Gapiłam się na niego z rosnącym przerażeniem, trawiąc te jego słowa. Dotarły do mnie trzy rzeczy. Po pierwsze, Justin Bay się we mnie kochał (a właściwie w Nikki Howard).

Po drugie, Nikki najwyraźniej była podłą suką, która puszczała się za plecami swojej najlepszej przyjaciółki i współlokatorki, z jej chłopakiem. Nie wspominając już, że za plecami własnego chłopaka.

A po trzecie, suczka Nikki Howard lada moment zrobi kałużę im marmurowej posadzce holu.

– Mógłbyś chwilę zaczekać? – poprosiłam Justina, uwalniając dłoń z jego uścisku. – Muszę wyprowadzić psa.

– Nikki – odparł Justin, a twarz mu pociemniała ze zdenerwowania, – Nie możesz…

– Jedną sekundkę – powiedziałam i podeszłam w stronę drzwi.

– Hej, Cosy – zawołałam na psa. – Chodź tu, maleńka. Suczka podskoczyła do mnie, kiedy pchnęłam obrotowe drzwi i wyszłam na chłodne, jesienne powietrze. Przykucnęła obok jednej z donic ustawionych przy wejściu do budynku… A ja zobaczyłam, że chciało jej się nie tylko siusiu.

I dotarło do mnie, że nie mam niczego, żeby po niej posprzątać.

– O mój Boże, tak mi przykro – przeprosiłam odźwiernego, który stał parę metrów dalej i właśnie zatrzymywał taksówkę dla innego lokatora.

Spojrzał na mnie z uśmiechem i odparł:

– Nie ma problemu, panno Howard. Zajmę się tym, jak zwykle. O kurczę. Odźwierny z budynku Nikki Howard sprzątał po jej psie? Totalna żenada. Poczułam, że się rumienię. Jakąś częścią świadomości zarejestrowałam, że to zabawne, że Nikki Howard tak łatwo się rumieni.

Ale przede wszystkim było mi okropnie wstyd. No i strasznie głupio ze względu na to, co się przed chwilą stało w holu.

– Naprawdę nie trzeba – powiedziałam. – Jeśli tylko ma pan plastikową torebkę, poradzę sobie sama.

– Nie ma takiej potrzeby, panno Howard. – Teraz odźwierny patrzył na mnie tak, jakby stwierdził, że zwariowałam. Najwyraźniej Nikki Howard nigdy nie proponowała, że posprząta po własnym psie.

– To ja, Karl. Zajmę się tym.

Miałam ochotę zapaść się pod ziemię.

– No cóż, Karl. Dziękuję. I mam jeszcze jedną prośbę. Muszę teraz gdzieś jechać. Możesz dopilnować, żeby Cosy wróciła na górę?

– Za żadne skarby nie zamierzałam znów wchodzić do holu i rozmawiać z Justinem.

Karl pokiwał głową i podszedł, żeby wziąć suczkę na ręce…

A ona popatrzyła w moją stronę i zaczęła wyć. Nie popiskiwać ani szczekać, tylko skowyczeć. Jak mały kojot z natapirowaną czuprynką. O co jej chodziło?

– Tęskni za panią – powiedział Karl, ale w jego głosie pobrzmiewała nuta powagi. – Cały czas, odkąd miesiąc temu pani wyjechała.

O mój Boże, pomyślałam. Byłam taka okropna, że porzuciłam własnego psa na miesiąc.

A potem przypomniałam sobie, że to przecież nie mój pies.

I że wcale nie jestem okropna. Karl nie wiedział, że Cosy została sama, bo jej prawdziwa właścicielka umarła. No cóż… W pewnym sensie. Jeśli Lulu nie miała racji z tą swoją wymianą dusz. Ale byłam całkiem pewna, że się myliła. Bo taka rzecz jest fizyczną niemożliwością.

Podbiegłam do odźwiernego i wzięłam od niego suczkę. Natychmiast przestała zawodzić i próbowała się schować pod połą mojego żakietu.

– Cosy – szepnęłam, a serce znów mi zmiękło – nie mogę cię zabrać. Tak naprawdę nie jesteś moja. A ja wracam do szpitala. Psów tam nie wpuszczają. Pamiętasz?

