Och, obudziłaś się! – ucieszył się, kiedy zauważył, że mu się przyglądam.
I uśmiechnął się.
A ja zrozumiałam, jak czuje się człowiek, który przeszedł na sześćdziesiąty poziom Journeyquest. Jakoś mi tak dech zaparło.
No i wcale się nie wkurzyłam, kiedy jedna z tych maszyn obok mojego łóżka zaczęła piszczeć jak wściekła w takt bicia mojego serca.
– O nie… – powiedział facet i z przestrachem zerknął na tę maszynerię. – Zrobiłem coś nie tak?
– Ależ skąd – uspokoiłam go tym swoim nadal dziwnym głosem.
Ten facet musiał być halucynacją. Ale taką, którą zamierzałam nacieszyć się jak najdłużej.
Odwzajemniłam uśmiech. Ulżyło mi, bo maszyna piszczała już w normalnym tempie (okropnie żenujące!).
– To dla mnie? – spytałam, patrząc na wielki bukiet czerwonych róż, który trzymał w dłoniach.
Jakby sama jego obecność nie była wystarczającą frajdą, jeszcze przyniósł mi kwiaty.
– Och… – Spojrzał na kwiaty takim wzrokiem, jakby zupełnie zapomniał o ich istnieniu. Położył je na łóżku obok mnie. – Tak, dla ciebie. Pamiętasz mnie? Jestem Gabriel Luna. Śpiewałem na wielkim otwarciu Stark Megastore w zeszłym miesiącu.
Nie miałam pojęcia, o czym mówił, chociaż jak przez mgłę pamiętałam coś tam o Stark Megastore i już na pewno pamiętałam jego. Przynajmniej tak mi się wydawało. Te ciemne włosy i te przenikliwe błękitne oczy wyglądały znajomo.
Tylko nie kojarzyłam nazwiska. Ani nie wiedziałam, skąd te włosy i oczy znam.
W głowie mi się nie mieściło, że taki totalnie seksowny facet odwiedził mnie w szpitalu. I naprawdę nie mogłam uwierzyć, że przyniósł mi kwiaty.
– Oczywiście, że cię pamiętam – skłamałam.
– Dobrze wiedzieć – powiedział Gabriel i znów się uśmiechnął. Tym razem tętno mi nie przyśpieszyło (dzięki Bogu), ale poczułam, że serce mi mięknie tylko troszeczkę. Bo, chociaż Gabriel był przystojny, nie był Christopherem. – Nie byłem pewien, czy będziesz pamiętała. To chyba nie był twój najlepszy dzień…
O czym on mówił? Nie miałam pojęcia.
– Ha ha – powiedziałam i oddałam uśmiech. Wyciągnęłam rękę, żeby dotknąć jedwabistych płatków szkarłatnej róży.
I wtedy zauważyłam, że moja dłoń……to nie moja dłoń!
Wyrastała z mojego przedramienia, ale wyglądała… inaczej. Zamiast poogryzanych, paznokci (nałogowo je ogryzam) zobaczyłam idealny – poza miejscami, gdzie należało poodsuwać skórki – francuski manikiur… Różowa baza i białe końcówki.
Dziwne. Poza tym moje palce wyglądały… jakoś tak szczupłej niż przedtem. Czy człowiekowi może schudnąć dłoń? Pewnie tak, jeśli wystarczająco długo leży nieprzytomny.
Ile czasu ja tak właściwie spałam? – przemknęło mi przez myśl.
I nagle zrozumiałam: dość długo, żeby Frida zdążyła mi ponaklejać sztuczne paznokcie, czym zresztą zawsze się odgrażała.
A potem dotarło do mnie, że Gabriel coś do mnie mówi.
– Wyglądasz dobrze. Mówili o tobie… No cóż, różne dziwne rzeczy. Nie wiedziałem, czego się spodziewać. Nikt nie chciał mi powiedzieć nic pewnego. Nie pozwalają na odwiedziny… Musiałem się tu zakraść…
Zakradł się tu, żeby mnie odwiedzić? Bardzo miło z jego strony…
– Jak się czujesz? – zapytał takim tonem, jakby naprawdę się o mnie troszczył.
– Dobrze – odparłam. – Tylko jestem trochę śpiąca…
– No to odpocznij – powiedział z nieco zaniepokojoną miną. Nie chciałem cię obudzić.
– Nie ma sprawy – zapewniłam, w obawie że on zniknie. Złudzenie takiego przystojnego faceta nie mogło skończyć się tak szybko!
