34

Na Prati, niedaleko Rai, na rogu via Nicotera i viale Mazzini znajduje się Residence Prati, dom i zarazem hotel wielu gwiazdeczek występujących w filmach kinowych, telewizyjnych, w telenowelach, programach rozrywkowych i wszelkich produkcjach włoskiej telewizji. Tam właśnie, kawałek dalej jest i siłownia. Schodzę na dół, poniżej poziomu ulicy. Nie wygląda, ale ma powierzchnię czterystu metrów kwadratowych, o ile nie lepiej, dobry rozkład, mnóstwo luster, drewniane stropy, doskonałą wentylację, bo olbrzymia stalowa rura wije się, pikując z sufitu prosto na sam dół i sapie, pompując powietrze.

– Cześć, szukasz kogoś?

Dziewczyna ze śmiesznie uczesanymi krótkimi włosami uśmiecha się do mnie zza przedziwnego biurka. Zasłania podręcznik do prawa, który leży zamknięty i założony pośrodku ołówkiem, tuż obok dwóch odblaskowych flamastrów – klasyczny zestaw studenta pierwszego roku wyższej uczelni.

– Tak, szukam tu mojej przyjaciółki.

– O kogo chodzi? Może ją znam? Od dawna jest u nas zapisana? Chce mi się śmiać i aż mnie korci, by jej odpowiedzieć: „Nigdy nie była u was zapisana!". Ale byłoby to równoznaczne ze stratą u Gin jakichkolwiek szans. Zdemaskowanie jej misternej sieci siłowni, to już byłby maks.

– Nie, powiedziała mi, że chciała skorzystać z możliwości próbnego treningu.

– Powiedz mi, jak się nazywa, to wezwę ją przez mikrofon.

– Nie, dzięki. – Uśmiecham się i zgrywam niewiniątko. – Chcę jej zrobić niespodziankę.

– Okay, jak chcesz.

Dziewczyna ze stoickim spokojem powraca do nauki. Kodeks karny. Pomyliłem się, musi być co najmniej na trzecim roku, o ile nie wchodzi w grę jakiś dodatkowy fakultet. Śmieję się pod nosem. Kto wie, może któregoś dnia mogłaby zostać moim adwokatem. Nie da się tego wykluczyć.

A oto i ona, Ginevra, Gin. Biro. Towar taki, że mózg staje. Przynosząc zaszczyt własnemu nazwisku, rozsławionemu przez markę jednego z najpopularniejszych długopisów, kreśli w powietrzu perfekcyjne wzory, zanim przystąpi do okładania worka treningowego. Wciąż podskakuje. Pseudozawodowa bokserka. Niespodziewanie przywodzi mi na myśl Hilary Swank, która idzie ćwiczyć, i to sama, by w ten sposób uczcić swoje urodziny. Na sali gimnastycznej krąży bez wytchnienia wokół worka treningowego, aż w końcu Morgan Freeman postanawia udzielić jej kilku wskazówek odnośnie tego, jak należy zadawać ciosy. Doszły mnie słuchy, że Włoszki oszalały na punkcie boksu. Myślałem, że to tylko gadanie. A tymczasem okazuje się, że to prawda.

– Tak trzymaj, świetnie, wyprowadzaj ciosy proste jeden za drugim. – Trenuje pod czyimś okiem. Ale ten ktoś nie przypomina Clinta Estwooda. Wygląda nieomal na zadowolonego, może zależy mu tylko na tym, by zaciągnąć ją do łóżka. A jednak i ja sam na nią patrzę. Jednak, bo mam wrażenie, jakbym ją widział w innym świetle. Jakie to dziwne. Kiedy patrzysz na jakąś kobietę z daleka, to dostrzegasz nawet najdrobniejsze szczegóły, detale, sposób, w jaki rusza ustami, jak się dąsa, jak przygryza wargę, jak się niecierpliwi, jak poprawia sobie włosy… mnóstwo różnych rzeczy. Rzeczy, które z bliska ci umykają, rzeczy, które w sytuacji, gdy dzieli was zaledwie kilka kroków, schodzą na dalszy plan, przyćmione przez czar jej oczu.

