6

Kiedy się obudziłam, był wieczór. Koło mojego łóżka stała Frida i przyglądała mi się. Serio, gapiła się na mnie, jakbym była jakimś ubabranym własnymi wymiocinami bezdomnym, któremu urwał się film w metrze.

Gdy zobaczyła, że nie śpię, odskoczyła jak oparzona z przerażeniem w oczach.

Powaga. Była przerażona na śmierć.

– Co jest? – spytałam. Mój głos nadal był dziwny – jakiś taki wysoki i sama nie wiem… Dziewczęcy czy coś. No, ale nieważne.

Mam coś na twarzy?

Uniosłam dłoń, żeby sprawdzić, ale poczułam wyłącznie gładką skórę. Co też było… No cóż, dziwne. Robię, co mogę, oczywiście, ale powiedzmy sobie otwarcie, że po tym nie wiadomo jak długim pobycie w szpitalu wątpiłam, żeby moja cera prezentowała się najlepiej.

A nie wyczułam najmniejszego pryszcza. Co samo w sobie było cudem.

– Co… – urwałam. Ludzie, jak dziwnie brzmiał mój głos. Dotarło do mnie, że już dawno niczego nie piłam. W sumie umierałam z pragnienia. Może to o to chodziło. Może po prostu musiałam się czegoś napić. – Jest tu jakaś woda czy coś?

– W – woda? – zająknęła się Frida. – Chcesz w – wody?

– Taa – powiedziałam. Właściwie to poczułam się na tyle przytomna, żeby spróbować usiąść.

Duży błąd. Stojąca obok maszyneria zaczęła pikać jak szalona. A poza tym te wszystkie przewody pociągnęły mnie z powrotem na poduszki.

Nie wspominając już o łupiącym bólu głowy, którą usiłowałam unieść.

– Chyba jeszcze nie powinnaś siadać – zauważyła Frida.

– Chyba nie – przyznałam. Wyciągnęłam rękę, żeby dotknąć jednego z przewodów, i wyczułam, że jest przyczepiony do mojego czoła tylko jakimś plastrem. Odlepiłam ten plaster razem z przewodem. Żadnego brzęczenia. Hm.

– Nie powinnaś tego robić – powiedziała Frida, patrząc na mnie ponuro.

– Nic mi nie będzie – odparłam, odklejając kolejne plastry. Rzecz jasna, nie miałam pojęcia, czy coś mi będzie, czy nie. Ale miałam już dość tego podłączania mnie do maszyn. Bo niby po co, skoro czułam się dobrze? To znaczy, pomijając ból głowy. Aha, i zaschnięte gardło.

– Jest tu w pobliżu jakaś woda? – spytałam Fridę. – Nie wydaje ci się, że jakoś dziwnie mówię?

Ale ona tylko stała jak wryta z taką miną, jakby jej się zbierało na płacz.

Zauważyłam, że chyba po raz pierwszy w życiu nie zawracała sobie głowy porannym modelowaniem włosów na szczotkę. Jej włosy były istną plątanina loczków, które opadały na bladą buzię, poznaczoną łzami. Poza tym nie miała makijażu i ubrała się w jakiś stary sweter mamy i swoje najbardziej sprane dżinsy.

Wstrząsnęło mną to bardziej niż cokolwiek innego – łącznie z różami od Gabriela Luny, które nadal stały na parapecie, chociaż już mocno przywiędłe, i tą dziwaczną wizytą Lulu Collins. No bo Frida miała świra na punkcie swojego wyglądu od… No cóż, od zawsze. Nie przypominam sobie, żeby nie histeryzowała na widok wągra, a co dopiero mówić o wyjściu z domu bez utuszowania rzęs. A teraz stała przede mną niesplamiona kosmetykami i wyglądała jak trzy ćwierci do śmierci.

– Hej – zagaiłam. – Co się z tobą dzieje? Wyglądasz, jakby ktoś ci właśnie powiedział, że Amerykański Idol jest ustawiony. Czego, nawiasem mówiąc, jestem całkiem pewna.

– Ją… – Frida zamrugała kilka razy, a spod powieki wypłynęła jej autentyczna łza. – Po prostu w głowie mi się nie mieści, że… że to ty.