Ale prawdę mówiąc, coraz trudniej mi było utrzymać otwarte powieki. Same mi jakoś opadały, zupełnie jak na lekcjach pana Greera.
– Nie idź jeszcze – powiedziałam. Od płatka róży, który gładziłam, do miejsca, gdzie oparł dłoń, był tylko centymetr. Zanim zdążyłam się powstrzymać, położyłam dłoń na jego ręce. Co ja wyrabiam? Łapię chłopaka za rękę? I to tak przystojnego, jak ten Gabriel Luna. Nie, żeby kiedykolwiek przedtem chłopak równie przystojny podszedł do mnie na tyle blisko, żebym go mogła złapać za rękę… No, był jeszcze Christopher, którego uważam za przystojniaka…
…ale cała reszta świata – przynajmniej Frida i pozostałe Żywe Trupy – raczej by się ze mną nie zgodziła. Chyba że najpierw poszedłby do fryzjera.
Chociaż z drugiej strony, Christopher nigdy nie przyniósł mi róż. Nie przyszedł do mnie do szpitala w odwiedziny (nie myślcie, że nie zauważyłam). Nigdy nie gładził mnie po grzbiecie dłoni kciukiem, jak przed chwilą zrobił to Gabriel. Parę razy dotknęłam dłoni Christophera, ale zawsze odsuwał ją z prędkością światła, pewnie myśląc, że to przypadek (akurat).
Rzecz w tym, że skoro to teraz nie działo się naprawdę, skoro była to tylko halucynacja… jakie to miało znaczenie? Miałam idealną okazję poćwiczyć trzymanie chłopaka za rękę, żeby, kiedy wreszcie trafi mi się taka możliwość z Christopherem – a przecież któregoś dnia musi do tego dojść, prawda? – wiedzieć, co robić.
W chwili, w której nasze palce się zetknęły, Gabriel przestał wyglądać tak, jakby chciał wstać i zebrać się do wyjścia. Głaszcząc mnie tak niesamowicie swoim kciukiem, odezwał się głębokim, kojącym głosem:
– Zostanę, dopóki nie zaśniesz.
Miło. Bardzo miło. Dokładnie coś takiego powinna powiedzieć halucynacja.
Miałam nadzieję, że kiedy przyjdzie co do czego, Christopher też się okaże taki miły.
Ale coś nadal było nie w porządku. Czegoś brakowało w tym scenariuszu z fatamorganą chłopaka z moich marzeń.
Po chwili dotarło do mnie, co to takiego.
– Zaśpiewasz mi tę piosenkę? – poprosiłam, patrząc na niego spod powiek tak ciężkich, że oczy miałam jak szparki. – Tę, którą śpiewałeś…
Gdzie? Nie miałam pojęcia, o czym właściwie mówię. Wiedziałam tylko, że kiedyś słyszałam, jak śpiewał… Tego byłam całkiem pewna.
– Nawet nie wiedziałem, że ją słyszałaś – odparł z uśmiechem. Myślałem, że przyszłaś, kiedy skończyłem już występ. Ale chętnie ci zaśpiewam.
Nie miałam pojęcia, o czym on mówi, kiedy jednak zaczął bardzo cichutko śpiewać, to już było bez znaczenia.
Słodkie dźwięki piosenki wkrótce ukołysały mnie do snu… Przedtem usłyszałam jeszcze gdzieś w najdalszym zakątku umysłu glos, który brzmiał bardzo podobnie do głosu tamtej lekarki z kokiem i mówił:
– Hej, ty! Co ty tu robisz? I śpiew się urwał.
Ale wtedy już spałam, więc było mi wszystko jedno.
Seksowny Gabriel Luna śpiewał mi do snu.
Seksowny Gabriel Luna przyniósł mi róże.
Seksowny Gabriel Luna trzymał mnie za rękę.
To wszystko musiało mi się przyśnić. Jeszcze nigdy nie miałam lak idealnego snu. To znaczy, byłby idealny, gdyby to był inny chłopak, nie Gabriel Luna.
Nie miałam najmniejszej ochoty się budzić.
Ale oczywiście tak się stało. To znaczy obudziłam się. Był dzień, a na krześle koło mnie siedziała jakaś dziewczyna. Potrząsała moją ręką i powtarzała:
– Nikki! Nikki, obudź się! Obudź się!
Kiedy zauważyła, że oczy mam otwarte, zawołała:
– No, dzięki Bogu! I w ogóle co oni w ciebie pompują, że tak mocno śpisz? Myślałam, że zapadłaś w śpiączkę, czy coś.
