No cóż, chyba każdy zacząłby krzyczeć, gdyby z lusterka patrzy na niego obca twarz.
I to nie byle jakiego kogoś innego, ale osoby, której zdjęcia ozdabiają okładki magazynów, boki autobusów i budki telefoniczne w całym mieście. W stroju złożonym wyłącznie ze stanika i majtek.
Poważnie. Spojrzałam w lusterko wsteczne i zobaczyłam, że patrzy z niego na mnie twarz Nikki Howard.
Kiedy z przerażeniem uniosłam dłoń, żeby zakryć nią usta Nikki też uniosła rękę.
A kiedy opuściłam rękę, ona również to zrobiła.
Wtedy zaczęłam dygotać.
I nie mogłam przestać.
– Jak… – zwróciłam się do nich wszystkich i do nikogo zarazem. – Jak to możliwe?
– Właśnie próbujemy to zrozumieć – odparła Lulu. – Teraz widzisz, dlaczego musieliśmy cię porwać? To znaczy zorganizować interwencję w twojej sprawie?
Uniosłam drżące dłonie do włosów… do włosów Nikki Howard, nie moich. Opadały kaskadą z czubka mojej głowy (czy raczej głowy Nikki), zebrane w kucyk. Właśnie dlatego nie zauważyłam długich jasnych pasem na moich ramionach. No a w moim pokoju szpitalnym nie było żadnych luster.
– Jestem… jestem modelką – jęknęłam w stronę swojego odbicia. I nareszcie zrozumiałam, dlaczego tak dziwnie brzmiał mój głos.
Bo nie należał do mnie. To był głos Nikki Howard, wysoki, lekko zdyszany, taki dziewczęcy… Zupełnie niepodobny do mojego.
– Właśnie – powiedziała Lulu. – Teraz już pamiętasz? Lu – lu. Lulu Collins. Twoja współlokatorka. Znaczy z poddasza, nie z pokoju.
Spojrzałam na nią. Wyglądało na to, że naprawdę się o mnie martwi. Pomijając ten idiotyczny czarny kombinezon jak z Mission: Impossible, ale najwyraźniej tak sobie wyobrażała strój odpowiedni dla porywacza… O ile jakikolwiek w miarę normalny porywacz włożyłby do niego czarne skórzane kozaki do połowy uda na dwunastocentymetrowych szpilkach – wyglądała bezbronnie i tak jakoś słodko z tymi swoimi podkreślonymi kohlem oczami, szczupłą sylwetką i połyskującym błyszczykiem na ustach.
Wtedy sobie przypomniałam, że nie o mnie się martwi, tylko o Nikki Howard.
Którą – mimo tego, co mówiło lusterko – z całą pewnością nie byłam.
– Chodź – powiedział Brandon i lekko ujął mnie pod ramię. – Wejdziemy na górę i spokojnie o tym porozmawiamy. Pewnie chciałabyś się przebrać we własne ciuchy i coś zjeść?
Mimo wszystko – mimo że nosiłam cudzą twarz, mimo że Brandon Stark (uznany przez magazyn „People” za jednego z najatrakcyjniejszych kawalerów do wzięcia) i Lulu Collins dopiero co mnie porwali, mimo że moi rodzice nie mieli pojęcia, gdzie jestem, i na pewno się o mnie zamartwiają, mimo że moja rodzina przez cały ten czas mnie okłamywała, nie wspominając już o tym, że zadbali, żebym nie zobaczyła własnego odbicia w lustrze – mój żołądek na dźwięk słowa „zjeść” wydał potężne burczenie. Bo prawdę mówiąc… umierałam z głodu.
Wszyscy to usłyszeli. Brandon położył mi dłoń na nadgarstku – a może powinnam raczej powiedzieć, na nadgarstku Nikki, bo teraz, kiedy tak patrzyłam, widziałam, że w niczym nie przypomina mojego nadgarstka, bo był kościsty, i nie było na nim żółtej bransoletki Livestrong ani bransoletki przyjaźni, którą zrobiła dla mnie Frida tego lata, kiedy obie byłyśmy drużynowymi na obozie – i powiedział łagodnie:
– Chodź na górę, to damy ci coś do jedzenia.