– Oczywiście, że to ja – powiedziałam. Kurczę, co się działo z moją młodszą siostrą? Zawsze uważałam, że za dużo czasu poświęca swojemu wyglądowi, a za mało czyta książek… choćby i komiksów. No ale to było po prostu śmieszne. Wyglądała… No cóż, Lulu pewnie powiedziałaby: „badziewie”. – Niby kim innym miałabym być?

Z jakiegoś powodu to pytanie sprawiło, że Frida nagle się rozpłakała. Serio.

– Hej. Co tobie?

– No, no, no, patrzcie, kto się obudził! – zadudnił od drzwi jakiś głos i obie nas wystraszył.

Odwróciłam głowę i zobaczyłam doktora Holcombe'a, który wchodził do pokoju. Za nim szli moi rodzice. Uśmiechnęli się, widząc, że nie śpię.

– Ona… ona chce wody – pisnęła Frida. Nadal wytrzeszczała oczy lak szczur sparaliżowany przednimi reflektorami pociągu metra.

– Myślę, że bez trudu możemy spełnić to żądanie – rzucił doktor Holcombe pogodnym tonem. – Idź i poproś pielęgniarki o dzbanek i szklankę, dobrze, Frido?

Frida wyraźnie zadowolona, że ma pretekst, by wyjść z mojego pokoju, ruszyła do drzwi. Tymczasem doktor Holcombe znalazł plastry – wciąż z przyczepionymi kablami – które odkleiłam. Zacmokał z przyganą.

– No, no – powiedział, delikatnie je przyklejając z powrotem na moim czole. – Cieszę się, że czujesz się lepiej, ale nie przesadzajmy. Nadal jesteś bardzo chora.

– Nie czuję się chora – odparłam. – Tylko głowa mnie trochę boli.

– Nic dziwnego – stwierdził, nadal zajęty przy moich przewodach. – Musisz odpoczywać.

Popatrzyłam na rodziców, żeby sprawdzić, czy na pewno zgadzają się z doktorem. Bo przecież musiał przesadzać. Czułam się całkiem nieźle. To znaczy, gdybym była naprawdę chora, pewnie czułabym się gorzej.

Ale mama i tata mieli niewyraźne miny.

– Powinnaś robić to, co ci każe doktor Holcombe, kochanie – powiedziała mama, klepiąc mnie po ręce. – On wie, co robi.

Mogła mieć rację. No ale bez przesady.

– Nie rozumiem. Co mi dolega? Co się stało?

– Trzymają cię na silnych lekach – powiedział tata tym swoim niby radosnym tonem. Tak jakby w gruncie rzeczy nie czuł radości, ale jakby ktoś mu wmówił, że powinien udawać, że czuje. A przynajmniej przy mnie. Nie wiem, dlaczego przyszło mi to na myśl, ale skoro już przyszło, nie mogłam się od tej myśli uwolnić.

– No właśnie – powiedział doktor Holcombe, też jakiś taki rozradowany. – Przy odrobinie szczęścia niedługo część tych leków ci odstawimy. Ale jeszcze nie teraz.

Więc podawali mi leki. No cóż, to by się zgadzało. Byłam pewna, że tak właśnie musi być, biorąc pod uwagę, ile czasu przesypiałam… Nie wspominając już o halucynacjach.

Ale jedno spojrzenie na parapet powiedziało mi, że nie wszystko sobie uroiłam. Natomiast zwiędłe róże powiedziały mi coś innego.

– Jak długo? – zapytałam.

– Jak długo jeszcze będziemy podawać ci leki? – Doktor Holcombe nadal sprawdzał maszynerię przy moim łóżku. – No cóż, trudno…

– Nie – przerwałam mu. – Pytałam, jak długo jestem w szpitalu? Ile szkoły opuściłam?

– Nie musisz się tym przejmować, Em – powiedział tata tym fałszywie pogodnym tonem. – Rozmawialiśmy ze wszystkimi twoimi nauczycielami i…

Rozmawiali z moimi nauczycielami? Byli w mojej szkole? O Boże. Dlaczego akurat to nie może być halucynacją? Naprawdę wolałabym, żeby Lulu Collins wyobrażała sobie, że jest moją najlepszą przyjaciółką.

