Rano. U Vanniego aż roi się od ludzi. Wszyscy są zaganiani, ubrani bez zarzutu, obłędnie, źle, fatalnie. Różnorodni aż do bólu. Tacy, bez których ani rusz, oraz inni, bez których spokojnie można by się obejść w wielkim, mieniącym się refleksami świecie telewizji. Wszyscy tak czy siak obecni. Zawsze.
– Cześć, reżyserze.
– Witam pana magistra.
– Mecenasie, pamięta mnie pan? Nie chciałem panu przeszkadzać, ale jak tam projekt?
– Prawda to, czy nie, że zawiesili tamten program?
– To jak, ruszy w końcu czy też nie ta produkcja, której nie można się doczekać?
– W każdym razie musimy koniecznie wcisnąć tam tę dziewczynę.
– A jaka ona jest, ładna?
– A co to ma do rzeczy? Tak czy siak, ma tam wystąpić.
I tym podobne. Aranżowanie, manipulowanie, zarabianie, zabieganie o przysługę, negocjowanie, szantażowanie, kombinowanie, ekscytowanie się, produkowanie i pozyskiwanie dla siebie całych godzin czasu antenowego. Jak tylko się da, sięgając po nowe pomysły, stare formaty, zżynając, skąd popadnie, usiłując to i owo przy tym podrasować, byle tylko nadawać. Na tysiące sposobów, mając za nośnik ten niewielki sprzęt gospodarstwa domowego, z którym zetknęliśmy się wszyscy tuż po urodzeniu. To ona, telewizja, nasz wielki brat, albo raczej, jak to między siostrami, nasza druga mała mama. A może nawet pierwsza i jedyna.
Dotrzymywała nam towarzystwa, otoczyła nas miłością, wykarmiła nas pokolenie po pokoleniu, tym samym mlekiem katodowym, świeżym, o przedłużonej ważności, które skisło…
– Rozumiesz?
– Słowem takie jest twoje zdanie. I przyjechałeś tu aż z Verony, żeby robić telewizję.
– Żeby wymyślać obraz, realizować zamówienia na logo w sposób rzetelny… i takie tam.
– Dajmy sobie wreszcie spokój z tym powiedzeniem: i takie tam. Jest niekonkretne i to aż za bardzo. – Marcantonio patrzy na mnie i się uśmiecha.
– Świetnie, wyrabiasz się. Agresywny skurwysyn, takim cię lubię.
– Poznaję: Pluton.
– Rzeczywiście zaczynasz mnie zadziwiać… Chodź, pójdziemy zobaczyć, na jakim etapie jest TdV.
– A co to takiego TdV?
– Jak to, nie wiesz? Teatro delie Vittorie – Teatr Victorii, niezapomniana świątynia telewizji z dawnych lat.
– Skoro to „niezapomniana świątynia", w takim razie chodźmy. Przechodzimy przez ulicę. Stragan z książkami zajmuje część ogrodu.
Chłopaki i dziewczyny wyglądający na intelektualistów kartkują tanie książki. Jakaś pulchna panna trzyma w rękach książkę kucharską. Marcantonio jej nie przepuszcza.
– Lepiej kup coś o sporcie albo seksie, będziesz z tego miała większy pożytek.
Śmieje się sam do siebie, ona tymczasem spogląda na niego z urazą. Marcantonio od razu zapala sobie chesterfileda i pali go łapczywie, naśladując przy tym, trudno powiedzieć jaki, akt seksualny, który mu się z tym kojarzy.
– Dzień dobry. Tony.
– Witam, hrabio, co słychać?
– Kiepsko, od kiedy monarchia upadła.
Tony wybucha śmiechem. On, najzwyklejszy strażnik w Teatro delie Vittorie, ma świetny ubaw przy pracy. W ramach wykonywanych obowiązków znalazł sobie sposób, by się z nim Uczono. Odpowiada za drzwi. Wpuszcza ważnych ludzi, reżyserów, statystów, aktorów, zatrzymuje tych wszystkich, którzy są bez przepustki. Słowem, wykidajło show-biznesu.
– Co racja, to racja, hrabio. Mogłeś chociaż przysłać grupkę pachołków, żeby mi otworzyli to wyjście bezpieczeństwa. Już tydzień temu wezwałem technicznych. A tam, żaden się nie pokazał.