Ale suczka tylko uśmiechała się do mnie spod żakietu i posapywała radośnie, wymachując ogonkiem.

Z miejsca pojęłam, że pojedzie ze mną do szpitala, choćby się waliło i paliło.

Jak na ironię, ledwo to sobie pomyślałam, pojawił się Justin Bay. Podszedł do mnie zamaszystym krokiem i złapał mnie za ramię.

Chodzi ci o ten pierścionek? – zapytał cicho. Staliśmy na dość ruchliwej Centrę Street, więc prawie go nie słyszałam w ulicznym hałasie. – Ten, który dałem Lulu? On nic nie znaczy, kotku. Zrobiłem to tylko po to, żeby ją zmylić, bo zaczynała coś podejrzewać. Nie możesz mieć do mnie pretensji za ten pierścionek…

Nie rozumiem, o czym mówisz – odparłam. I nie skłamałam. Ale teraz naprawdę muszę iść…

Aż zaniemówił z wrażenia. A potem, zanim się połapałam, chwycił mnie w ramiona.

Mój drugi pocałunek w ciągu minionych dwunastu godzin był jeszcze fajniejszy niż pierwszy. Poczułam go aż w czubkach palców u nóg, które natychmiast rui się podwinęły w skechersach.

Zawsze parskałam z pogardą, kiedy dochodziłam w romansach Fridy do tych scen, w których książęta brali w ramiona swoje biedne. ale rezolutne ukochane i przyciskali je do gorsów swoich kamizelek czy jakoś tak. A gdy bohaterki reagowały na pocałunek omdleniem, myślałam sobie: „ Akurat, i co jeszcze? Takie rzeczy się nie zdarzają.”

Wyobraźcie sobie, jak byłam zdumiona, kiedy moje własne ciało – czy może powinnam powiedzieć, ciało Nikki Howard – zrobiło się bezwładne w reakcji na pocałunek Justina Baya. Na samym środku Centrę Street, przy odźwiernym, Karlu, sznurze taksówek czekających na zmianę świateł, milionie gołębi i wszystkich innych ewentualnych widzach. O mały włos nie wypuściłam Cosabelli – którą i tak przygnietliśmy między sobą – tak byłam zaszokowana.

Czy to normalne? Czy tak organizm powinien reagować na pocałunek? I to chłopaka, który jest dla mnie praktycznie obcy (pomijając przelotną znajomość związaną z lekturą plotkarskich kolumn w czasopismach)? A może Brandon Stark i Justin Bay po prostu umieli świetnie całować? Bo to całowanie było naprawdę w porzo. To całowanie dawało kopa! Uwielbiałam je. To znaczy, wiem, że to było niestosowne – naprawdę niestosowne – że całowałam się z chłopakiem najlepszej przyjaciółki Nikki Howard, a do tego za plecami chłopaka Nikki Howard.

Nie wspominając już o tym, że żaden z nich specjalnie mi się nie podobał. Bo prawdę mówiąc, nadal podkochiwałam się we własnym najlepszym przyjacielu. Gdyby to on pochylał się nade mną, na Centre Street, to przysięgam na Boga, pewnie doszłoby do jakiejś eksplozji czy coś.

Dlatego wiedziałam, że nie mogę pozwolić, żeby to całowanie trwało dłużej, nieważne, jak bardzo się podobało ciału Nikki Howard. Bo co, gdyby nagle nadszedł Christopher (chociaż to zupełnie nieprawdopodobne) i zobaczył, że Jason Bay pakuje mi język do gardła? On nie cierpi Jasona za to, że spaprał cały Journeyquest swoją beznadziejną grą.

No dobra, mógłby się nie zorientować, że to ja, a nie Nikki Howard.

Ale to nie ma nic do rzeczy.

I co z Lulu? Jeśli za chwilę się obudzi i wyjrzy przez okno, i nas zobaczy? Fakt, porwała mnie. Ale zrobiła to, kierując się dobrocią serca.