Gin nie przestaje sapać, raz za razem okładając worek. – Prawy, lewy i unik! Świetnie, a teraz się cofnij, prawy, lewy i unik… I jeszcze raz to samo…

Jest cała zlana potem, ale nie przerywa, odrzuca tylko do tyłu czarne włosy. Po chwili, prawie jak na spowolnionym obrazie, rękawicą odgarnia włosy z twarzy i zakłada je sobie za ucho. Brakuje jeszcze tylko, żeby się zabrała za poprawianie makijażu. Kobiety i boks, toż to czysty obłęd. Podchodzę powoli, tak by nie rzucać się w oczy.

– Teraz przejdź do ofensywy i naprzód.

Gin zadaje dwa ciosy z lewej, następnie robi zamach z prawej. Błyskawicznie zmieniam jej położenie worka i blokuję prawe ramię.

– Bum. – Widzę, jak jej twarz przybiera wyraz zaskoczenia, wygląda wręcz, jakby ją zamurowało. Sam szybko zaciskam dłoń w pięść i trafiam ją lekko w brodę. – Cześć, Million Dollar Baby. Bum, bum i już po tobie. – Robi unik i udaje jej się wywinąć.

– Co ty tu robisz do cholery?

– Chciałem wypróbować tę siłownię.

– Myślałby kto! Akurat tę?

– Przypadek chciał, że tak wyszło, było mi na rękę, a ponieważ ja też „pracuję" w tej okolicy…

– Wybrali mnie niezależnie od ciebie.

– Ale czy ja coś powiedziałem.

– Zrobiłeś aluzję.

– Jesteś chora.

– Za to z ciebie skończony złamas!

– Dosyć tego, spokój… Tylko nie zaczynajcie mi tu na siłowni żadnych awantur, jasne?

Trener wkracza między nas.

– A poza tym, przepraszam, Ginevra… to twój pierwszy próbny trening tutaj u nas, nieprawdaż? Jeszcze się do nas, do Gymnastic, nie zapisałaś. A skoro tak, to przecież on nie mógł wiedzieć, nie mógł być pewny, że cię tu zastanie. To czysty przypadek.

Patrzę na nią i się uśmiecham. – To czysty przypadek. Całe życie jest pasmem przypadków. Według mnie to absurd, by doszukiwać się źródeł tego przypadku. Nie mam racji? To tylko przypadek, i już.

Gin się obrusza, a ręce, wciąż uwięzione w rękawicach, trzyma na biodrach.

– Co ty „przypadkiem" wygadujesz?

– Spokojnie, Ginevra. – Trener znowu interweniuje. – Za dużo między wami wrogości. Wygląda, jakbyście się nienawidzili.

– Nie wygląda. Tak jest!

– Wobec tego musicie uważać. Ty powinnaś być na bieżąco z tym, czego uczą w szkole i pamiętać takie zdanie: Odi et amo. Quare id fasciam… nescio… Nienawidzę i kocham. Pytasz, jak to robię… sam nie wiem…

Gin przewraca oczami.

– Tak, tak, dziękuję, znam to. Ale tutaj problem tkwi w czym innym.

– W takim razie rozwiązujcie go sobie na zewnątrz.

Patrzę na nią i się uśmiecham.

– Słusznie, prawda… To rzeczywiście dobry pomysł. Idziesz?

– Musisz uważać. Bo się okaże, że jej nie doceniasz, Ginevra jest silna, wiesz?

– Jakże mógłbym nie wiedzieć. Ma nawet trzeci dan.

– No co ty… – Trener wyraźnie się ożywia. – O tym nie wiedziałem. Serio?

– Tak, o dziwo mówi prawdę.

Trener odchodzi, kręcąc głową.

– Tyle wrogości, tyle wrogości. Tak nie może być, tak nie może być.

Po chwili wraca, cały roześmiany, jakby znalazł sposób, by zaradzić wszystkim problemom na świecie. A przynajmniej tym między mną a Gin.