No, no, myślę, facet jest skrupulatny. Po chwili podchodzi i zwierza się ściszonym głosem. – Nie upominam się z byle powodu, tylko dlatego, że właśnie tędy chodziłem się odlać do kibla na dole. A teraz muszę chodzić naokoło… zawracanie dupy.
I wybucha śmiechem, nieźle to sobie wykombinował, oportunista, żadnej okazji nie przepuści.
– Świetnie, Tony, nareszcie mamy kogoś, kto rozwiąże twój jakże palący problem.
– A niby kto?
– On, Step!
– A kto to taki, jeden z twojej świty?
– Chyba żartujesz. To bohater, rangą równy królowi… Obcokrajowiec na ziemiach, którymi swego czasu rządził tyran… A tak w ogóle to sorry. Tony, ale chcesz móc się odlać raz-dwa, czy nie?
– Fajnie by było… Step, jak ci się uda, to jestem ci winien przysługę.
– Tony… Bohater rangą równy królowi oznacza ni mniej, ni więcej tylko szlachetnego duchem. Bohater nie jest kimś, kto kupczy, zrozumiano?! A zatem, jakby co, to mnie będziesz winien przysługę.
– Dobra, co to ma do rzeczy, on naprawi drzwi… Pomyślałem, że tak będzie sympatyczniej.
Mogliby tak godzinami. Bohater, jak zwał, tak zwał, wszystko jedno, czyli ja decyduję się im przerwać.
– Jak już skończycie, to powiecie mi łaskawie, gdzie są drzwi…
– Masz rację, wybacz… Tony nas prowadzi:
– Chodźcie tędy. – W samym teatrze wszyscy pracują, aż wióry lecą, rozlega się szczęk żelaza, słychać piły elektryczne, uwijają się spawacze.
– Już prawie skończone. Lada moment będą instalować światła. – Tony mówi, jakby się tłumaczył. – Właśnie, a to są te drzwi, próbowałem już na wszelkie możliwe sposoby. Nic, zero. Ni chuja, niema na nie rady.
Przyglądam się im uważnie. To jedne z tych drzwi ciśnieniowych, pewnie zablokował się zamek boczny. Ktoś zatrzasnął je od wewnątrz. Może nawet sam Tony, tylko że już nie pamięta albo nie chce się przyznać, że zrobił coś tak durnego. Przydałby się klucz. – Czy masz niezbyt szeroki, metalowy drążek?
– Taki jak ten? – Wyciąga jeden ze skrzynki, stojącej na ziemi nieopodal. – Chyba widać, że próbowałem już wszystkiego, co?
– Nie da się ukryć. – Przystawiam drążek do zamka i uderzam w niego mocno, raz a dobrze. Nawet nie muszę się specjalnie wysilać. – Sezamie otwórz się.
I drzwi się otwierają jak zaczarowane.
– Voila, już po wszystkim.
Tony jest cały szczęśliwy, zachowuje się jak sztubak.
– O rany. Step, nie wiem, jak ci dziękować, jesteś czarodziejem. Oddaję mu drążek.
– No, nie przesadzajmy.
Marcantonio przejmuje kontrolę nad sytuacją:
– Słusznie, nie przesadzajmy. Zapamiętaj sobie tylko, że każdemu z nas jesteś winien przysługę, dobra?
– Da radę, da radę… – Tony się uśmiecha i podniesiony na duchu, inauguracyjnie przestępuje próg, idąc się odlać. Marcantonio puszcza do mnie oko i przechodzi przodem.
– Chodź, pokażę ci teatr. – Schodzimy na dół, na scenę. Poniżej siedzeń na widowni, pod duży łuk galerii. A oto i one. Przy dźwiękach porywającej muzyki. Tancerki. W kolorowych strojach sportowych, w pospuszczanych getrach, z długimi lub krótkimi włosami, niektóre częściowo wygolone i z wycieniowanymi fryzurami. Tancerki. Blondynki, brunetki, rude albo z włosami pofarbowanymi na niebiesko. Wysportowane ciała, smukłe, szczupłe, z pięknie wyprofilowanymi mięśniami brzucha. O umięśnionych nogach i z zaokrąglonymi, jędrnymi pośladkami. Gotowe w każdej chwili wykonać szpagat w rytm dynamicznej muzyki. Są wcieleniem doskonałości, do perfekcji opanowały zamaszyste i płynne ruchy, uśmiechnięte nawet wtedy, kiedy ledwo trzymają się na nogach. Muzyka włączona na cały regulator rozlega się wszędzie. A one dają się jej ponieść, sczepiają się ze sobą, krzyżują, łączą na chwilę, by zaraz odchylić się do tyłu, są w swoim żywiole, ulegają jej rytmowi, pozwalają przeniknąć dźwiękom w głąb siebie. Skąpane w blasku reflektorów, jeszcze bardziej rzucają się w oczy. Strugi światła opromieniają ich obnażone nogi, ich drobne piersi, kuse stroje. – Stop! Dobrze, dobrze, to by było na tyle!