Gapiłam się na nią bez słowa. Skądś ją znałam, ale nie bardzo wiedziałam, skąd. Czy to ktoś ze szkoły? Ale jeśli tak, to dlaczego się do mnie odzywała? Bo była totalnie śliczna – miała idealnie gładką cerę w odcieniu kawy z mlekiem, ostrzyżone na pazia włosy ufarbowane na niesamowity blond, a obojczyki tak sterczące, że można by nimi chyba otwierać puszki, jak takim nożem reklamowanym w telewizji.
A śliczne dziewczyny z Liceum Autorskiego Tribeca nie odzywały się do mnie. Chyba żeby mi kazać zejść sobie z drogi.
– Nie masz pojęcia, ile czasu straciłam, żeby cię namierzyć. Wiesz, że gliny stoją przy wszystkich windach i nie pozwalają ludziom do ciebie wchodzić? Trudniej się do ciebie dostać, niż załatwić stolik do Pastis na niedzielne śniadanie – trajkotała dziewczyna.
– Musiałam zakraść się klatką schodową, a potem poczekać w damskiej toalecie, aż droga będzie wolna. Na szczęście miałam przy sobie najnowszy numer „US Weekly”, podrzuciłam go na biurko przełożonej pielęgniarek, żeby odwrócić ich uwagę. Dobrze, że na okładce znów jest Britney, inaczej nigdy by mi się nie udało.
Powoli dotarło do mnie, skąd znam tę dziewczynę. Nie kazała mi zejść sobie z drogi na korytarzu w mojej szkole, ale widziałam ją na okładce któregoś z kolorowych pism Fridy.
To była Lulu Collins, córka Tima Collinsa, sławnego reżysera, którego adaptacja Journeyquest zarobiła mnóstwo kasy… i o mały włos nie zepsuła przyjemności z samej gry.
Dlaczego, na miłość boską, Lulu Collins siedzi przy moim szpitalnym łóżku?
– Nikt nie chciał mi powiedzieć, co się z tobą dzieje – ciągnęła – więc po prostu wzięłam sprawy w swoje ręce. Wiem, że Kelly się wścieknie, ale co mnie to obchodzi. Niech sobie nie myśli, że może przede mną ukrywać, co się dzieje z moją najlepszą przyjaciółką. Poza tym miałam już dość tego skomlenia. Nie wyobrażasz sobie, jak ona za tobą tęskniła. No to ją przyniosłam. Wiem, że to wbrew przepisom, ale co tam, niektóre przepisy są zwyczajnie głupie.
Lulu Collins sięgnęła do swojej wielkiej torby na ramię i wyciągnęła z niej…
…puchatego białego pieska Nikki Howard.
Po czym postawiła mi go na klatce piersiowej.
Nie chcę być nieskromna, ale na mój widok piesek kompletnie zwariował. Nigdy nie uważałam się za przesadną psiarę. Owszem, lubię psy, lecz rodzice zawsze twierdzili, że to kiepski pomysł mieć w domu zwierzęta, biorąc pod uwagę naszą pokręconą sytuację (tata w New Heaven, mama w Nowym Jorku).
Ale ten piesek… Kurczę pieczone, on mnie po prostu uwielbiał. Skakał po mnie, lizał mnie po twarzy, wyrywał przewody…
– Och! – zawołała Lulu, kiedy jedna z maszyn stojących obok łóżka zaczęła szaleńczo piszczeć. – Co się dzieje… Jak to podłączyć? O, tutaj… Przylep to z powrotem. Przylep to z powrotem!
Nie bardzo wiedziałam, o co jej chodzi. Aha, ten przewód trzeba przylepić… do czoła. Przykleiłam go tam, gdzie był poprzednio, i piszczenie maszyny ustało. Lulu odetchnęła z ulgą.
O mój Boże – powiedziała – oni pilnują tego miejsca, jakby to były drzwi do klubu Cave. Wiedziałaś, że Kelly nie chce mówić, co ci jest? Prasa ma używanie. Powinnaś zobaczyć, co wypisują, Nik, to się normalnie w pale nie mieści. Ja na wszelki wypadek mówię „bez komentarza”, po tym, co było ostatnio. Ale wyglądasz o wiele lepiej niż wtedy. Chociaż teraz wolisz ten naturalny look. Casy, przestań ją lizać.
Wreszcie udało mi się oderwać psiaka od twarzy.