– Jak długo? – powtórzyłam, a ten mój dziwny głos nieco drżał.

– Niezbyt długo – odparł doktor Holcombe. – Tylko trochę ponad miesiąc.

– Miesiąc! – Próbowałam usiąść, ale udało mi się osiągnąć tylko tyle, że maszyny po obu stronach łóżka zaczęły wariować, a zwłaszcza monitor akcji serca, bo ogarnęła mnie panika na myśl o wszystkich tych zaległościach, które będę musiała nadrobić. Poza tym zakręciło mi się w głowie. I to wcale nie tylko przez te zaległe prace domowe.

Dokładnie ten moment wybrała sobie Frida, żeby wrócić do pokoju ze zdobytym gdzieś dzbankiem wody i szklanką. Słysząc całe zamieszanie, zamarła, najwyraźniej przekonana, że dostałam jakiegoś ataku.

– Czy ona… Czy ona…? – jąkała się, stojąc w drzwiach i wytrzeszczając oczy.

– Nic jej nie jest – powiedziała mama, napierając na moje ramiona, żeby mnie powstrzymać od prób siadania. – Ern, przestań. Masz w tej chwili znacznie poważniejsze zmartwienia niż szkoła.

Żartowała sobie? Co mogło być ważniejsze od szkoły?

– Nie przepuszczą mnie! – upierałam się. – Będę musiała powtarzać trzecią klasę!

– Nie, nie będziesz – zapewniła mama. – Em, proszę, uspokój się. Panie doktorze, czy może pan dać jej coś…

– O, nie! – wrzasnęłam. – Nie dam się znowu uśpić! Gdzie jest mój laptop? Ktoś musi jechać do domu i przywieźć mi laptopa, żebym mogła zacząć się uczyć. Czy w tym pokoju jest Wi – Fi?

– Bez pośpiechu – powiedział doktor Holcombe i zachichotał. – Wszystko w swoim czasie, młoda damo. Frida, chodź tu z tą wodą.

Frida, ciągle patrząc na mnie z taką miną, jakbym była jakimś stworem, który wychynął z morskich otchłani, podeszła ze szklanką i drżącą ręką nalała do niej wody z dzbanka.

– P – proszę – wyjąkała.

Uniosłam rękę i sięgnęłam po szklankę – znów zauważając piękne długie paznokcie, które mi ponaklejała na moje poobgryzane.

– Dzięki. I za manikiur też.

– Ja… ja ci nie robiłam manikiuru – powiedziała Frida roztrzęsionym głosem.

– Akurat – mruknęłam i wzięłam szklankę.

Ale że nie mogłam siadać, niełatwo było się z niej napić. Nie udało mi się trafić do ust i lodowata woda pociekła mi po szyi pod szpitalną koszulkę.

To rozwścieczyło mnie jeszcze bardziej.

– Co, do…

– Spokojnie – powiedział doktor Holcombe, wycierając mnie do sucha własną chusteczką do nosa. – Teraz rozumiesz, co miałem na myśli? Nie będziemy się śpieszyć, dobrze? Prace domowe poczekają. Chcesz spróbować jeszcze raz?

Naprawdę chciało mi się pić, więc skinęłam głową. Tym razem mama pomogła mi podnieść szklankę i woda – najsmaczniejsza woda, jaką kiedykolwiek piłam – trafiła mi do ust, a nie na poduszkę.

– Widzisz? – ucieszył się doktor Holcombe. – Masz ochotę coś zjeść?

Na sam dźwięk słowa „jeść” zaburczało mi w brzuchu. Gorliwie pokiwałam głową, a doktor zrobił zadowoloną minę.

– Frida – powiedział do mojej siostry. – Może skoczysz do kafeterii i przyniesiesz Em coś, na co miałaby ochotę? Co byś chciała zjeść, Emerson?

– Ja wiem, co chętnie by zjadła – wtrąciła mama, lekko marszcząc nos, co robi ilekroć ma zamiar powiedzieć coś, co jej zdaniem jest zabawne. – Lody z bitą śmietaną. Prawda, Em?

