Paolo się nie pojawił. Może nie wraca do domu na obiad. Wszędzie panuje nienaganny porządek. Przesadny wręcz ład. Chowam rzeczy do torby. Podkolanówki, koszulkę, spodenki, bluzę i slipki. Slipki. Pollo zawsze się ze mnie nabijał, że wszystko zdrabniam. – Zróbmy sobie rundkę po mieście. Nie napiłbyś się kawki? Kluseczki by się zjadło… – Musiałem się tego nauczyć od matki. Raz nawet przyznałem się do tego Pollo. Na co on zaczął się śmiać: – Z ciebie to jest dopiero kobieta – mówił mi – w głębi duszy jesteś kobietą. – Mama też się śmiała, kiedy jej to powiedziałem. Zamykam torbę na suwak. Brakuje mi ciebie. Pollo. Brakuje mi mojego najlepszego przyjaciela. I nie mogę zrobić nic, żeby go tutaj ściągnąć z powrotem. Nie mogę się z nim spotkać. Biorę torbę i wychodzę. Ja pierdolę, nie chcę o tym myśleć. W oczekiwaniu na windę przeglądam się w lustrze. Tak. Nie chcę o tym myśleć. Zaczynam podśpiewywać jakąś amerykańską piosenkę. Słów nie pamiętam. Jedyną, jakiej słuchałem w kółko w Nowym Jorku. Stary przebój Bruce'a. Kurwa, fajnie jest tak sobie pośpiewać. A ja chcę, żeby mi było fajnie. Wysiadam z windy z torbą przerzuconą przez ramię. Nucę: Needs a local hero, somebody with the right style.… Tak, mniej więcej tak to szło. Nieważne. Pollo i tak już nie ma. Bohater z sąsiedztwa. Lookin' for a local hero, someone with the right style…. Tak bardzo chciałbym z nim choć przez chwilę porozmawiać, ale to niemożliwe. Za to moja matka gdzieś tam sobie mieszka, ale nie chce mi się z nią gadać. Znów zaczynam nucić… Lookin'for a local hero. Ni chuja nie pamiętam z tej piosenki.
Flex Appeal, moja siłownia, nasza siłownia. Nasza, naszych przyjaciół. Zsiadam z motocykla. Jestem wzruszony. Co takiego się zmieniło? Czy wstawili jakieś nowe urządzenia? A tak w ogóle to kogo tam zastanę? Zatrzymuję się na chwilę na placyku przed wejściem. Zaglądam przez zaparowaną od wysiłku i potu szybę.
W dużej sali grupa dziewczyn tańczy w rytm jakiejś amerykańskiej piosenki. Wśród nich jest zaledwie dwóch mężczyzn, którzy rozpaczliwie usiłują nadążyć za instruktorem bodywork – Jimem. Tak przynajmniej wynika z kartki przyklejonej w wejściu, która informuje o specjalnych zajęciach, czy jak to się tam nazywa. Prawie wszystkie mają na sobie markowe body, kostiumy, topy i buty. Wyglądają jak na wybiegu. Arabesąue, Capezio, Gamba, Freddy, Magnum, Paul, Sansha, So Dańca, Venice Beach albo Dimensione Danza. Tak jakby chowając się za jakąś marką, miały same lepiej tańczyć. Jak to, kurwa, jest, że tych dwóch facetów jeszcze nie spaliło się ze wstydu, oddając się tym swoim pożałowania godnym popisom gimnastycznym. I to na dodatek pośród tych wszystkich kobiet. Obcisłe i kolorowe body, perfekcyjny makijaż, czarne legginsy, spodenki albo przylegające dresy… a tuż obok dwóch facetów w krótkich gaciach. Jeden łysy, drugi prawie. Mają na sobie szerokie koszulki, po to, by ukryć brzuch. Podskakują, wykonując nieskoordynowane ruchy, zdyszani rozpaczliwie usiłują złapać rytm. Ale bezskutecznie. Najwyraźniej już w dzieciństwie ktoś musiał go dobrze przed nimi schować. Słowem, są politowania godni. Idę dalej i wchodzę do środka. W recepcji siedzi chłopak z długimi u farbowanymi włosami, ma opaloną twarz. Ściszonym głosem rozmawia, przypuszczalnie ze swoją kobietą. Dostrzega mnie i dalej gada, po chwili wznosi oczy do góry i zaczyna przepraszać jakąś Fede, z którą wisi na telefonie.
– Słucham.
– Chciałbym wyrobić sobie kartę. Na cały miesiąc. Rozglądam się wokół, potem patrzę na niego.
– A co z Marco Tullio, nie ma go?
– Nie. Jest na mieście. Zastaniesz go jutro rano.
– Okay, w takim razie zapiszę się jutro, jestem jego przyjacielem.
– Jak wolisz…
Specjalnie się nie wysila, skądinąd pieniądze nie są jego. Idę do szatni. Dwóch chłopaków właśnie się przebiera, zaraz mają trening. Śmieją się i wygłupiają. Gadają o wszystkim i o niczym, i o jakiejś dziewczynie. – No nic, byliśmy na kolacji w Montecarlo, tej pizzerii. Stary, nie uwierzysz… Co dwie minuty brzęczała jej komórka. Wydzwaniał do niej koleś, który jest teraz w wojsku. A ona na luzie wciskała mu kit.