– Dlaczego nie rozegracie szybkiej walki? Sami przyznajcie, czyż to nie idealne rozwiązanie, zdrowe ujście emocji.

Gin unosi rękę, na której ma rękawicę, rozchyla ją i pokazuje na mnie.

– Ta, nie łudź się nawet, że ten kolo ma ze sobą rzeczy na zmianę.

– A właśnie, że „ten kolo" ma.

Uśmiecham się do niej rozbawiony i sięgam za kolumnę po swoją torbę. – A teraz, posłuszny wskazówkom twojego trenera, natychmiast idę się przebrać. Ale nic się nie martw, widzimy się lada moment.

Gin i trener nie ruszają się z miejsca i patrzą, jak się oddalam.

– Naprawdę świetnie się składa, w gruncie rzeczy ten chłopak wydaje mi się sympatyczny, a przy okazji będziesz też mogła przećwiczyć część ciosów, które ci dzisiaj pokazałem, tak czy owak, uważam, że znakomicie załapałaś, o co idzie.

– Tak, a czy ty załapałeś, kim on jest?

Trener patrzy na mnie zdezorientowany. – Nie, a co, kto to taki?

– To Step.

Rozmyśla przez chwilę, ma przymknięte oczy, przywołuje znajome twarze, wspomnienia i zasłyszane tu i ówdzie, przekazywane z ust do ust historie. Nic. Nic mu to nie mówi.

– Step, Step, Step. Nie, w życiu nie słyszałem.

Patrzę na niego z niepokojem, gdy tymczasem on uśmiecha się do mnie cały zadowolony. – Nie, na serio, w życiu. Ale możesz być spokojna, dasz mu radę!

I w tym momencie docierają do mnie dwie rzeczy. Po pierwsze: to z pewnością nie jest dobry trener i po drugie: właśnie dlatego powinnam zacząć się martwić.


Lekka koszulka, spodenki, podkolanówki i nowe nike'i kupione w Nike Town w Nowym Jorku. – Ej, Step, cześć. – W szatni spotykam znajomego kolesia, którego imienia jednak nie pamiętam. – Co tam, trenujesz tutaj?

– Tylko dzisiaj. Przyszedłem na próbę, żeby się zorientować, jak sobie radzi ta siłownia.

– Radzi sobie, i to jeszcze jak! A poza tym przychodzi tu tłum lasek. Widziałeś tę tam przy worku? Zajebista na maksa.

– Niedługo będę się z nią boksował, tak na rozgrzewkę.

– No co ty!

Koleś, którego imienia za nic nie mogę sobie przypomnieć, patrzy na mnie zaskoczony, a już po chwili zaczyna mu rzednąć mina.

– Ej, chyba nie posunąłem się za daleko? Nie powinienem był tego mówić?

– Czego?

– Że jest zajebista na maksa?

Zamykam szafkę na klucz, wkładam kłódkę do kieszeni.

– A niby dlaczego nie? Przecież to prawda! – Uśmiecham się do niego i wychodzę.

– No jak tam, trzeci dan, czas zaczynać?

Gin patrzy na mnie, sztucznie się uśmiechając.

– Tyle tylko, że trzeci dan nie ma tu nic do rzeczy, a poza tym strasznie się powtarzasz, czy naprawdę nie stać cię na coś mniej oklepanego?

Śmieję się jak szalony i rozkładam ręce.

– Nie mogę w to uwierzyć. Lada moment mamy rozpocząć walkę bokserską, czeka nas porządne spotkanie, z gatunku tych zaciętych… a ty co? Wyzłośliwiasz się na mnie.

– Ładnie, wyzłośliwiasz się na mnie, właśnie tego słowa mi brakowało.

– Nie wolno ci się nim posługiwać, w tym wypadku prawa autorskie należą do mnie! – I niemal od razu po tym… Trach. Tego się nie spodziewałem. Trafia mnie w samą twarz z prawej, szybko, dokładnie, w ramach usprawiedliwienia mogę powiedzieć, że z zaskoczenia. Tak czy siak, celnie.

– Świetnie, znakomicie.