– I kawałek czekoladowego ciasta – dodał tata, który zaczynał przypominać siebie, a nie Fałszywie Rozradowanego Faceta.

– Masz ochotę na lody i ciasto… Em? – spytała Frida. Dziwne, ale nie miałam.

– Jasne – odparłam. Bo nie mogłam sobie przypomnieć czasów kiedy nie miałabym ochoty na lody i ciasto czekoladowe.

Co jeszcze dziwniejsze to „jasne” okazało się właściwą reakcją. Bo po raz pierwszy od chwili, gdy się obudziłam i zobaczyłam siostrę, uśmiechnęła się.

– Zaraz wracam – powiedziała i wybiegła.

Co też było dziwne. No bo kiedy moja młodsza siostra rwała się, żeby mi przynieść coś do jedzenia… To, że tak gorliwie poleciała po jedzenie dla mnie, zaniepokoiło mnie bardziej niż udawana pogoda taty i płaczliwość mamy.

– No więc co się stało? – spytałam, kiedy Frida znalazła się poza zasięgiem głosu. – Dlaczego tu jestem? Miałam jakiś wypadek? W metrze?

Mama marszczyła brwi.

– Nie pamiętasz, że poszłaś do Starka? Niczego nie pamiętasz? Poszłam do Starka? Gabriel wspominał coś o Starku. O wielkim otwarciu. Na dźwięk tych słów coś obudziło się w mojej pamięci, ale zupełnie nie mogłam skojarzyć co, jakby znajdowało się tuż poza moim zasięgiem…

– Nie musimy teraz o tym rozmawiać – wtrącił szybko doktor Holcombe. – Skoncentrujmy się na tym, jak ci poprawić samopoczucie.

– Rozumiem – powiedziałam. – Ale to znaczy, że… nie byłam przez miesiąc w szkole? Co ja, w śpiączkę zapadłam, czy jak?

– Ten, hm, wypadek nie spowodował śpiączki – wyjaśniła mama łagodnie. – Doktor Holcombe wywołał u ciebie śpiączkę farmakologiczną, żebyś mogła swobodniej dojść do siebie. Przez ostatnich kilka dni powoli cię z niej wybudzał, żeby się przekonać, jak się czujesz.

– Chcecie sprawdzić, co konkretnie mnie boli? Po co? Przecież czuję się całkiem nieźle. Pomijając ból głowy. No i ten głos. Słyszycie, jak dziwnie brzmi mój głos?

Mama i tata spojrzeli na doktora Holcombe, który powiedział do mnie:

– No cóż, Emerson, prawda jest taka, że odniosłaś bardzo poważne obrażenia. Żeby uratować ci życie, zastosowaliśmy specjalnie przez nas opracowaną procedurę medyczną, bo obrażenia, jakim uległaś są, na ogół, śmiertelne.

Wytrzeszczyłam na niego oczy.

– Ale ja żyję.

– Ponieważ procedura się powiodła – wyjaśnił tata.

– Powiodła to niewłaściwe słowo – wtrącił z entuzjazmem doktor Holcombe, a oczy zalśniły mu za okularami w plastikowych oprawkach. – Twoja dotychczasowa rehabilitacja przekroczyła nasze najśmielsze oczekiwania. Oczekiwaliśmy, że odzyskasz zdolność mówienia, nie wspominając już o funkcjach motorycznych, dopiero za wicie dni, jeśli nie tygodni. Ale, jak to bywa z ryzykownymi procedurami medycznymi, nikt nie może być pewien rezultatów. Przekonasz się, że niektóre rzeczy – na przykład twój głos, o czym już wspominałaś – będą się wy dawały inne niż przed wypadkiem…

– Dlatego to bardzo ważne, żebyś robiła to, co ci każą lekarze i pielęgniarki – dodał tata.

– Na przykład nie odklejaj czujników – powiedział doktor Holcombe i podniósłszy jeden, wcześniej przeoczony, przykleił mi go do skroni.

– I żadnych prac domowych – oznajmiła mama, która już doszła do siebie. Otarła łzy z oczu i teraz nawet spróbowała się uśmiechnąć… Całkiem nieźle jej ten uśmiech wyszedł. – Zrozumiano? Najpierw musisz wyzdrowieć. Potem się będziemy martwili, co ze szkołą.