– No co ty, przysięgasz?!
– Przysięgam.
Przebieram się i jednocześnie ich słucham, ale i tak już z góry wiem, jak to się skończy: – Mówiła: „Ależ nie, skąd, jestem na kolacji z Dorą. No weź, pamiętasz przecież, to ta, która ma własny zakład, fryzjerka"…
– Ale jaja, a on co?
– A co miał zrobić? Uwierzył jej. W końcu poszliśmy do niej do domu i akurat kiedy robiła mi laskę, znów zadzwoniła jej komórka.
– No nie! I co zrobiłeś?
– Ja? Odebrałem, a co miałem zrobić?
– I co mu powiedziałeś?
– Żałuję, ale akurat teraz naprawdę nie może odebrać, właśnie dyskutuje zawzięcie z Dorą.
– No nie! Zajebiście! – I zanoszą się śmiechem.
– Od tamtej chwili Dora to przezwisko dla mojego ptaka. Proszę, oto on… – Wyciąga go na wierzch i pokazuje przyjacielowi. – Cześć, Dora, przywitaj się z Mariem!
Wyją ze śmiechu, a koleś z „Dorą" w dłoni pląsa na bosaka po mokrej posadzce. W końcu traci równowagę i upada na ziemię. Jego kumpel ryczy jeszcze głośniej, a ja tymczasem idę potrenować.
– Przypilnuj mi kluczy, kładę ci je tutaj. – Wkładam klucze, którymi zamknąłem szafkę, do pojemnika na długopisy u niego na biurku. Koleś w recepcji kiwa głową, potakując i dalej gada przez komórkę. Po chwili zmienia zdanie. Zasłania ręką komórkę i postanawia mi coś powiedzieć.
– Ej, szefie, dzisiaj możesz sobie potrenować, ale jutro musisz postarać się o kartę.
Patrzy na mnie cały zadowolony, po twarzy widać, że frajer zgrywa twardziela. Z debilnym uśmieszkiem wraca do przerwanej rozmowy.
Odwraca się do mnie plecami. Rozpiera go duma. Śmieje się. Docierają do mnie jego ostatnie słowa:
– Wyobrażasz to sobie, Fede? Dopiero co przyszedł, a już się czuje jak u siebie w domu.
Nie udaje mu się dokończyć. Chwytam go za włosy. Całą garść. Niemal podrywam go z krzesła. Staje na baczność z głową lekko przekrzywioną w moją stronę. Kiedy ciągnie się za włosy, szarpiąc wszystkie naraz, to ból jest nie do wytrzymania. Wiem o tym. Sam dobrze to pamiętam. Ale tym razem chodzi o jego włosy.
– Rozłącz się, ćwoku. – Mamrocze:
– Oddzwonię do ciebie, co, sorry. – I przerywa połączenie.
– To do rzeczy, po pierwsze to jest mój dom. A poza tym… – Ciągnę go jeszcze mocniej za pióra.
– Ała, ała, to boli.
– Chciałbym tylko, żebyś wysłuchał mnie uważnie: już nigdy więcej nie mów do mnie szefie. Zrozumiałeś?
Stara się skinąć na znak, że zrozumiał, ale ledwo ledwo udaje mu się ruszyć głową.
– Nie słyszałem… Zrozumiałeś?
– Ała, ała… Tak.
– Nie słyszałem.
– Tak. – Prawie krzyczy z bólu. W oczach ma łzy. Niemal robi mi się go szkoda. Puszczam go, lekko przy tym popychając. Pada na krzesło. Od razu zaczyna masować sobie głowę.
– Jak się nazywasz?
– Alessio.
– No już, uśmiechnij się. – Raz i drugi klepię go lekko w policzek. – Możesz sobie do niej teraz zadzwonić, jeśli ci się chce, a co tam, powiedz jej nawet, że mi nie przepuściłeś, że przepędziłeś mnie z siłowni, że sprałeś mnie na kwaśne jabłko, mów, co ci się tylko żywnie podoba, ale… zapamiętaj sobie raz na zawsze. Już nigdy więcej nie mów do mnie szefie.
I zaraz zza pleców dobiega mnie głos.
– Tym bardziej, że sam powinieneś wiedzieć, jak się do niego zwracać. On się nazywa Step. – Odwracam się zaskoczony, lekko się wręcz asekurując. Nie spodziewałem się usłyszeć swoje imię. Nie widziałem tu żadnego spośród moich przyjaciół, nikogo, kto mógłby wiedzieć, jak się nazywam. Ale najwyraźniej któryś tu jest. On. Szczupły, wręcz chudy. Wysoki, długie ręce, fryzura jakich wiele, brwi raczej gęste, zrastają mu się pośrodku tuż nad długim nosem, który sterczy nad wąskimi i szerokimi ustami. Być może są takie szerokie dlatego, że się uśmiecha. Wygląda jak Francuz. Jest pewny siebie, spokojny, trzyma ręce w kieszeniach i patrzy rozbawiony. Ma na sobie długie spodnie od dresu i poszarpaną bluzę w kolorze spranego różu. Do tego jasna kurtkę Levi'sa. Nie umiem go zidentyfikować.
