Trochę później siedzę razem z Balestrim w samochodzie. Przyniosłem mu piwo. Prowadzi cały wesoły i na luzie, chyba nie jest to zasługa samego piwa. – No i już. Jesteśmy na miejscu. – Via di Grottarossa. Wysiadamy. Kilka samochodów stoi przed willą, ale żadnego z nich nie rozpoznaję. Dzwoni domofonem. Corsi. To nazwisko także jest mi obce. Guido przygląda mi się badawczo, sprawia wrażenie rozbawionego.
– Ej, Guido, czy aby nie pomyliłeś adresu? Nie widzę żadnych znajomych motorów, i jeszcze ten Corsi? Kto to w ogóle jest?
– To na sto procent ta willa, zaufaj mi. Spoko. Jestem pewien, że przynajmniej jedną osobę tutaj już znasz. – Otwierają furtkę. Wchodzimy. Sama willa jest bardzo piękna, ma gigantyczne okna, a w nich różnokolorowe zasłony, te przeszklone ściany wychodzą wprost na ogród. Do połowy opróżniony basen wyleguje się nieopodal, w oczekiwaniu na pierwsze dni maja, a znajdujące się po sąsiedzku korty tenisowe z podciągniętą siatką i wyraźną czerwoną nawierzchnią wyglądają, jakby z kolei czuwały nad basenem. Uśmiechnięty kelner oczekuje nas przy drzwiach, odsuwa się na bok, przepuszcza i zamyka za nami drzwi.
– Dziękuję.
Guido się z nim wita. Chyba się znają. – Czy jest Carola?
– Oczywiście, jest tam, proszę za mną. – Prowadzi nas przez korytarz. Oświetlone obrazy wiszą obok siebie na ścianach nieskazitelnej biblioteki, pośród starych i cennych książek, kunsztownie malowanych chińskich waz i kryształów. Wszystko to umiejętnie wkomponowane harmonizuje z jasnym drewnem mebli. Wchodzimy do dużego salonu. Kelner usuwa się na bok. Jakaś dziewczyna wybiega nam naprzeciw.
– Cześć.
Obejmuje Guida, witając się z nim czule, choć nie całuje go w usta. To pewnie Carola.
– Dałeś radę? – Guido odwraca się w moją stronę i się uśmiecha, jakby chciał powiedzieć: „No pewnie, Carola, nie widzisz, że stoi obok?”. Carola patrzy na mnie. Przez chwilę wygląda na zaskoczoną. Przygląda mi się z uwagą, jakby mnie taksowała. Przymyka oczy, mruży je, jakby sama nie mogła w to uwierzyć, że ja… to ja.
– Czy on… to on?
Guido uśmiecha się do niej. – Tak, to on.
– Tak, nie mam wątpliwości, że to ja… Zwykle ludzie mówią do mnie Stefano, a przyjaciele Step… Ale per „on” jakoś jeszcze nikt się nigdy do mnie nie zwracał… Jaki on? Może mi wyjaśnicie, o co tu w ogóle chodzi?
I nagle, zza tamtych przymkniętych drzwi, z salonu wypełnionego obcymi ludźmi, dudniącego rozproszonymi i niezidentyfikowanymi głosami, pełnego starych i cennych książek, obrazów namalowanych dawno temu, dobiega mnie czyjś wyraźny śmiech. Jej śmiech. Jej, której mi tak brakowało, jej, której tak szukałem, jej, o której po tysiąckroć śniłem. Babi. Babi. Babi. Babi siedzi na kanapie, na środku salonu i zabawia całe towarzystwo, coś opowiada, śmieje się, a wraz z nią wszyscy inni. Gdy tymczasem ja, całkiem sam, trwam w milczeniu. To moment, na który tyle czekałem. Ileż to razy w Ameryce grzebałem we wspomnieniach, przedzierałem się między zapamiętanymi, bolesnymi epizodami, stężałymi od rozczarowania i doznanych zawodów, by dotrzeć do sedna, najgłębiej jak tylko się da, i tam odnaleźć ten uśmiech. I teraz proszę, mam go tuż przed sobą. I dzielę go z innymi. To wszystko, co było moje, wyłącznie moje. I oto nagle ogarnia mnie przemożne wrażenie, jakbym biegiem przemierzał labirynt, złożony z wybranych momentów: nasze pierwsze spotkanie, pierwszy pocałunek, pierwszy raz… Szalona eksplozja mojej miłości do ciebie. I w okamgnieniu przypominam sobie to wszystko, czego nie mogłem ci powiedzieć, to wszystko, co bardzo bym pragnął, żebyś wiedziała, całe piękno mojej miłości. Chciałbym móc ci je pokazać. Ja, zwykły dworzanin dopuszczony w szeregi twojej świty, na kolanach przed twoim najmniej nawet wyszukanym uśmiechem, w obliczu ogromu twojego królestwa, pragnąłbym móc pokazać ci moje