Chociaż trudno było coś powiedzieć, mając usta Jasona na swoich, musiałam to przerwać, choćby było nie wiem jak przyjemne. Resztkami sił zmusiłam się do przerwania pocałunku i powiedziałam:

– Przestań, proszę…

– Przecież tego właśnie chcesz – odparł Jason i naprawdę zupełnie jak ci książęta w romansach Fridy! – zamknął mnie w żelaznym uścisku.

I w sumie miał rację. Chciałam tego. Jak diabli. Ale nie byłam aż taką idiotką, żeby się do tego przyznać.

– Nie – zaprotestowałam słabo. – Nie chcę. Tak nie wolno. W Paryżu mówiłaś coś innego – przypomniał mi Jason.

– Hm, sama nie wiem – powiedziałam, nadal starając się odwracać od niego mrowiące usta, w razie gdyby znów spróbował mnie przekonywać. – Nigdy nie byłam w Paryżu. Proszę, puść mnie…

Chwilę później, ku mojemu zdziwieniu, faktycznie mnie puścił. Ale nie dlatego, że go o to prosiłam. Puścił mnie, bo Gabriel Luna akurat on! – pojawił się znikąd i szarpnięciem odsunął ode mnie Jasona.

– Zdaje się, że ta młoda dama prosiła, żebyś ją puścił – odezwał Nie ze swoim czystym, brytyjskim akcentem.

Wow! Z minuty na minutę robiło się coraz bardziej, jak w jakimś romansie Fridy! I to w taki przyjemny sposób.

– Co, u diabła… – burknął Jason, sprawdzając, czy skórzana kurtka nie podarła się w miejscach, gdzie szarpnął za nią Gabriel.

Za kogo ty się masz?

– Za przyjaciela Nikki – odparł chłodno Gabriel. PeeN! Gabriel Luna sam przed chwilą nazwał siebie PeeNem!

A do mnie odezwał się o wiele cieplejszym, pełnym troski głosem.

– Nic ci nie jest, Nikki?

Pokręciłam głową, głaszcząc Cosabelle, której niespecjalnie się podobało, że została prawie rozpłaszczona między nami, a teraz warczała na Justina z całą gwałtownością kilogramowego rottweilera.

Nic mi nie jest. Tylko martwię się… No wiesz. Że ktoś mógł nas zobaczyć.

Oczywiście, miałam na myśli Christophera – i Lulu. Kiedy to po – wiedziałam, Justin rozejrzał się dookoła, jakby dopiero teraz do niego dotarło, że stoimy na rogu dosyć ruchliwej ulicy. Ale ani razu nie zerknął w stronę wielkich okien w budynku za nami. Łajdak! A może bydlę to właściwsze słowo? Będę musiała sprawdzić w romansach Fridy.

– No właśnie – podchwycił Gabriel, zauważywszy nagłą paniki; Jasona. – Paparazzi mogą się zjawić lada chwila. Kiedy tu jechałem, wydawało mi się, że widzę jednego za rogiem.

To wystarczyło, żeby Jason rzucił:

– Zadzwonię do ciebie później, kotku.

A potem podniósł kołnierz kurtki i odszedł szybkim krokiem.

Coś niesamowitego! O Lulu, rzekomo swojej dziewczynie, w ogóle nie pomyślał. Ale paparazzich wystraszył się tak bardzo, że z miejsca zwiał! Co za pacan. Czy drań. Czy jak to się nazywa.

Gabriel popatrzył na mnie i zapytał:

– Naprawdę nic ci nie jest, Nikki?

Wytrzeszczyłam na niego oczy, a potem obejrzałam się na Karla. który gapił się na nas z lekko otwartymi ustami, zaciskając palce na telefonie komórkowym, jakby właśnie miał zamiar dzwonić na policję. Napotkawszy moje spojrzenie, szybko schował telefon.

– Wszystko w porządku – powiedziałam do Gabriela. – Serio Tylko… muszę wracać. Do szpitala. Ja… Nie powinnam była tak wcześnie wychodzić i… No, po prostu muszę wrócić.