– Dobrze – powiedziałam, przenosząc wzrok na tatę w poszukiwaniu jakiegoś – jakiegokolwiek – wyjaśnienia, co tu się naprawdę działo. Dlaczego traktują mnie, jakbym była w pierwszej klasie? Wydaje im się, że mnie nabiorą? Dlaczego nikt mi nie mówił prawdy? – Ale skoro jesieni tu już od miesiąca, może chociaż zadzwoniłabym do Christophera i dowiedziała się, co w szkole? Na pewno martwi się o mnie i zastanawia, jak się czuję. Wiecie, jestem jego jedyną przyjaciółką…

Nikt się jakoś nie rzucił, żeby mi podać telefon. Powiedzieli tylko, że mam odpoczywać, że u Christophera wszystko w porządku i że niż niedługo przywiozą mi laptopa (to kolejna moja prośba). Doktor Holcombe wezwał pielęgniarkę i kazał jej odłączyć niektóre przewody (jak się okazało, nie wszystkie były przylepione plastrami. Część kończyła się igłami, które były powtykane we mnie. Z ulgą się ich pozbyłam – no i tych, które powodowały głośne piszczenie, ilekroć wykonałam jakiś ruch).

Zanim Frida wróciła z lodami i ciastem, wszyscy traktowali mnie trochę mniej jak pacjentkę, a bardziej jak normalnego człowieka.

– Masz. – Frida, postawiła lody (polane sosem czekoladowym i przybrane bitą śmietaną i orzechami) na tacy przy łóżku. Obok lodów leżał wielki kawałek czekoladowego ciasta – jakich zjadam cztery albo nawet pięć dziennie, jeśli mnie na nie stać.

Ale teraz na samą myśl o jedzeniu czegoś tak słodkiego robiło mi się niedobrze. Dziwne, bo deser to mój ulubiony posiłek w ciągu dnia.

Wszyscy ~ mama, tata, Frida, doktor Holcombe, trzy pielęgniarki, które weszły do mojego pokoju, i ten pielęgniarz z mojej halucynacji (bo to przecież musiała być halucynacja; Lulu Collins nie mogła znaleźć się w moim szpitalnym pokoju i to z psem Nikki Howard na dodatek) – wyglądali, jakby wstrzymali oddech, czekając, aż zacznę jeść.

Nie chciałam ich rozczarować, wzięłam więc łyżeczkę, zanurzyłam ją w pucharku z lodami, uniosłam – ostrożnie, pamiętając, co się stało z wodą – do ust i zjadłam spory kęs.

– Mniam – powiedziałam.

Wszyscy w pokoju jednocześnie wypuścili oddech. I uśmiechnęli się. I roześmiali. Pielęgniarz przybił piątkę pielęgniarkom.

A ja szybko wypiłam łyk wody, bo… cały ten cukier smakował mi naprawdę obrzydliwie.

Co się ze mną dzieje? Odkąd to nienawidzę lodów?

Co ten lekarz mi zrobił?

Na szczęście, nikt nie zauważył, jak się krzywię. Wszyscy gadali tylko o tym, jak to świetnie, że tak szybko robię tak duże postępy.

Pochlebiało mi to i tak dalej, ale znaczyłoby więcej, gdybym wiedziała, w stosunku do jakiego stanu wyjściowego robię te postępy. No bo po czym tak właściwie dochodzę do zdrowia? Co mi dolega? Co mi się wcześniej uszkodziło?

I co to za „procedura”, którą wobec mnie zastosowali?

Doktor Holcombe przynajmniej w jednym miał rację: zaczynałam zauważać, że niektóre rzeczy wyglądają inaczej niż przed wypadkiem.

I nie chodziło tylko o to, że już nie lubiłam lodów. To był najmniejszy problem. Najdziwniejsze było zachowanie mojej własnej rodziny… Zupełnie jakby mnie nie znali.

Zupełnie jakbym – wiem, że to brzmi idiotycznie – ale zupełnie lak, jakbym była kimś innym.

Загрузка...