– Nie przypominasz mnie sobie, prawda? – Nie, nie przypominam. – Przyjrzyj mi się dobrze, chyba nieco wyrosłem. – Uważniej mu się przyglądam. Ma szramę na czole, ale zasłaniają mu ją włosy, nie wygląda to poważnie. Dostrzega, w co się tak wpatruję. – To przez wypadek samochodowy, no co ty, sam nawet przyjechałeś odwiedzić mnie w szpitalu.
Kurwa, jakże mogłem zapomnieć!
– Guido Balestri! Kopę lat… Razem byliśmy w gimnazjum.
– Tak, i przez dwa lata chodziliśmy do jednego liceum. Potem rzuciłem szkołę.
– Oblali cię? Nie wszystko pamiętam.
– Nie, wyjechałem razem z ojcem.
Ach, tak, rzeczywiście. Jakżeby inaczej! Balestri. Jego ojciec jest ważną figurą, sam nie bardzo wiem, czym się zajmuje, wciąż robi jakieś interesy, spółki akcyjne i takie tam. Zawsze tylko jeździł po całym świecie.
– No i… jak się masz?
– Dobrze, a ty?
– Ja też dobrze. Fajnie znów cię spotkać. Tyle o tobie słyszałem, Step, tu, w Vigna Gara, jesteś postacią kultową.
– No nie, ja bym tego nie powiedział.
Spoglądam na Alessio. Porządkuje papiery i udaje, że nie słyszy. Nie potrafi się powstrzymać i przejeżdża sobie ręką po włosach. Guido śmieje się rozbawiony.
– A co to ma do rzeczy, jesteś postacią kultową dla tych, którzy znają nasze przygody. Wciąż mówi się o tych legendarnych bijatykach… Sam pamiętam, jak pobiłeś się z Toscano w lasku, za Villa Flaminia.
– Byliśmy wtedy dzieciakami…
Guido wygląda na lekko rozczarowanego.
– Wiem, że byłeś w Nowym Jorku.
– Tak, siedziałem tam dwa lata.
– Mamy się spotkać dziś wieczorem. W szerszym gronie, idziemy na pizzę. Może byś się wybrał razem z nami?
– A kto tam będzie?
– Trochę ludzi z Villa Flaminia. Musisz ich pamiętać, no wiesz… Pardini, Blasco, Manetta, Zurli, Bardato, całe to towarzystwo. Niektórzy z dziewczynami, inni bez, rozumiesz. No weź, chodź, kurwa, wszyscy się ucieszą, że cię znów zobaczą. Wybieramy się do Bracciano, do Acqua delie donnę.
– Nigdy tam nie byłem.
– To genialne miejsce, zwłaszcza jeśli masz kobietę, weź ją ze sobą. Miejsce jest obłędne. A jak się już najecie, to potem… będzie z górki… wszystko pójdzie gładko jak po maśle. Deser masz gwarantowany… tyle że u niej w domu.
Udaje mu się mnie rozśmieszyć. – Na którą jesteście umówieni?
– Koło dziewiątej.
– Przyjdę coś zjeść, ale deser sobie daruję…
– Czyli bez kobiety. – Śmieje się jakoś dziwnie. Kiedyś wydawał mi się przytomniejszy. Ma nadłamany jeden z przednich zębów. Nigdy nie był zbyt wylewny. Teraz lepiej go pamiętam. Nazywaliśmy go Dętka. Wszystko odbywało się zgodnie ze stałym schematem. Biegał jak skończona łamaga. Kiedy trenowaliśmy w szkole na bieżni w Villa Flaminia, ścigał się w ostatniej trójce. „Świnki", takich nazywał Cerrone, nasz psor od wychowania fizycznego. Ten psor też był ostro pogięty. Kiedy ćwiczyliśmy, brał się za lekturę działu sportowego, a żeby mieć nas na oku, robił w gazecie dwie dziury pośrodku. Tak jakby myślał, że tego nie widzimy. Ale jeśli chodzi o trzy świnki, to nie miał sobie równych. Docierali do celu we trzech: on, Biello i Zakochany, trupio bladzi, z wywalonymi językami. – Świnki mlecznobiałe! – wrzeszczał psor. – Powinniśmy nadziać was na rożen i troszkę przyrumienić. – I śmiał się jak szalony. Ale akurat tego Balestriemu nie przypominam. Chyba lepiej nie. W końcu, zaprosił mnie przecież na kolację. Co więcej, specjalnie mi o tym przypomina.
– Ej, w takim razie do zobaczenia o dziewiątej w Acqua delie donnę, co? Z kobietą albo i nie.
– Dobra.
Żegna się ze mną i znika. Po co w ogóle przychodzi na siłownię? Nie ma ani kilograma masy, nie przybiera na wadze, jest chudy jak moje najwątlejsze wspomnienie. Chuj z tym, jego sprawa. Za to jest fajny.
Właśnie. Wiedziałam! Wiedziałam, że Step przychodzi trenować na siłownię. Byłam tego pewna. Co więcej, byłam pewna, że przychodzi właśnie na tę siłownię! Ale ze mnie czadowa dziewczyna! A z niego straszna konserwa. Straszna. Mam nadzieję, że choć pod pewnymi względami się zmienił!!! No cóż, czas już na mnie. Nie widział mnie. Za to ja usłyszałam to, po co tu przyszłam.