– Właśnie – Lulu nagle się ożywiła. – Zostało trochę pieczonego strzępiela. Twój ulubiony. Trzeba go tylko podgrzać w mikrofalówce.
I zanim się połapałam, już szliśmy przez wielki, wyłożony marmurem hol – okazało się, że Lulu Collins i Nikki Howard wynajmowały poddasze w odrestaurowanym dziewiętnastowiecznym komisariacie policji w SoHo, niecałe pięć przecznic od mojej kamienicy – a potem wsiedliśmy do pełnej mosiądzów i mahoniu windy. Windziarz w liberii przytknął palce do obrzeżonej złotym sznurem czapeczki i powiedział:
– Miło znów panią widzieć, panno Howard. Dawno pani nie było.
– Taa – mruknęłam niewyraźnie. Dobrze, że Brandon Stark trzymał mnie pod ramię, bo inaczej na pewno bym się przewróciła. Nie tylko z głodu, ale i dlatego, że byłam totalnie przerażona wszystkim, co się działo.
Chodziłam po świecie w cudzym ciele. Na bosaka. W szpitalnej koszuli.
Co zresztą windziarza w ogóle nie zdziwiło, bo gdy otworzył drzwi windy na poddaszu, tylko uprzejmie powiedział:
– Dobranoc państwu.
Potem moje bose stopy zanurzyły się w niesamowicie miękką białą wykładzinę i zobaczyłam, że stoję na olbrzymim poddaszu, z wielkim kominkiem (ogień się nie palił) na jednym końcu i hajtekową kuchnią – sam czarny granit i nierdzewna stal – na drugim, z sufitem, który wznosił się ze trzy i pół metra nad moją głową, i oknami po obu stronach, wychodzącymi na dachy SoHo z jednej i Lower East Side z drugiej.
Nad kominkiem wisiał wielki płaski ekran telewizyjny, na którym wyświetlał się obraz wnętrza akwarium, co sprawiało, że telewizor wyglądał zupełnie jak akwarium, a nie jak telewizor. Wszędzie porozstawiane były długie białe kanapy, które wyglądały, jakby człowiek się w nie zapadał, siadając na nich. Na jednym ze stolików do kawy między kanapami leżały czasopisma. Na wszystkich okładkach była twarz Nikki Howard.
A może powinnam powiedzieć: moja twarz?
Brandon podprowadził mnie do jednej z kanap, a potem łagodnie mnie na niej posadził. Natychmiast zapadłam się w miękkie obicie.
Siedź tu sobie, Nik – rzekł z troską. – Lulu, zrobisz jej coś do lodzenia?
– Jedną sekundkę – powiedziała Lulu, otwierając drzwi wielkiej lodówki Sub – Zero.
I może coś ciepłego do picia – dodał Brandon. – Ona się trzęsie.
Rozejrzał się, wziął kremowy pled z oparcia sąsiedniej kanapy delikatnie mnie nim całą owinął. Koc był miękki jak puszek dmuchawca. Spojrzałam na metkę przyszytą z boku.
Sto procent kaszmiru.
Nic dziwnego.
Podniosłam wzrok i napotkałam spojrzenie Brandona. On był naprawdę niezwykle przystojny. To znaczy jeśli ktoś gustuje w takich idealnie zadbanych facetach, za którymi ja akurat nie przepadam. Wolę wyluzowany, długowłosy typ komputerowego geniusza. A przynajmniej zawsze mi się wydawało, że wolę. Musiałam jednak przyznać, że zielone oczy Brandona Starka, w świetle padającym z nowoczesnego żyrandola pod sufitem, wyglądały bardzo ładnie.
– Witaj – szepnął do mnie cicho, kiedy nasze spojrzenia się spotkały.
Nie miałam pojęcia, co się za chwilę stanie, bo żaden facet nigdy nie znalazł się przy mnie aż tak blisko… Pomijając, rzecz jasna, Christophera – który jednak nigdy nie traktował mnie jak dziewczynę no i jeszcze Gabriela Lunę.