własne. Na srebrnym talerzu, rozkładając ręce w nieskończonym pokłonie, demonstrując ci mój dar, to co do ciebie czułem: tę bezgraniczną miłość. Proszę, moja pani, widzisz, to wszystko należy do ciebie. Tylko i wyłącznie do ciebie. Rozpościera się dalej niż morze i ciągnie się hen, tam, za horyzont. I jeszcze dalej, Babi, wyżej niż niebo i wyżej niż gwiazdy, i jeszcze dalej, ponad księżyc, tam, gdzie wzrok nie sięga. Właśnie, tak wygląda moja miłość do ciebie. Choć to jeszcze nie wszystko, jest jej więcej. Bo to zaledwie tylko ta część, którą dane nam jest poznać. Kocham cię ponad to wszystko, czego zobaczyć nie możemy, i ponad to wszystko, czego zgłębić nie jesteśmy w stanie. Właśnie, to wszystko i sam nie wiem ile jeszcze innych rzeczy pragnąłbym móc ci wtedy powiedzieć. Ale nie mogłem. Nie mogłem powiedzieć ci nic, bo też niczego nie miałaś ochoty słuchać. A teraz? Co teraz mógłbym powiedzieć tamtej dziewczynie, która siedzi na kanapie? Komu mógłbym pokazać te wszystkie cuda gigantycznego imperium, które do niej należało? Patrzę na ciebie, tylko że ciebie już nie ma. Gdzieś ty się podziała? Gdzie się podział ten uśmiech, który czynił ze mnie rozbitka pozbawionego jakichkolwiek punktów odniesienia, ale za to niezbicie przekonanego o szczęściu? Chciałbym uciec, ale brakuje mi czasu, nie mam już ani chwili czasu. To ty. Babi odwraca się powoli w moją stronę.
– Step! Nie mogę w to uwierzyć… Co za niespodzianka… – Wstaje i biegnie mi na spotkanie. Obejmuje mnie, przytula i całuje mnie czule. W policzek. Po chwili cofa się trochę, ale nie za bardzo. Patrzy mi w oczy i się uśmiecha. – Strasznie się cieszę, że cię widzę… Co ty tutaj robisz?
Przychodzi mi do głowy ten program Carramba che sorpresa! Co takiego krzyknęłaby w tym wypadku nasza słynna i niezniszczalna prezenterka Raffa? A, tak. „Babi tu jest!”. Ale nie czeka na moją odpowiedź. Sama zaczyna mówić. Śmieje się i opowiada, opowiada i się śmieje. Wygląda na to, że wie wszystko na mój temat. Wie, gdzie się podziewałem, co takiego robiłem w Stanach, wie o nauce, o mojej pracy.
– A potem wróciłeś do Włoch na początku września. Chyba trzeciego, o ile się nie mylę. I nawet mi nie złożyłeś życzeń na urodziny… Pewnie nawet nie pamiętałeś, co? No, ale powiedzmy, że ci wybaczam…
I nadal mówi, zanosząc się przy tym śmiechem. Szóstego września były jej urodziny, a ja tamtego dnia pamiętałem o tym jak najbardziej, jak zawsze zresztą. Jak co roku, nawet wtedy w Stanach, jak wszystko inne, co miało z nią jakikolwiek związek, to co najpiękniejsze i najboleśniejsze. A ona? Ona mi przebacza. Za co? Za to, że nie potrafiłem o niej zapomnieć?
– Były szóstego września! Widzisz, wcale nie pamiętasz…
– Ach tak, słusznie. – Uśmiecham się do niej i milknę, by mogła opowiadać dalej. Mówi za nas dwoje, to ona podejmuje decyzje, ona robi, co chce, jak zresztą zawsze dotychczas.
– A potem pracowałeś przy realizacji programu telewizyjnego, a później zobaczyłam te wszystkie gazety. Ze zdjęciami. Jak uratowałeś tamtą dziewczynę. Jak jej tam? No, w tej chwili nie mogę sobie przypomnieć. W każdym razie starałam się z tobą skontaktować, ale…
Na szczęście mówi dalej. Nawet nie pyta mnie o jej imię. Ginevra. Dla przyjaciół Gin. Powinienem do niej zadzwonić. Mam do niej zadzwonić. Powiedziałem jej, że później się zdzwonimy. Może. Tak, powiedziała „może”. Zawsze mogę się zasłonić tym „może”. Wyłączam komórkę. Odwracam się. Robię to odruchowo. Widzę Guida, który się do mnie uśmiecha. Nie umknęło mu to, zauważył i puszcza do mnie oczko. On, perfidny Knot, a ja, głupi Pinokio, w rękach Wróżki o błękitnych włosach. Dobrej czy złej? I widzę, jak się oddala. Zamyka za sobą drzwi i mnie zostawia, jestem sam. Sam na sam z nią, z Babi, sam wobec przeznaczenia związanego z moją przeszłością. Babi bierze mnie za rękę.