Od razu zabieram się do ćwiczenia na urządzeniach, robię szybką rozgrzewkę, powtarzam całe serie, jedna po drugiej, na rozluźnienie mięśni. Ustawiam sobie małe obciążenie, najmniejsze możliwe. Widzę, jak dziewczyna w pomarańczowej czapeczce nasuniętej na głowę wychodzi w pośpiechu. Nie ma co, na tym świecie aż roi się od dziwnych ludzi. Nieopodal dwie inne dziewczyny rozmawiają między sobą i z czegoś się śmieją. Opowiadają sobie pewnie, co takiego wydarzyło się poprzedniego wieczoru albo też to, co dopiero ma się stać. Jedna z nich ma lekki makijaż, balayage na krótkich włosach, które sobie wciąż poprawia. Ma świetne ciało i stoi w rozkroku świadoma swoich walorów. Ta druga jest nieco bardziej pulchna i nie taka wysoka, ma włosy do ramion, chyba ciemniejsze niż zazwyczaj, bo przetłuszczone. Trzyma ręce na biodrach, jest w szarym, lekko poplamionym dresie, spod którego wystaje jej kawałek brzucha.
– Do roboty! Tu na siłownię przychodzi się do roboty… – Mijam je uśmiechnięty. Ta niska w odpowiedzi wykrzywia twarz w grymasie. Ta druga jest bardziej wyluzowana: – Właśnie sobie odpoczywamy.
– Po czym?
– Po wyciskaniu ciężarów.
– Myślałem, że po czymś przyjemniejszym.
– Na to przyjdzie czas później…
– Nie wątpię. – Teraz śmieją się obydwie. Szczerze powiedziawszy, to co do tej drugiej mam pewne zastrzeżenia. Ale kobieta tak czy owak zawsze postawi na swoim. Nie ma na to rady, powinniśmy być bardziej jednomyślni, przynajmniej w niektórych przypadkach. Przyglądam jej się uważniej. Mówi coś do przyjaciółki, patrząc na mnie znacząco. Ta druga też na mnie patrzy. Widzę jej odbicie w lustrze, stoi uśmiechnięta. Ładnie jej w krótkich włosach, ma małe piersi, których doskonały kształt podkreśla jeszcze opinające body. Odznaczają jej się sutki. Wie o tym, ale nic sobie z tego nie robi. Uśmiecham się i myślę o moich mięśniach brzucha. I od razu robię sto brzuszków za jednym zamachem. Skończyłem, ale tych dwóch dziewczyn już nie ma. Pewnie poszły pod prysznic. Kto wie, czy je rozpoznam, kiedy się na nie natknę. To niesamowite, jak dziewczyna, która dopiero co wyszła z przebieralni, może się różnić od tej, którą zaledwie przed chwilą widziałeś z hantlami w rękach. Ale jedno jest pewne, każda wygląda lepiej. W najgorszym wypadku kończy się to tak, że wyobrażałeś sobie, iż laska jest elegancka, a ta wychodzi, i co widzisz? Ma na sobie kozaki ze złotymi sprzączkami i inne temu podobne. Ale tak czy inaczej, widać różnicę. Makijaż potrafi zdziałać cuda. Właśnie dlatego udaje im się postawić na swoim Druga seria stu brzuszków. Patrzę w sufit i ani na chwilę nie przestaję ćwiczyć, raz i dwa, z rękami za głową, łokcie równo, naprężone, szeroko rozstawione. Raz i dwa. Dociskam jeszcze bardziej. Już dłużej nie dam rady, ból daje mi się we znaki, myślę o moim ojcu, o jego nowej kobiecie. Ćwiczę dalej, bez przerwy. 88, 89,90. Myślę o mojej matce. 91,92. Od kiedy to się z nią nie widziałem. 94, 95. Muszę do niej zadzwonić, powinienem do niej zadzwonić. 98,99,100. Wystarczy.
– Własnym oczom nie wierzę. Step! – Odwracam się, mięśnie brzucha tak mnie bolą, że praktycznie nie jestem w stanie wykrztusić z siebie słowa. Przez chwilę staje mi przed oczami film Troisiego, kiedy to on, byle tylko zobaczyć kobietę, która ogromnie mu się podoba, biega wokół budynku i gdy wreszcie ją spotyka, brakuje mu tchu, żeby się do niej odezwać. Troisi to był gość.
– Co ty tu robisz? Aha, wróciłeś… Słyszałem, że wyjechałeś do Nowego Jorku!
Znowu? Oj, nie ma rady. Nie da się ukryć, że nie udało mi się pozostać incognito.
Wreszcie doszedłem do siebie i z łatwością udaje mi się go rozpoznać.
– Cześć, Żeglarz, jak się masz?
– Wciąż pamiętasz tę ksywę. Wiesz, że już nikt tutaj tak się do mnie nie zwraca?
– Czy to znaczy, że się zmieniłeś?
– Ale że niby w jakim sensie? Sam nigdy tak na dobrą sprawę nie rozumiałem, dlaczego wszyscy nazywaliście mnie Żeglarz, przecież ja nawet nie przepadam za łódkami, właściwie prawie wcale na nich nie pływałem.