Ale to przecież była halucynacja. Prawda?
Tak czy inaczej, skąd miałam wiedzieć, że kiedy facet nachyla się tak blisko, będzie chciał coś zrobić? Założyłam po prostu, że mam coś na twarzy, a Brandon będzie chciał to zdjąć.
Ale nic na twarzy nie miałam. Chyba, że zamierzał zdjąć mi to z niej wargami. Które nagłe wylądowały na moich. Serio, zanim się połapałam, Brandon Stark zaczął mnie całować.
Całować mnie? Wolne żarty. Chyba robił mi sztuczne oddychanie metodą usta – usta.
Co, o dziwo, bardzo mi się spodobało.
A przynajmniej ciału Nikki Howard bardzo się spodobało. Jak inaczej mam wytłumaczyć fakt, że mu te pocałunki ochoczo oddawałam? Przecież ja się jeszcze nigdy nie całowałam z facetem.
No ale teraz zrozumiałam, dlaczego wszyscy mają takiego świra na punkcie całowania. W romansach Fridy, które wiecznie walają się po całym mieszkaniu (i do których czasami zerkam, kiedy nie mam nic innego do czytania), bohaterki zawsze rozwodzą się nad tym, jak się czuły, kiedy całowały się z facetem, w którym były zakochane. Mówią o ustach płonących niczym „żywy ogień” i o płomieniach przeszywających lędźwie.
Moje lędźwie zdecydowanie nie zapłonęły, kiedy Brandon mnie pocałował. A usta nie paliły mnie niczym żywy ogień (cokolwiek by to miało znaczyć).
Ale poczułam przyjemne mrowienie. Naprawdę przyjemne.
A przecież wcale nie byłam zakochana w Brandonie. Wyobrażałam sobie, jak to jest całować się z kimś, kto się człowiekowi rzeczywiście podoba. Ciekawe, jak by to było, gdyby, powiedzmy, pocałował mnie Christopher…
I wtedy dotarło do mnie, że chociaż moje ciało – czy raczej ciało Nikki – jest zadowolone z tego, co się dzieje, muszę to natychmiast przerwać. Zwłaszcza że miałam wrażenie, że to całowanie mogłoby bardzo, bardzo łatwo doprowadzić do czegoś innego, jeśli nie położę mu kresu, i to tout de suite.
– Uhm – powiedziałam, odpychając Brandona od siebie tak mocno, że nasze usta rozłączyły się, wydając odgłos cmoknięcia.
– Co jest? – burknął z urażoną miną, podrywając się na nogi. – Tęskniłem za tobą! To coś złego?
Mnóstwo dziewczyn byłoby totalnie zachwyconych pocałunkami Brandona Starka. Frida, na przykład, oszalałaby (w pozytywny sposób), gdyby Brandon ją pocałował. I jestem pewna, że podobałoby jej się, gdyby ją porwał.
Ale ja nie doceniałam faktu, że Brandon był superprzystojny ani że wydawał się bardzo mną zainteresowany.
Właśnie w tym problem. Że nie był. To znaczy, nie był zainteresowany mną.
On był zainteresowany Nikki Howard.
A ja nie byłam zainteresowana nim.
– P – przepraszam – wyjąkałam zmieszana, bo zrobiło mi się naprawdę przykro, kiedy zobaczyłam jego zgaszoną minę i kiedy poczułam powiew zimnego powietrza, które dostało się tam, gdzie przed chwilą były nasze złączone usta. Jakąś częścią umysłu żałowałam, że już się nie całujemy. Bo całowanie się wcale nie jest przereklamowane… Naprawdę. – Ale ja… Ja ciebie prawie nie znam.
Chodzimy ze sobą już dwa łata – żachnął się Brandon. - To znaczy, z przerwami. Jak możesz nie pamiętać?
Ściślej owinęłam się kocem, bo nie wiedziałam, co mam zrobić. Albo powiedzieć. Czułam się jakoś dziwnie po tych jego pocałunkach. Jego zarost trochę mnie podrapał i to bolało.