I wtedy zauważyłam coś, co oderwało moją uwagę i od liżącego mnie gdzie popadnie psa, i od dziewczyny, którą po raz pierwszy widziałam na oczy, a która zachowywała się, jakby była moją dobrą znajomą.
Zauważyłam mianowicie wazon czerwonych róż na parapecie – obok jakiegoś miliona innych bukietów.
Zaraz, zaraz. Czyżby ta halucynacja była prawdą? Czy Gabriel Luna przyszedł rzeczywiście do mnie w odwiedziny i śpiewał mi do snu, trzymając mnie za rękę?
Nie. Niemożliwe.
– To kiedy cię stąd wypuszczą? – spytała Lulu. – I co mam powiedzieć Brandonowi? Bo on bez przerwy dzwoni albo wpada na poddasze. To on się domyślił, gdzie jesteś. No i pamiętasz tego muzyka z wielkiego otwarcia Stark Megastore? Tego Brytyjczyka, jak on tam się nazywał?
– Gabriela? – podsunęłam. Na samo jego wspomnienie serce zabiło mi mocniej. Ludzie, ale wpadłam. Zwłaszcza że on mi się nawet specjalnie nie podobał. Podoba mi się zupełnie inny chłopak. No bo przecież tak jest?
– No właśnie, Gabriel – powiedziała Lulu. – Przysłał na poddasze cały kosz róż. Powaga. Teraz cały dom jedzie różami. Temu facetowi nieźle odbiło na twoim punkcie. W każdym razie Brandon je zobaczył – wpadł wczoraj wieczorem, bo myślał, że cię złapie w domu – teraz wyobraża sobie, że ty coś z nim kręcisz. Z tym Brytyjczykiem. No i dobrze, prawda? Brandonowi totalnie się należało, znów widziałam w Cave, jak tańczył z Mishą. Nie wściekaj się, ale skoro w pewnym sensie zaginęłaś w akcji, no i… Casy, przestań…
– Próbowała oderwać psi język od mojej twarzy, ale nie udało jej się. Jak na taką małą istotkę piesek Nikki Howard dysponował zaskakującą ilością śliny. – Boże, przepraszam cię, może nie powinnam jej była przynosić.
– Nie ma sprawy – odparłam, głaszcząc miękkie, kudłate futer ko. – Nie ma sprawy. Tylko że ja…
Lulu wyjęła ze swojej przepastnej torby napój energetyzujący. otworzyła i pociągnęła łyk.
– Przepraszam – powiedziała, kiedy zauważyła, że zerkam na różową puszkę. – Mam okropnego kaca. Wczoraj strasznie się zabejcowałam, na lunch zjadłam tylko Powerbar, a potem trochę popcornu i wypiłam chyba ze dwadzieścia mojito, i… Och, widziałaś to?
– Pomachała mi przed nosem wielkim pierścionkiem. – Justin mi go kupił. Różowy szafir. Jak ci się podoba? Boję się, że on sobie wyobraża, że, no wiesz. A ja jestem kompletnie na to niegotowa. Mam z siebie wycisnąć parę dzieciaków, jak Britney? Dziękuję, postoję Ale pierścionek zatrzymam, jest taki ładny.
Wytrzeszczyłam na nią oczy. Czy to się dzieje naprawdę? Lulu Collins naprawdę siedziała w moim szpitalnym pokoju, opowiadała mi, że Gabriel Luna wysłał mi kosz róż na adres jakiegoś poddasza, które rzekomo razem wynajmujemy, i popisuje się pierścionkiem, który dostała od gościa imieniem Justin (na pewno miała na myśli Justina Bay a, gwiazdę filmowej wersji Journeyquest. To z nim podobno się spotyka, prawda? A przynajmniej, według ostatniego numeru „US Weekly”, który przypadkiem przeczytałam. Od deski do deski). Co tu się działo?
Może to dalszy ciąg tego mojego snu o Gabrielu Lunie.
Ale to wcale nie był sen. Bo te róże, które od niego dostałam, stały na parapecie.
No a pies? Przecież to na pewno nie halucynacja. Czułam, jak jego małe serduszko bije tuż obok mojego, kiedy lizał mnie po twarzy gorącym, mokrym języczkiem.
Nie, ja nie śpię. Zdecydowanie nie śpię. Dlatego powiedziałam do Lulu:
– Przepraszam cię, ale ja nie mam zielonego pojęcia, o czym ty mówisz. Ja ciebie… To znaczy, czy myśmy się już gdzieś spotkały?