– Naprawdę nie masz pojęcia, skąd się wzięła twoja ksywa?
– Nie, przysięgam.
Patrzę na niego. Ma trochę za szerokie zęby, tak samo jak wtedy poszarpaną bluzę, krótkie seledynowe spodenki, spuszczone, postrzępione podkolanówki, w sam raz pasują mu do adidasów Stansmith, które wyglądają, jakby lada moment miały się rozlecieć. Cały Żeglarz.
– No i co? Kłamię.
– Nazywaliśmy cię Żeglarz, bo tak bardzo uwielbiałeś morze.
– A, właśnie! Nareszcie zrozumiałem, to prawda. Faktycznie mi się podoba.
Teraz jest zadowolony, cały dumny ze swojej ksywy. Wygląda, jakby przeglądał się w lustrze, tak bardzo czuje się dowartościowany. W rzeczywistości zawsze był bez grosza przy duszy, trzymał się nas, byle tylko zjeść sobie pizzę i coś wysępić. Dlatego wszyscy mówili, że „odpływał na cudzy koszt". Biedny Żeglarz. Raz nawet, niedaleko Aniene, tam gdzie są kręgle, jedna kurewka spuściła mu tęgi łomot, bo już po tym, jak wykonała dla niego, sam dobrze nie wiem jaki numerek, ten jeszcze domagał się od niej zniżki. Miał przy sobie zaledwie 10 euro, a ta dogodziła mu za co najmniej 20.
– O rany, strasznie się cieszę, że cię widzę.
Patrzy na mnie cały zadowolony, nie widać, żeby udawał.
– Spotkałeś już kogoś?
– Nie, przyjechałem dopiero wczoraj. Nikogo jeszcze tu na siłowni nie widziałem.
– Ale wiesz, teraz trenują w różnych miejscach. Co poniektórzy poszli do pracy, inni wyjechali za granicę. O właśnie, patrz, kto idzie.
Za oknem widać, jak ciemnoniebieska torba wędruje sobie, unoszona na plecach mężczyzny z krótkimi włosami.
– Nie poznaję go. – Uważniej mu się przyglądam. Nic. Żeglarz próbuje jakoś mi pomóc.
– No weź, to przecież Murzyn. Nie pamiętasz go?
– Aha, już wiem, tak, ale znałem go tylko z widzenia.
Koleś wchodzi i wita się z Żeglarzem. – Cześć, Andre. Co robisz, trenujesz?
Żeglarz z niedowierzaniem wskazuje na mnie cały dumny. – Ty, widziałeś z kim tu jestem? To Step.
Murzyn wpatruje się we mnie przez chwilę. I zaraz się uśmiecha. Z twarzy wygląda sympatycznie, jedną kość policzkową ma lekko zdeformowaną, rusza w moją stronę. – No jasne. Step… Oczywiście, jakżeby inaczej. Nie widzieliśmy się kopę lat.
Teraz go poznaję. Ma krótkie włosy. Wcześniej miał je zawsze trochę dłuższe, natłuszczone, zawsze w niebieskiej kurtce przesiadywał na Euclide w Vigna Stelluti.
– Nie wiedziałem, że masz taką ksywę. Murzyn. Pamiętam, że nazywasz się Antonio.
– Tak, ale od czasu tej historii z Tysonem mówi się, że jestem do niego podobny.
Ma dosyć masywny kark, skórę z rozszerzonymi porami i lekko zdeformowany nos, do tego krótkie włosy a la Tyson. Oczy ma trochę wyłupiaste, a górną wargę wydatniejszą niż normalnie.
– Bo ja wiem, aż tak to znów podobny nie jesteś.
– Ale nie fizycznie! – Śmieje się ordynarnie i zaraz zaczyna się krztusić. – To przez tę rozróbę! Bo jak inni też wybrałem się na wybory miss do Terracina i tam chciałem wyrwać taką jedną, która też startowała. Kumasz? To dlatego mówią na mnie Tyson. Ta cipa zaprosiła mnie do pokoju na górę, ja chciałem ją sobie wydymać, a ta myślała, że ją będę żartami zabawiać. Na dodatek się obraziła i za nic nie chciała się zgodzić. Ale wtedy ja raz-dwa jej pokazałem, że jedyny problem, jaki ma, to w tej swojej łepetynie, i to od tamtego czasu nazywają mnie Murzyn. – Obydwaj, on i Żeglarz, śmieją się jak szaleni.
– No nie, słuchaj, pisali o tym we wszystkich dziennikach w Borgo Latino, tam niedaleko jak jest Latina. Tyson z Pontiny, kultowa postać. A na sam koniec i tak się okazało, że to ja miałem rację, bo dogodziłem jej jak nigdy.
Żeglarz dorzuca jeszcze od siebie: – Mejo de Tyson. – I nie przestają się śmiać i krztusić na przemian.
– A propos, wiem, że byłeś w Ameryce, w Nowym Jorku, o ile się nie mylę.
I znów to samo, od początku.
– Tak, wyjechałem. Siedziałem tam dwa lata, zrobiłem kurs i wczoraj wróciłem. A teraz mam ochotę potrenować. – Staram się skończyć jak najszybciej.