Trener podskakuje zadowolony.

– Prawy, lewy, wyprowadź, a potem przechodź do defensywy. Ruszam żuchwą, raz w prawo, raz w lewo, czuję, że została lekko nadwerężona.

– Żadnych złamań?

Gin podskakuje, jej nogi są w ciągłym ruchu, patrzy na mnie i unosi brew. – Jeśli chcesz, to możemy zaczynać na poważnie.

I zaraz, podrygując, zbliża się do mnie. – To był zaledwie przedsmak tego, co cię jeszcze czeka, boski Stepie. Aha, mój trener w życiu nie słyszał twojego imienia.

Wkładam rękawice i nie przestaję na nią patrzeć.

– Skoro już o tym mowa, to nie widział również zdjęcia, które ci zrobiłem polaroidem. Jasne, że gdyby je zobaczył…

– Gdyby je zobaczył, to co?

– No, pewnie by zmienił zdanie. Na tamtym zdjęciu wzbudzasz taki postrach, że niewątpliwie przeszłaby mu nawet ochota, by zaciągnąć cię do łóżka!

– Teraz to już naprawdę przegiąłeś.

Gin rzuca się cała rozjuszona i zaczyna mnie okładać. Zasłaniam się przed jej ciosami i zanoszę śmiechem, razy spadają na mnie ze wszystkich stron, uderza a to otwartą rękawicą, to znów zaciśniętą, całą jej powierzchnią albo z kolei samym bokiem. W końcu daje mi kopniaka, prosto i celnie.

– Ej…

Trafiony zatopiony. W podbrzusze. I to z całej siły. Z bólu zginam się wpół. Ledwo jestem w stanie oddychać.

– Ała! To się nie liczy!

– Z tobą wszystko się liczy.

– Właśnie, Gin, nawet gdybym ci chciał okazać, jak bardzo cię kocham, to w tym momencie i tak nie stanąłbym na wysokości zadania.

– Nic się nie martw… Wierzę ci na słowo.

Kurwa mać, odwróciła moją uwagę, rozśmieszyła mnie, po czym zadała mi cios. Wciąż jestem zgięty w pół, staram się odzyskać siły. Zbliża się trener. – Jakieś problemy? – Opiera mi rękę na ramieniu. – Nie, nie, wszystko w porządku… Albo prawie.

Tupię nogami i biorę się pod boki, głęboko oddycham i wracam do pionu.

– Właśnie, widzisz, teraz mogłabym cię dokończyć, gdyby nie to, że mi ciebie żal.

– Jakaż ty jesteś miłosierna. Może przeniesiemy się na ring?

– Jasne.

Gin uśmiecha się do mnie zupełnie spokojna. Przechodzi tuż obok, pewna siebie. Trener staje przy samym brzegu ringu i unosi liny, ułatwiając nam przedostanie się na matę.

– Ej, chłopcze, tylko posłuchaj… Żadnych niedozwolonych ciosów i zachowajcie umiar, co? To ma być ładna walka, no dalej.

Gin dołącza do mnie, na środek ringu, trącamy się rękawicami. Obydwoje naraz, jak na filmach.

– Jesteś gotowa?

– Jestem gotowa na wszystko. A jego nie słuchaj, to nie mój trener, zresztą już po tobie! Zawiadamiam cię, że można zadawać wszelkie możliwe ciosy, zwłaszcza te niedozwolone, przynajmniej z mojej strony!

– Oj, oj, oj… Już się boję!

W odpowiedzi próbuje mnie uderzyć prosto w twarz, ale tym razem nie daję się zaskoczyć, zasłaniam się lewym i daję jej eleganckiego kopa w tyłek, uważając jednak, by nie był zbyt bolesny.

– He, he, he… Już oprzytomniałem. To co, zaczynamy?

Podskakujemy, góra, dół, krążymy jedno wokół drugiego, obserwujemy uważnie siebie nawzajem, gdy tymczasem Nicola, czyli trener, zaczął już odmierzać czas na stoperze Swatcha albo innej, równie popularnej marki. Gin zaczyna mnie uderzać i nie przestaje się uśmiechać.