– Rozumiem – rzekł Gabriel tym samym spokojnym tonem, którym wspomniał o paparazzich. – Właśnie stamtąd jadę. Postanowiłem zajrzeć i zobaczyć, jak się czujesz, i zastałem tam istny cyrk, bo zniknęłaś. Wymknęłaś się w nocy trochę się zabawić?

Popatrzyłam na niego, nie rozumiejąc, o co mu chodzi. Wyniknęłam się, żeby się zabawić? Nie, zostałam porwana przez dwójkę SZTŻSS przebranych za chirurgów.

Ale potem dotarło do mnie, jaką scenę zobaczył, nadchodząc – stoję przed swoim domem (no cóż, przed domem Nikki Howard) i całuję się z Justinem Bayem – i jak to musiało wyglądać.

Poczułam, że się czerwienię po korzonki włosów.

– N – nie – zająknęłam się. – To nie było tak. Zupełnie nie. To Lulu! Lulu Collins i Brandon Stark…

Urwałam, bo widziałam po jego minie, że tylko pogarszam sytuację.

– Słuchaj, po prostu muszę wracać – powiedziałam, unikając jego wzroku. – To… Na razie.

Zawróciłam, z Cosabellą w ramionach, i ruszyłam w stronę Centre Street.

Zanim zdążyłam zrobić pierwszy krok, powiedział;

– Lepiej nie. Nie ma żadnych taksówek.

– Rzadko się pojawiają o tej porze – zawołał od drzwi wejściowych Karl, który bez najmniejszego zażenowania podsłuchiwał. – Wszyscy jadą do centrum do pracy. Może za godzinę.

Za godzinę! Nie mogłam czekać tak długo! Musiałam wracać doi szpitala! Zwłaszcza jeśli to, co powiedział Gabriel, było prawdą i „panował tam istny cyrk”. Po co się zatrzymałam, żeby sprawdzać maile na pozbawionym jakichkolwiek zabezpieczeń komputerze Nikki? Trzeba było poszukać komórki i zadzwonić do rodziców, i powiedzieć im, żeby się nie martwili. Mogłabym pożyczyć komórkę Karla… Zresztą, nieważne. Po prostu musiałam się dostać do centrum…

– Nie ma sprawy – powiedziałam głosem, który nie wiedzieć czemu zaczął mi drżeć. – Pojadę metrem.

– Nie możesz jechać metrem – odparł Gabriel.

Poradzę sobie – zapewniłam, zawracając w stronę Boome Street. Przecież znałam tę okolicę i doskonale wiedziałam, gdzie jestem. Wcale nie byłam pewna, czy sobie poradzę, ale co innego mi pozostawało? – Złapię szóstkę przy Bleecker i podjadę do Czternastej ulicy, a resztę drogi przejdę na piechotę. To nie tak daleko.

Sięgnęłam do kieszeni po portfel i kartę do metra i dotarło do mnie, że to wcale nie moje kieszenie, ale kieszenie Nikki Howard.

I że są puste.

– O nie – jęknęłam. Nie miałam portfela. Ani nawet karty do melin Super. Po prostu super.

– Nic nie szkodzi – zapewnił mnie Gabriel – bo przecież i tak nie możesz jechać metrem.

Już chciałam powiedzieć, że oczywiście, mogę – no bo niby dlaczego nie? – ale zanim wypowiedziałam pierwsze słowo, ktoś mnie złapał za ramię.

Sądząc, że to Justin Bay (znowu), obróciłam się, przekonana, że znów będę się musiała bronić przed jakimś rozmiękczającym kolana francuskim pocałunkiem.

Lecz zamiast Justina zobaczyłam grupkę dziewczyn z podstawówki, w kraciastych spódniczkach i brązowych sweterkach, które na mój widok natychmiast zaczęły głośno piszczeć.

– Mówiłam ci, Tiffany! – wrzasnęła ta, która trzymała mnie za ramię; uroczo piegowata dziewięciolatka ze staroświeckimi warkoczami. – To ona! Patrz!

I wskazała palcem wysoki na cztery piętra plakat na ścianie polskiego budynku – plakat, na którym widniała Nikki Howard w bikini, zachęcając przechodniów do odwiedzania nowego Stark Megastone w SoHo.