– Ej, a może masz ochotę machnąć parę razy? Wszyscy mi mówili, że w boksowaniu byłeś dobry.
Murzyn uśmiecha się na myśl o swojej propozycji. Jest pewny siebie i ciągnie dalej:
– No tak, chyba że nie trenujesz już od dawna, jeśli ci się nie chce, to nie ma sprawy. Tyle że wszyscy naokoło nic tylko gadali o „żywej legendzie", „kultowej postaci" i masz ci, nareszcie mam go na wyciągnięcie ręki…
Murzyn śmieje się rozbawiony, aż nazbyt pewny siebie. Musi należeć do tych, co trenują dzień w dzień, i to przynajmniej po półtorej godziny.
– No nie, coś ty. Chętnie.
– W takim razie od razu idę się przebrać.
Dostrzegam w jego lekko przymkniętych oczach jakiś inny błysk, wzrok ma przytomniejszy, wyostrzony.
Za to Żeglarz nic się nie zmienił, taki sam idiota jak zawsze. – O rany, ale czad ta walka. Pić mi się chce, ale jak. Te, Murzyn, wziąłbym na ciebie jeden Gatorade, bo kompletnie jestem dzisiaj spłukany, co?
Murzyn potakuje skinieniem głowy i idzie prosto do szatni. Żeglarz dziarskim krokiem zmierza do baru, potwierdzając w ten sposób zasadność swojej ksywki. Ja natomiast zostaję sam. Alessio z recepcji wpatruje się we mnie. Zasysa sobie chupa-chupsa i patrzy na mnie jakoś inaczej 100 niż poprzednio. Spuszcza wzrok i pogrąża się w lekturze „Parioli Pocket", który rozłożył sobie na blacie. Przewraca dwie strony, po czym znów na mnie patrzy i się uśmiecha. – Sorry, Step, za to, co wcześniej. Nie znałem cię. Nie wiedziałem, kim jesteś.
– Bo co, kim takim, kurwa, jestem?
Na chwilę dał się zbić z tropu i próbuje na poczekaniu wymyślić jakąś odpowiedź. Ale nie udaje mu się nic wykombinować. Po chwili jednak coś przychodzi mu do głowy i zbiera się na odwagę.
– No, jesteś kimś, kogo się zna.
– Kimś, kogo się zna… – Namyślam się przez chwilę. – Tak, a to ci dopiero ciekawa sprawa. Świetnie. Sam widzisz, czasami to naprawdę… Zupełnie o tym nie pomyślałem.
Uśmiecha się, szczęśliwy, kompletnie nieświadomy, że robię sobie z niego jaja.
– Słuchaj…
– Jasne, Step, mów.
– Wiesz może, czy nie ma gdzieś czegoś do boksowania?
– No pewnie.
Wychodzi z tyłu recepcji i zmierza szybkim krokiem do ławy przy wejściu. Podnosi siedzenie.
– Tu w środku są rzeczy Marco Tullio. Zawsze powtarza, że nie chce, by ktokolwiek ich używał.
– Dzięki.
Patrzy na mnie cały rozentuzjazmowany. Siadam na ławie i zaczynam zakładać rękawice. Nie patrzę na niego, ale czuję na sobie jego spojrzenie.
– Chcesz, żebym ci je zasznurował?
Patrzę na niego przez moment. – Okay.
Podbiega do mnie błyskawicznie. Chwyta ostrożnie za sznurówki, owija je wokół rękawic, robi to bardzo dokładnie. Teraz już się nie śmieje, zrobił się poważny. Lekko zagryza wargi, a tymczasem jego długie włosy raz po raz spadają mu na oczy. Drugą ręką odgarnia je sobie do tyłu i ani na chwilę nie odrywa się od pracy. Powoli, ostrożnie, zaciskając bardzo dokładnie. – Zrobione! – Uśmiecha się. Wstaję. Uderzam rękawicami jedną o drugą.
– Dobre są, nie?
Chce się upewnić, że dobrze się spisał.
– Świetne!
Z damskiej przebieralni wychodzą te dwie dziewczyny, które były tu wcześniej. Ta wysoka ma czarne wąskie spodnie do kostek, delikatny makijaż i szminkę, która sprawia, że jej usta wyglądają na łagodne i przytulne. Do tego biała koszula z małymi perłowymi guziczkami, przewieszona przez ramię torba, a wszystko to pozostaje w harmonii z jej eleganckim chodem. Ta niska z kolei jest ubrana w przykrótką jak na swoje nogi szkocką spódnicę w niebiesko-brązową kratę i czarne mokasyny, które kłócą się z jej błękitną koszulą. Makijaż na jej twarzy sprawia wrażenie, jakby wynikał z przekonania, że wiara czyni cuda. Ale przynajmniej dzisiaj ekipa z Lourdes musiała wziąć sobie wolne. Podchodzą do recepcji. Alessio okrąża pulpit i podaje im karnety.
Ta wysoka podchodzi do mnie. – Cześć, mam na imię Alice.
– Stefano. – Wyciągam w jej stronę rękawicę, jakbym się chciał z nią przywitać.
Ona ściska mi ją roześmiana. – A to moja przyjaciółka Antonella.
– Cześć.