Muzyka cichnie. Choreograf, mały mężczyzna około czterdziestki, uśmiecha się zadowolony.
– Dobrze, zróbmy sobie przerwę. Później do tego wrócimy.
– To jest nasz zespól taneczny.
– Tak, sam się zorientowałem.
Przechodzą tuż obok nas, jedna za drugą, uśmiechnięte, spieszą się, by nie zmarznąć, wciąż są rozgrzane, ładnie pachną i mają zwiewne ruchy. Dwie czy trzy całują Marcantonia: – Cześć, dziewczyny. – Wygląda, jakby się dobrze z nimi znał. Jedną z nich nawet lekko klepie w tyłek. Ona bynajmniej się nie oburza, a wręcz cała uśmiechnięta zwraca się do niego: – W ogóle się do mnie więcej nie odezwałeś.
– Nie mogłem.
– Postaraj się móc. – I czmycha jakby nigdy nic, z wymownym uśmiechem na twarzy.
Patrzy na mnie, unosząc prawą brew:
– Tancerki… jakżeż ja kocham telewizję!
Uśmiecham się, spoglądając na ostatnią z kolei. Jest nieco mniejsza od pozostałych, wychodzi żwawo, została z tyłu za innymi, bo miała do zabrania jeszcze bluzę. Krągła i jędrna, odrobinę pulchniejsza, ale akurat tam, gdzie trzeba. Uśmiecha się do mnie. – Cześć. – Nawet nie zdążam jej odpowiedzieć, gdy tymczasem ona już dołączyła do reszty.
– Też zaczynam się w nich kochać.
– Świetnie, właśnie takim cię lubię. No a to jest scena, a tam nasze logo. Widzisz, tuż nad proscenium: „Wielcy geniusze". Wrodzona skromność na więcej mi nie pozwala, więc powiem tylko, że to moje dzieło…
– Nie miałem co do tego najmniejszych wątpliwości, od razu widać w tym twoją rękę…
Bezwstydnie kłamię.
– Co ty, jaja sobie ze mnie robisz?
– Żartujesz? – uśmiecham się.
– No, takie samo logo jest już obrobione graficznie w trzy de. Program polega na tym, że rozmaite osoby, zwyczajni ludzie, autentyczni wynalazcy przychodzą na tę scenę i pokazują, jak sobie poradzili z jakimś małym lub dużym problemem, z którym boryka się nasze społeczeństwo, kierują się przy tym tylko i wyłącznie własną intuicją.
– Niezły pomysł.
– My ich pokazujemy, dodajemy balet, robimy z tego widowisko, a oni demonstrują własne pomysły, to, co przyszło im do głowy, razem z gotowym prototypem. Idea programu jest prosta, ale myślę, że ludzi to interesuje. Mało tego, ci, którzy tu u nas prezentują swoje wynalazki, mają szansę się wypromować, dzięki telewizji mogą zrobić niesamowitą karierę. Mogą zacząć zbijać na tych swoich wynalazkach prawdziwą kasę.
– Ach, jasne, o ile tylko są interesujące i rzeczywiście się do czegoś przydają.
– Jak najbardziej. Nie myśl sobie, ten program to naprawdę nie byle co. To pomysł Romaniego… Według mnie odniesie olbrzymi sukces, jak zresztą wszystko, za co się weźmie. Romani… Nazywają go królem Midasem telewizji.
– Dlatego, że tyle zarabia?
– Dlatego, że ma na swoim koncie same sukcesy. Wszystko, czego się dotknie, daje znakomite wyniki.
– Dobrze, w takim razie powinienem się cieszyć, że z nim pracuję.
– Cóż, zacząłeś od samego szczytu. A oto i oni.