– Ej, widzę, że nadal dobrze się bawisz, co? Świetnie, masz absolutną rację, bo już wkrótce… – I zaraz wyprowadza mi cios prosty w sam brzuch, przez moment brak mi tchu. Szybka z niej zawodniczka.

– Nie gadaj tyle, boski Stepie, bo nie starczy ci tchu, a jeszcze ci się przyda. Mówiłam ci, że sporo trenowałam fuli contact. – Wciąż podryguję i zbieram siły. – Pierwsza zasada: po tym, jak spudłujesz, musisz natychmiast atakować dalej, w przeciwnym razie…

Wyprowadzam cios z bliska, ale nie za mocny i nie za szybki. Prawy, jeszcze raz prawy, dla zmyłki robię zamach lewym, po czym znów prawy. Przed trzema pierwszymi doskonale udaje jej się osłonić, ale ostatni prawy ją dosięga. I zaraz widzę, jak pod wpływem tego ciosu zarzuca Gin w lewo, mało się nie przewraca. Uderzyłem ją zbyt mocno. Próbuję ją załapać, zanim wyląduje na ziemi.

– Ej, przepraszam, zrobiłem ci krzywdę? – Jestem szczerze zaniepokojony. – Ja tylko…

Gin w ramach rewanżu wyprowadza uppercut, trafiając mnie w podbródek z ukosa. Powybijane słowa więzną mi w gardle, na szczęście tylko one.

– Nic mi nie zrobiłeś. – Zżyma się, unosząc honorem, i szybko kręci głową, odrzuca do tyłu włosy, i niezwłocznie przystępuje do ataku. Dwukrotnie przebiera nogami, wykonując ruchy nożycowe. Prawy, lewy, równocześnie stopą pcha mnie w tył i nie odpuszcza. Prawy, lewy i znów prawy. Lewy, prawy, sierpowy, osłaniam się jak mogę, nie chcąc uderzyć jej ponownie, osłaniam się z uśmiechem na twarzy, choć niekiedy, szczerze powiedziawszy, bywa to trudne. Coraz bliżej. Zapędza mnie do rogu, wciąż atakuje. – Ej, zbyt żywiołowo. – Zasłaniam się rękawicami, a ona nie przestaje zadawać ciosów, w końcu próbuje mnie dosięgnąć prawym prostym i ciach, już ją mam. W okamgnieniu odchylam lewą rękę i opuszczam ją wzdłuż ciała. Blokuję jej prawe ramię moim własnym i trzymam je, mocno do siebie przyciskając. – Skuta!

Nie ma możliwości manewru, jest zablokowana, lewym też już nic nie wskóra.

– Walczysz zbyt żywiołowo i sama widzisz, do czego to prowadzi?

Gin na wszelkie sposoby usiłuje się wyswobodzić. Szarpie się do tyłu, opiera na linach, rzuca się na mnie, znów odskakuje w tył, w szamotaninie odbija się ode mnie, nie daje za wygraną. Wyprowadzam lekki prawy i trafiam ją w twarz. – Bach… Widzisz, co bym ci mógł zrobić? – Wciąż ją uderzam. – Bach, bach, bach. Gin, piłka do boksowania… Już by było po tobie!

Cała jej odpowiedź sprowadza się do tego, że w napadzie szału usiłuje mnie uderzyć lewym, bowiem od tej strony nic nie ogranicza jej ruchów. Z łatwością się przed nim osłaniam, ale ona nie daje za wygraną, bach, bach, bach, odpieram wszystkie ciosy, jeden po drugim. Gin próbuje od dołu, by już po chwili przejść do prostych, następnie do haka, i znów usiłuje wyprowadzić cios z dołu, jedną nogą staje na linie i się wybija, by uderzyć, biorąc większy zamach. Nic z tego, jak stałem, tak i stoję w samym rogu i kurczowo trzymam ją za prawe ramię. Gin wychodzi z siebie.