– Co robisz, walczysz?
– Tak, próbuję.
– Masz coś przeciwko, żebyśmy chwilę zostały i popatrzyły na spotkanie?
– Niby dlaczego miałbym mieć coś przeciwko. No, a jeśli na dodatek będziecie mi kibicować, to tym bardziej zostańcie.
Śmieją się. – Dobra, stawiamy na ciebie. Jak jest nagroda?
W tej samej chwili wychodzi Murzyn. Ma na sobie niebieskie spodenki, miękkie i długie, takie same jak prawdziwy bokser. Jest już w rękawicach. Ma kilka śladów na ramionach i o dwa albo trzy tatuaże za dużo. Jest dobrze zbudowany. Nie zapamiętałem go takim.
Alice podchodzi do mnie. – To ty walczysz z Murzynem?
Czyli, że on też jest znany.
– Tak, a bo co?
– Coś mi się zdaje, że popełniłyśmy błąd, stawiając na ciebie. Przyglądają mi się, wyglądają na szczerze zatroskane.
Staram się je uspokoić. – Dobra, nie traćcie ducha, najwyżej szybko będzie po wszystkim.
Murzyn nam przerywa. – To co… wchodzimy? Spieszy mu się.
– No pewnie. Ty pierwszy.
Idzie na salę gimnastyczną. Dwie dziewczyny robią brzuszki na matach z niebieskiej gumy. Niecierpliwią się, widząc nas, jak wkraczamy.
– O nie, tylko mi nie mówcie, że mamy się zbierać.
Staram się obrócić sprawę w żart. – No, chyba że wy też chcecie z nami powalczyć.
Murzyn nie ma za grosz poczucia humoru. – No, już was nie ma. – Znikają w okamgmeniu. – Trzy bite rundy, co ty na to? – Zwraca się do mnie przesadnie zawziętym tonem.
– Jak na lato, dobra. Zróbmy sobie porządny trening. – Murzyn uśmiecha się nieprzyjemnie.
– Okay, jak sobie życzysz. – Alice stoi przy oknie. – Będziesz nam mierzyć czas?
Uśmiecha się przytakując. – Tak, ale na czym to polega?
– To proste. Co półtorej minuty krzyczysz „Stop.'".
– Dobra. – Patrzy na zegarek gotowa, by dać znak startu. Ja tymczasem podskakuję w miejscu. I rozgrzewam ramiona. Przychodzi mi coś do głowy. Antonella, ta niska, po upływie półtorej minuty mogłaby wkraczać z planszą i wypisanym na niej numerem rundy, i robić rundkę po sali gimnastycznej, kręcąc tyłeczkiem tak jak na najlepszych filmach amerykańskich. Ale to nie Ameryka. Ani nie film. Jesteśmy na siłowni. Murzyn też zaczyna podskakiwać, nieustannie uderza rękawicami jedną o drugą, wpatruje się we mnie. Alice unosi twarz znad zegarka. Jej spojrzenie krzyżuje się z moim. Jest trochę zmartwiona. W jakiś sposób czuje się odpowiedzialna. Ale w końcu postanawia, że dłużej czekać już nie może. Tak że prawie krzyczy, dając znak, żebyśmy zaczęli.
Murzyn rzuca się na mnie od razu. Śmieję się w duchu. Jedyną rzeczą, jakiej nigdy nie zarzuciłem w czasie całego mojego dwuletniego pobytu w Ameryce, było właśnie uczęszczanie na siłownię. I trenowanie boksu, gwoli ścisłości. Tyle że tam aż roi się od autentycznych kolorowych, a każdy z nich jest szybki i silny. Ciężko było stawić im czoło. I to jeszcze jak. Ale wkładałem w to całe moje serce. I nie było tak źle. Co ja najlepszego wyprawiam? Nie koncentruję się jak należy… W samą porę.
Murzyn wymierza mi dwa silne ciosy w twarz. Robię unik. I uchylam się, kiedy próbuje założyć mi haka. Po czym łapię oddech i oddalam się, podskakując. Padają kolejne dwa ciosy, których udaje mi się uniknąć, a ja zaczynam skakać wokół niego. Murzyn z powodzeniem robi zmyłkę i uderza mnie nisko, w sam żołądek. Aż mną rzuca, zwijam się skulony. Kurwa, tchu mi brakuje. Wydaję z siebie dźwięk, który przypomina rzężenie, a sala zaczyna wirować mi przed oczami. Tak, trafił mnie bez pudła. Ledwo zdołałem się podnieść, a tu już dostrzegam, jak z prawej spada na mnie jego rękawica. Instynktownie robię kolejny unik. Ale dosięga mnie i tak, udaje mu się mnie drasnąć, rozwala mi dolną wargę. Kurwa. Kurwa. Obeszłoby się bez tego. Co za skurwysyn. Patrzę na niego. Szczerzy się do mnie.
– No i jak tam, Step, bohaterze?
Z tym chujem nie ma żartów. Zaczynam podskakiwać. – Teraz już lepiej, dzięki.