Ale… w miły sposób. Nie dało się zaprzeczyć, że po tych pocałunkach usta aż mnie mrowiły, a teraz zaczynałam odczuwać pewne oznaki ognia w okolicy lędźwiowej.
O mój Boże! Nikki Howard to totalna puszczalska! A może to ja jestem puszczalska, tylko do tej pory nigdy nie miałam okazji się o tym przekonać!
Co się ze mną dzieje? I dlaczego Christopher nigdy nie próbował się do mnie przystawiać tak, jak przed chwilą Brandon? Moglibyśmy całować się cały czas zamiast grać w to głupie Journeyquest!
Nie, zaraz… Czy ja naprawdę to pomyślałam? Boże! Co się ze mną dzieje?
Na szczęście wtedy pojawiła się Lulu z naręczem ciuchów.
Masz – powiedziała, kładąc koło mnie na kanapie jakieś dżinsy, tiszertkę i koronkową bieliznę. – Pomyślałam, że będziesz chciała się ubrać. No bo, w tej sukience niespecjalnie ci dobrze…
To szpitalna koszula, nie sukienka – odparłam. – Ale dzięki. Wzięłam ubrania, a potem niepewnie rozejrzałam się po poddaszu.
Lulu westchnęła.
W głowie mi się nie mieści, że nie pamiętasz. Twój pokój jest tam powiedziała, wskazując drzwi obok kuchni. – Kiedy skończysz, jedzenie będzie już gotowe.
Podziękowałam jej i wstałam, nadal owinięta się kocem. Nie patrzyłam w stronę Brandona, idąc przez poddasze. Po pierwsze… jakoś dziwnie się czułam w tym moim nowym ciele.
Po drugie, przez cały czas czułam jego wzrok na plecach.
Nie miałam mu tego za złe. Jeśli usta mrowiły go choć trochę tak jak mnie… Naprawdę trudno mi było nie zawrócić biegiem, żeby znów zacząć się z nim całować.
Jak to się dzieje, że pary nie całują się przez cały czas? Całowanie się jest fantastyczne!
O Boże, zaledwie od paru minut wiem, że jestem modelką, a mój proces myślenia już ulega takiej erozji? Muszę się wziąć w garść.
Weszłam do sypialni Nikki Howard, z ulgą znikając Brandonowi z pola widzenia – i uderzył mnie obezwładniający aromat róż.
Wkrótce zobaczyłam, dlaczego. Kosz czerwonych róż, który według Lulu dostarczono na poddasze – tych róż od Gabriela Luny – stał na toaletce Nikki Howard. Tylko, że ten „kosz” to była, na dobrą sprawę, drewniana skrzynia… skrzynia po brzegi wypełniona różami.
Gabriel się nie hamował, co?
Sypialnia Nikki bardzo przypominała salon. Wszystko tu było białe. Na podłodze przykrytej grubym futrzakiem stało wielkie łóżko, które wyglądało na bardzo miękkie. W sumie jedynym barwnym akcentem w tym pokoju były róże od Gabriela. W oknach sięgających od sufitu do podłogi wisiały białe atłasowe zasłony. W lustrze nad białą toaletką – na wpół przesłoniętym różami od Gabriela – zobaczyłam swoje odbicie: blada, chuda blondynka w szpitalnej koszuli, przyciskająca do piersi kłąb ubrań i z ramionami okrytymi kaszmirowym pledem.
Właśnie. Blada, chuda blondynko, która, o ile „CosmoGIRL!” Fridy się nie myliło, zarabiała jakieś dwadzieścia kawałków dziennie.
W przeciwieństwie do mnie Nikki nie udekorowała ścian pocztówkami z reprodukcjami obrazów ani plakatami z ulubionych filmów Nie było też tam stosów książek SF i fantasy ani czasopism i komiksów, które u mnie piętrzą się, grożąc w każdej chwili zawaleniem. Na stoliku obok łóżka nie stało żadne zdjęcie. Poza komputerem – laptopem marki Stark (w obrzydliwym odcieniu różu), który stał na toaletce – i płaskim ekranem telewizora marki Stark zawieszonym na ścianie naprzeciwko łóżka, Nikki nie miała żadnego sprzętu elektronicznego.