– Chodź, przedstawię ci moich przyjaciół. – I ciągnie mnie za sobą, bardziej dziewczęca, bardziej kobieca, pewniejsza, dojrzalsza. Bardziej… bardziej sam nie wiem co.
– O, to jest Giovanni Franceschini, właściciel Niebieskiego Kominka… A to Giorgio Maggi, no co ty, powinieneś go znać, ma tę wielką agencję nieruchomości, która się zajmuje kupnem i sprzedażą. Na pewno słyszałeś, teraz ma wyjątkowo mocną pozycję na rynku: nazywa się Home Sweet Home.
– Nie, pierwsze słyszę, przykro mi. – I uśmiecham się, i witam, jakby mnie to wszystko w ogóle cokolwiek obchodziło. Kolejne imiona i kolejne historie. Pozycje zawodowe i tytuły młodych pseudo-arystokratów aspirujących do elity, należących do tego społeczeństwa, które samo wyzbyło się wszelkich aspiracji… Przynajmniej jak dla mnie.
– A to z kolei jest Smeralda, moja przyjaciółka od serca!
Babi zbliża się do mnie poufale, łasi się jak kotka, mruczy i podpowiada mi gorącym szeptem wprost na ucho: – Powiedzmy, że zajęła miejsce Palliny.
I się śmieje. A ja czuję jedynie, że pachnie Caronne. I patrzę na nią. Przynajmniej to się nie zmieniło. I chciałbym jej powiedzieć: „A kto z kolei zajął moje miejsce?”. Moje miejsce. Właśnie. Dlaczego myślałeś, że w ogóle było jakieś twoje miejsce? Mogłaby mi tak odpowiedzieć. Więc siedzę cicho. Milczę. Patrzę na nią, gdy tymczasem ona wciąż uskutecznia ten przedziwny taniec, prowadzi mnie, co raz to kogoś mi przedstawiając. Ona, zręczna dama dworu, nieskazitelna lady, dumna przedstawicielka swojej wyższej sfery, pośród szlachetnie urodzonej, opływającej w dostatki świty. A to pląsa, a to się śmieje, a to odrzuca do tyłu głowę i potrząsa puklami bujnych włosów i zostawia po sobie odurzającą woń perfum, i znów zanosi się perlistym śmiechem. I znów… Znów ty. Przecież mieliśmy się już więcej nie spotkać… I czuję cały mój ból. To, czego nie wiem, to, czego nie przeżyłem, to, czego brakuje mi od tak dawna. Na zawsze. W ilu objęciach musiałaś się znaleźć, by w końcu stać się tym, kim jesteś. Rzeczywiście masz rację. Rzeczywiście to prawda. Jakie to ma znaczenie. I tak się tego od niej przecież nie dowiem, niestety. Więc nic nie mówię. I patrzę na nią. Ale jej nie odnajduję. Wobec tego postanawiam odnaleźć ten czarno-biały film, który trwał aż dwa lata. Wieczność. Te noce spędzone na kanapie. Daleko. Kiedy wciąż nie potrafiłem się z tym pogodzić. Siedziałem z paznokciami wbitymi w podrapane policzki i zwracałem się do gwiazd o pomoc. Pod gołym niebem, na balkonie, zaciągając się papierosem. Po czym podążałem wzrokiem w ślad za wypuszczonym dymem, aż do nieba, i jeszcze wyżej, wyżej, hen… Tam, dokładnie tam, gdzie nam dwojgu udało się wcześniej razem znaleźć. Ileż to razy pławiłem się w tym nocnym morzu, zatraciwszy się w niebieskiej toni nieba, niesiony na fali oparów alkoholowych, karmiąc się nadzieją, że spotkam ją ponownie. W górę i w dół, bez wytchnienia. Wzdłuż Hydry, Perseusza, Andromedy…Iw dół do Kasjopei. Pierwsza gwiazda na prawo i potem już prosto, aż do samego rana. I jeszcze dalej. I wszystkie pytałem o to samo: – Widziałyście ją? Proszę was… Zgubiłem moją gwiazdę. Moją wyspę, której nie ma. Gdzie ona teraz może być? Co porabia? Z kim? – A wokół mnie nic, tylko cisza skrępowanych gwiazd. I irytujący szloch pełen wyczerpanych łez. A ja, głupi, poszukiwałem i liczyłem, że uda mi się znaleźć odpowiedź. Powiedzcie mi dlaczego, po prostu dlaczego, wszystko jedno, choćby i pierwsze lepsze dlaczego. Co za palant. Wiadomo. Kiedy kończy się miłość, można spodziewać się wszystkiego poza odpowiedzią na pytanie „dlaczego?".