– Widzicie? Mówiłam wam! To ona! – piszczała Pieguska, o mało mi nie wyrywając ramienia ze stawu. – Nikki, Nikki, dasz mi swój autograf?

– Ja też chcę autograf, Nikki! – krzyknęła Tiffany, wciskając mi pod nos długopis i zeszyt do francuskiego. – Podpisz się dla mnie, och, proszę!

– Dziewczynki! – Zakonnica, która najwyraźniej powinna się opiekować całą tą grupą, ale chyba zdecydowanie nie doceniła władzy, jaką nad jej młodymi podopiecznymi miała pewna superrnodelka, bezskutecznie nawoływała je do porządku. – Przestańcie! Przestańcie natychmiast! Proszę dać spokój tej pani!

A niby czemu miały mi dać spokój, skoro dowód na to, że jestem Nikki Howard, wisiał po przeciwnej stronie ulicy?

Ciągnęły mnie za żakiet, co groziło, że Cosabella zaraz spod niego wypadnie. Kto wie, co by zrobiły, gdyby Gabriel i Karl nie przyszli mi z pomocą? W jednej chwili atakowały mnie wrzeszczące dziewczynki, a w drugiej odźwierny mnie przed nimi zasłaniał, a Gabriel odciągał od nich niemal siłą, tłumacząc cierpko:

– Widzisz już, dlaczego nie możesz jechać metrem? Przynajmniej jeśli nie masz kominiarki.

To był żart.

Ale sytuacja wcale nie była specjalnie zabawna. Bo on przecież miał rację. Nigdy już nie uda mi się pojechać metrem w roli anonimowej mieszkanki Nowego Jorku. Od tej pory będę jeździła jako Nikki Howard, supermodelka. Chyba że zacznę nosić ze sobą wielką tablicę z napisem: „Ja naprawdę nie jestem nią. Nie proście mnie o autograf.

Musiałam zrobić naprawdę zrozpaczoną minę, bo sekundę później Gabriel lekko mnie uścisnął tym ramieniem, którym mnie obejmował, i powiedział:

– Nieważne. Podwiozę cię.

I wskazał jasnozieloną. vespę, która stała na kolistym podjeździe przed kamienicą.

Tak właśnie. Vespę.

Najbardziej obciachowy rodzaj transportu na świecie. To znaczy według chłopaków z Ameryki.

Ale Gabriel nie był Amerykaninem. I najwyraźniej zupełnie go nie obchodziło, czy jakiś Amerykanin uzna jego motor za objaw kompletnego zniewieścienia.

– Mam kaski – zapewnił, myląc moje zdumienie z troską o bezpieczeństwo.

– Okej – powiedziałam słabym głosem. Chciałam już tylko uciec przed wrzeszczącymi fankami Nikki Howard – które nadal powstrzymywali Karl i zdenerwowana zakonnica – i przed tą jej szaloną współlokatorką, i chłopakiem(- ami), i przed tym poddaszem, i przed tym wielkim plakatem na budynku po drugiej stronie ulicy by wreszcie wrócić do rodziny.

I było mi wszystko jedno, jak się tam dostanę.

– Proszę. – Gabriel podał mi kask i pomógł mi go włożyć. Szwy nie zabolały, co mnie ucieszyło.

Potem pomógł mi wsiąść ma motor i pokazał, gdzie mam oprzeć stopy.

– Trzymaj się mnie – powiedział. Wiedziałam, że to znaczyło, że mam go objąć w pasie. Jeszcze nigdy nie obejmowałam w pasie żadnego faceta. To znaczy, pomijając wszystkich facetów, z którymi się całowałam w czasie ostatnich dwudziestu czterech godzin – chociaż inicjatywa nie wychodziła z mojej strony.

Zanim jednak zdążyłam się zdenerwować tym, co miałam za moment zrobić, kilka dziewczynek wyrwało się Karlowi i zakonnicy. Sunęły w moją stronę z wrzaskiem: – Nikki! Nikki! Gabriel odpalił motor. Szarpnęło, więc musiałam się go przytrzymać, żeby nie polecieć do tyłu.

No to jedziemy! – powiedział. I pojechaliśmy.

Загрузка...