Odzyskuję siły. Wraca mi przytomność umysłu. Krążę wokół niego. Przy oknie zgromadził się tłumek gapiów. Wśród nich rozpoznaję Alice i jej przyjaciółkę Antonellę, Alessio, Żeglarza i kogoś jeszcze. Przestaję się rozglądać i cała moja uwaga koncentruje się na nim. Teraz moja kolej. Zatrzymuję się. Murzyn podskakuje i wychodzi do przodu, wyprowadza cios z lewej i zbiera się, by dosięgnąć mnie prawą. Przepuszczam go bokiem, robiąc unik w prawo, po czym swoją lewą zadaję mu cios dokładnie nad łukiem brwiowym. Wracam do poprzedniej pozycji i z całej siły trafiam go prawą pięścią w twarz. Pod rękawicą czuję chrzęst gruchotanego nosa. Nie ma czasu się wycofać, wymierzam mu dwa ciosy w lewe oko, przed pierwszym udaje mu się osłonić, ale już po chwili traci czujność i ten drugi dosięga go niczym rozpędzony bolid. Cofa się, potrząsa głową. Otwiera oczy, w samą porę, by zobaczyć, jak się przymierzam do haka. Rozwalam mu prawy łuk brwiowy. Krew natychmiast zalewa mu policzek, jakby płakał różowymi łzami. Próbuje zasłonić się rękawicami. Wyprowadzam uppercut w sam środek jego żołądka. Zgina się wpół i opuszcza rękawice. Błąd. Jak widać… Błąd. W Stanach raz widziałem coś takiego i instynktownie sam to teraz powtórzyłem. – Ej, Murzyn, teraz to ty mi powiedz, jak tam? – Nie czekam na odpowiedz. Z góry wiem, jaka by była. Zamierzam się prawą i uderzam go z całej siły. Od dołu w górę, w brodę, od spodu. Murzyna niemal odrzuca w tył, zadany cios okazuje się miażdżący. Leci w głąb, aż miło. Ląduje na różowych i liliowych stepperach, które przewraca. Po czym wpada na lustro, przywiera do niego twarzą i osuwa się po nim powoli, pozostawiając na jego powierzchni niewyraźną smugę. Wreszcie upada na ziemię, na beżowe linoleum, które natychmiast zalewa krwią.
Patrzę na Alice. – To co, ile jeszcze?
Alice spogląda na zegarek. Brakuje kilku sekund.
– Stop. Właśnie jest koniec.
– Widziałaś, a nie mówiłem? Rach-ciach i już po wszystkim. Wychodzę z sali gimnastycznej. Żeglarz rzuca się przed siebie, by zobaczyć, jak się miewa Murzyn.
– Nic się nie martw, już sprawdzałem, oddycha. Żeglarz się rozluźnia. – Rany, Step, zmasakrowałeś gościa.
– Tak mu zależało, żeby walka nie była na niby… no to ma.
Idę do lustra. Oglądam sobie wargę. Jest rozwalona i już mi cała spuchła. Za to łuk brwiowy ma się dobrze. Podchodzi do mnie Alice.
– Gdyby to była prawdziwa walka, a ja postawiłabym wszystkie moje pieniądze, to bym je straciła.
– Co to ma do rzeczy, w takim wypadku byśmy się dogadali i po pierwszym ciosie już bym się nie podniósł.
Podchodzi do mnie Alessio. – Za to ja wygrałbym całą zainwestowaną kasę. A tam, nie wiedzieć czemu, ale czułem, że to ty zwyciężysz.
– Jak to nie wiedzieć czemu? – Znów widzę, że czuje się niezręcznie, chciałby coś powiedzieć, ale sam jakoś nie bardzo wie co. Przychodzę mu z pomocą.
– No już, zdejmij mi rękawice, dawaj…
– Trzymaj. Przyniosłam ci trochę lodu, żebyś przyłożył sobie do wargi.
To Alice. Podchodzi do mnie z chusteczką higieniczną, w której jest kilka kostek lodu.
– Dzięki, powiedz swojej przyjaciółce, żeby wzięła trochę zimnej wody i polała nią twarz Murzyna, wyjdzie mu na zdrowie.
– Właśnie to robi.
Alice patrzy na mnie i dziwnie się przy tym uśmiecha. Zaglądam do środka. Antonella jest w sali gimnastycznej i pomaga Żeglarzowi. Robią Murzynowi okłady na twarz. Makijaż albo cud, jeśli wszystko dobrze pójdzie, to dziewczyna dopnie swego. Żeglarz albo Murzyn. Sam nie wiem, co gorsze. Ten pierwszy w najlepszym razie na coś ją naciągnie, ten drugi zaś zgwałci. Ale nic mi do tego. I siadam sobie spokojnie na ławie. Przykładam chustkę do wargi. Widzę Alice, patrzy na mnie. Ona też chciałaby coś powiedzieć. Ale jakoś nie bardzo wie co. Nie czekam, aż to zrobi. Nie chce mi się. A w każdym razie nie teraz. – Sorry, ale idę pod prysznic. – I tak oto znikam z pola widzenia. Zostawiam ich samym sobie. Przez moment wyobrażam sobie Alessio i Alice na wspólnej kolacji, ich wysiłki, by pogadać o tym i o owym. Fede pewnie byłaby niepocieszona. Ale to też nie moja sprawa. Po czym, nie zawracając już sobie dalej głowy, wchodzę pod prysznic.