Widzę, jak nadchodzą, jakby byli na procesji. Romani kroczy na samym przedzie. A za nim podąża dwóch facetów w wieku około trzydziestu pięciu lat, jeden z nich jest krępy, całkiem łysy, zsunął na czoło okulary przeciwsłoneczne, ten drugi zaś chudy, ma wyraźne zakola. Z tyłu jest jeszcze koleś z włosami wprawdzie długimi, ale za to starannie ułożonymi. Wygląda na cwaniaczka, nieustannie się rozgląda. Ma orli nos, neurotyczne spojrzenie i rozbiegany wzrok. Ubrany w garnitur z ciemnozielonego aksamitu, pozbył się w nim mankietów. Nogawki spodni niedawno przeszły krawiecką poprawkę. Widać to po ciemniejszym załomie na materiale. Z całą pewnością jego nogi zyskały na tym kilka centymetrów więcej, ale jego elegancja niechybnie ucierpiała. O ile w ogóle było to jeszcze możliwe.
– No i co, na jakim etapie jesteśmy? – Romani rozgląda się wokół. – Ale jak to, nikogo nie ma? – Zjawia się w te pędy jakiś niski blondyn z błękitnymi oczami. – Dzień dobry, mistrzu. Właśnie kończę instalować oświetlenie, na dziś wieczór wszystko będzie jak trzeba.
– Świetnie, Terrazzi, zawsze powtarzam, że jesteś najlepszy.
Terrazzi uśmiecha się cały zadowolony.
– Wracam do konsoli, żeby popracować nad światłem punktowym.
– Dobra, idź.
Koleś z długimi włosami podchodzi do Romaniego: – Zawsze trzeba ich zachęcać, co? Wciąż nad nimi stać, bo wtedy bardziej się przykładają, prawda?
Romani z dezaprobatą mruży oczy, po czym patrzy na niego surowo.
– Terrazzi naprawdę jest dobry, najlepszy. Zajmował się oświetleniem, kiedy ciebie jeszcze na świecie nie było.
Długowłosy koleś w milczeniu wraca na swoje miejsce.
Ustawia się w korowodzie, jako ostatni. Znów nic tylko się rozgląda, udaje, że całą jego uwagę przykuwa pierwszy lepszy zakamarek scenografii. Wreszcie, żeby jakoś rozładować napięcie, wyżywa się na swojej prawej ręce i zaczyna obgryzać paznokcie.
– To realizatorzy we własnej osobie. Romani jest także reżyserem, chyba o tym nie zapomniałeś, co? – zagaduje mnie z ironią w głosie.
– Skąd. To ten, który najmuje nas do pracy.
– Dwaj pozostali, ten krępy i ten chudy, to Sesto i Toscani, na wpół wyleniały i łysy. Kiedyś mówiono na nich Kot i Lis, od niepamiętnych czasów są niewolnikami Romaniego. W pewnym momencie sami zabrali się za robienie własnego programu, ale już po dwóch odcinkach im go zdjęli i od tego czasu przechrzciliśmy ich na Kocur & Kocur. W tej grupce jedynym prawdziwym lisem jest wyłącznie Romani, i to nie byle jakim. Poza Kocurem & Kocurem, jest jeszcze Renzo Micheli, Żmija. Ten niziutki i tłuściutki z długimi włosami i zakrzywionym nosem pochodzi z Salerno, macza ręce w czym tylko się da, a oddech ma tak przykry, że nawet sam szczur przy nim wysiada. Romani już od roku pojawia się w jego towarzystwie. Sądzę, że to skutek zobowiązania, za które przyszło aż nadto słono zapłacić. Nazywają go Żmija, bo o wszystkich mówi źle, nawet o Roma-nim, a zwłaszcza o nim, choć to przecież jego jedyna przepustka w branży. A najbardziej absurdalne jest to, że sam Romani wie o tym doskonale.
– Żmija, niezła ksywa.
– Step, miej się przed nim na baczności, ma prawie czterdzieści lat, dużo wpływowych przyjaciół i przystawia się do wszystkich, a już zwłaszcza do młodziutkich dziewczyn.
– Mylisz się, Mazzocca, jeśli jest tak, jak mówisz, to raczej on powinien się mieć przede mną na baczności. A teraz mi pokaż, gdzie jest nasze stanowisko pracy.