Miała za to kosmetyki. Przynajmniej tylko kosmetyki znalazłam we wszystkich szufladach, które otwierałam, szukając… Sama nie wiedziałam, czego.
Różne tusze do rzęs. I błyszczyki. Mnóstwo błyszczyków.
Potrzebowała ich, bo biorąc pod uwagę, że najwyraźniej całowała się tak często, musiała wciąż od nowa je nakładać.
Kiedy otworzyłam kolejne drzwi, zobaczyłam, że chociaż Nikki nie miała żadnych książek, miała mnóstwo ciuchów. Jej garderoba była pełna bluzek, żakietów, spodni, sukienek i spódnic wszelkich fasonów i kolorów, a każda rzecz wisiała na drewnianym wieszaku. Niektóre ubrania były całkiem nowe, bo nadal miały metki z cenami. Znalazłam kilka par dżinsów po czterysta dolarów i dość skromnie wyglądającą sukienkę za trzy tysiące dolarów (to musiała być jakaś pomyłka). Pod i nad wiszącymi ubraniami były półki. Na górnych leżały dosłownie setki torebeczek, torebek, toreb, a na dolnych stały buty najrozmaitszych fasonów: kozaki, buty sportowe, balerinki, sandały, szpilki… nawet drewniane chodaki, jak te, które mają holenderskie lalki.
Frida poczułaby się w garderobie Nikki Howard jak w niebie, ja jednak byłam tylko skołowana. Jaką nastolatkę stać na dżinsy za czterysta dolarów? I w ogóle komu potrzebne są dżinsy za czterysta dolarów? I kto utrzymuje swoje ciuchy w takim… porządku? Nie podołała mi się ta garderoba. Była w pewien sposób przerażająca.
Szybko z niej wyszłam, otworzyłam drugie drzwi… i znalazłam się w łazience Nikki.
W przeciwieństwie do reszty poddasza nie była biała. Ściany – to znaczy te, które nie były wyłożone lustrami – pokrywał marmur w odcieniu zgaszonego różu. Były tam kabina prysznicowa i wanna z jacuzzi, a lustro nad podwójną umywalką otaczały żarówki, tak jak w garderobach artystów.
Odłożyłam naręcze ciuchów i sięgnęłam ręką żeby zdjąć gumkę, którą ktoś związał moje (czy raczej Nikki Howard) włosy. Rozsypały się wokół ramion, zupełnie niepodobne do moich własnych, ciemnych i prostych. Włosy Nikki Howard, jedwabiste i złote, układały się w idealne fale… Chociaż nie były rozczesywane ani myte od jakiegoś czasu.
Kiedy rozpięłam szpitalną koszulę i pozwoliłam jej opaść wokół stóp, zobaczyłam ciało totalnie niepodobne do mojego. To było to samo idealne ciało – według standardów Żywych Trupów – które widziałam w niezliczonych reklamach z Nikki Howard. Nic mnie tu nie zaskoczyło. Absolutnie nic.
Może poza jednym faktem – że teraz to idealne ciało zdawało się należeć do mnie.
Odwróciłam się od lustra i szybko włożyłam ciuchy, które dała mi Lulu. Najpierw komplet różowej bielizny, koronkowe majteczki i również koronkowy stanik. Potem dżinsy, dopasowane jak druga skóra i T – shirt – na którym, niestety, z przodu widniał pełen zawijasów różowy napis: „baby soft” i który wcale nie ukrywał tego, co usztywniany stanik podkreślał. Zupełnie nie przypominał koszulek zapełniających moją szafę w domu, wybranych ze względu na ich zdolność zakrywania tego, co Nikki Howard najwyraźniej wolała pokazywać.
Przeszłam z łazienki do garderoby, gdzie złapałam skechersy, bo bardziej płaskiej podeszwy nie udało mi się znaleźć.
Potem, ostatni raz rozejrzałam się po pokoju, który rzekomo należał do mnie – chociaż za nic na świecie nie zdołałabym w nim utrzymać takiego porządku – i powlokłam się do drzwi. Otworzyłam je na oścież i…
…znów zostałam zaatakowana.