Małe usteczka Lulu otworzyły się szeroko. A wtedy zobaczyłam, że miała w środku kawałek różowej gumy do żucia.
– O mój Boże – westchnęła. – Więc to o to chodzi? Masz amnezję? Bo nieźle sobie rozwaliłaś głowę, upadając, Nik. Chociaż Gabriel w sekundę znalazł się przy tobie, tak samo jak sanitariusze. To znaczy, oni już i tak tam byli, przy tej dziewczynie, na którą zleciał telewizyjny ekran…
– To następna sprawa – powiedziałam. – Nie mam na imię Nik…
Lulu zamknęła usta, zmrużyła oczy, a potem nagle zerwała się na nogi, oparła dłonie na moich ramionach i zaczęła mną potrząsać, aż Milusia rozszczekała się z przerażenia.
– Co oni ci zrobili?! – wrzasnęła. – Kto to był? Kto za tym stoi? Scjentolodzy? Mówiłam ci, że masz się trzymać od tych ludzi z daleka!
Potrząsanie – chociaż trzęsła mną dziewczyna, która wyglądała jak chodząca wykałaczka – spowodowało, że wszystkie maszyny stojące obok mojego łóżka zaczęły piszczeć. Poza tym nie powiem, żebym za dobrze się czuła.
– O mój Boże, Nik, to ja, Lulu! – teraz wrzeszczała, klęcząc koło łóżka. – Twoja najlepsza przyjaciółka! Twoja współlokatorka! Z poddasza, nie z pokoju, wiesz, bo nigdy nie mogłyśmy korzystać nawet z tej samej łazienki, a co dopiero z tej samej sypialni, przez tę twoją zgagę, ale…
– Co się tutaj dzieje? – spytał ktoś ostro od drzwi. Odwróciłam głowę i zobaczyłam pielęgniarkę, która przyglądała się nam z przerażeniem.
– Odsuń się od niej! – wrzasnęła na Lulu. – Sanitariusz! Sanitariusz!
Zanim się połapałam, jakiś krzepki facet w niebieskim kombinezonie ściągał ze mnie Lulu, podczas gdy pielęgniarka złapała pieska który jak na swoją mizerną posturę całkiem groźnie warczał – i wyniosła go z mojego pokoju, a do środka wbiegli moja mania i doktor Holcombe.
– Nikki! – wrzeszczała wynoszona Lulu. – Nie martw się, Nikki. Ja wrócę! Dowiem się, o co tu chodzi, nawet jeśli to będzie ostatnia rzecz, jaką…
Drzwi się zatrzasnęły i jej głos oraz szczekanie psa ucichły Słychać było tylko zwariowane brzęki i piski maszynerii obok mojego łóżka.
– Nic ci nie jest, kochanie? – spytała mnie mama. Oczy miała rozszerzone ze strachu.
– Mnie nic nie jest – zapewniałam, kiedy doktor pochylał się nade mną i sprawdzał przewody. – Ale? Dlaczego jej się wydawało, że mnie zna?
– Bardzo cię za to wszystko przepraszamy, Emerson – powiedział doktor Holcombe. Zdołał wyłączyć większość alarmowych brzęczyków i teraz rozlegało się już tylko miarowe popiskiwanie kardiomonitora. – Pielęgniarki miały nie wpuszczać nikogo poza członkami rodziny…
– Ale ja nie znam Lulu Collins – powiedziałam. – Dlaczego wydawało jej się, że mnie zna? Dlaczego nazywała mnie Nikki? Mamo… Co się dzieje?!
– Panie doktorze – odezwała się mama zmartwionym tonem Przygryzała dolną wargę, co zdarza jej się tylko wtedy, kiedy poważnie się czymś denerwuje, na przykład gdy tata nie zdąży wrócić na Manhattan na recital klarnetowy Fridy albo na jakąś moją wystawę naukową. – Może powinniśmy…
– Absolutnie nie – przerwał jej doktor Holcombe. Kręcił się koło mnie ze strzykawką. – Emerson musi odpocząć.
– Ale panie doktorze…
– Będzie dla niej najlepiej, jeśli…
Nie usłyszałam reszty ich rozmowy, bo doktor Holcombe zrobił coś z tą trzymaną w ręku strzykawką – chociaż nic nie poczułam – i zanim się zorientowałam, byłam zbyt senna, żeby dalej słuchać.
Gdybym wiedziała, że to będzie ostatni sensowny wypoczynek, jakiego zaznam przez naprawdę długi czas, próbowałabym pospać jeszcze dłużej.