– I jaaa! – Próbuje dosięgnąć mnie kolanem, ale od razu unoszę nogę, znowu ją uprzedzając. Ponownie stara się mnie uderzyć, tym razem lewym sierpowym, ale jest już wolniejsza, chyba trochę się zmęczyła. Właśnie na taki jej błąd czekałem. Wyciągam prawą rękę i blokuję także jej lewe ramię, trzymając je kurczowo. – I co teraz? – Na chwilę zastyga naprzeciwko mnie, wpatrując mi się w twarz, pozbawiona jakiejkolwiek możliwości manewru. – I co teraz pocznie Gin, Tygrysica? – Próbuje się uwolnić.

– Grzeczna, bądź grzeczna. Jesteś tu, w moich ramionach. – Znów stara się wyswobodzić, ale bezskutecznie. Zbliżam się do niej i ją całuję, w pierwszej chwili wydaje się, że nie ma nic przeciwko temu. – Ała! – Ugryzła mnie. Natychmiast ją zostawiam, puszczam jej ramiona, oba naraz. – Kurwa mać. – Przystawiam rękawice do ust, by sprawdzić, czy nie leci mi krew.

– Jak tak dalej pójdzie, to odgryziesz mi wargę? A potem co?! Wierz mi, że z tymi pięściami nie ma żartów, jak zaczną grzmocić, to nie ma przebacz.

– Już ci mówiłam. Ja się nie boję.

I na dowód tego ucieka się do waikiki. Odwraca się, chcąc trafić mnie z półobrotu. Ale ja jestem od niej szybszy, padam na ziemię i ją podcinam, tak że sama upada tuż obok mnie.

– To na nic, Gin, to tak, jak Apollo mówi w Rocky Cztery: Nauczyłem cię prawie wszystkiego. Walczysz po mistrzowsku, ale to ja jestem mistrzem!

I błyskawicznie ją dopadam, przygniatam i unieruchamiam, siadając na niej okrakiem, prawą ręką przyciskam ją do ziemi, twarzą dotyka podłogi, a nasze policzki nieomal się o siebie ocierają.

– I co? Wiesz, że ślicznie teraz wyglądasz? – Mój zachwyt jest naprawdę szczery. Nie wiem dlaczego, ale strasznie mi to przypomina Zabójczą broń. Kiedy Mel Gibson i Rene Russo porównują swoje blizny i przewracają się na ziemię. Ale my jesteśmy od nich piękniejsi, prawdziwsi.

– Gin, masz ochotę się kochać?

Gin się uśmiecha i kręci głową. – Tutaj? Teraz, na parkiecie siłowni, na oczach Nicoli i całej reszty, która się na nas gapi?

– Cała sztuczka sprowadza się do tego, żeby o tym nie myśleć.

– Co ty wygadujesz, Step, zgłupiałeś, czy co? Jeszcze tego tylko brakowało, żeby zaczęli nas dopingować, skandując odpowiedni rytm.

– Okay, w takim razie wznawiamy walkę, sama tego chciałaś. Tylko żebyś potem nie mówiła, że nie dałem ci szansy.

Równocześnie podnosimy się z podłogi. Jednak tym razem to ja, cały rozbawiony, przystępuję do ataku. Osaczam ją w rogu ringu i zaczynam zadawać ciosy. Ale tak, by nie zrobić jej krzywdy. Gin jest szybka i stara mi się wymknąć. Popycham ją i znów trafia do rogu. Kuli się, robi unik, chce się wydostać, ale znów ją blokuję i zaganiam z powrotem w to samo miejsce. Symuluje lewy, ale tak naprawdę tylko robi zamach. Mierzę w nią powoli. Ona błyskawicznie zginą rękę, unieruchamiając mi tym samym prawe ramię. I zaraz potem, niemal za jednym zamachem to samo robi z moją lewą ręką.

– Taraa… Teraz to ja cię zablokowałam. I co ty na to?

Prawdę powiedziawszy, to jeden zamach główką i od razu bym się od niej uwolnił, ale nie sądzę, by w ten sposób należało załatwiać akurat tę sprawę. Gin wzdycha.

– To co zwykle… jesteś moim więźniem, tylko ani mi się waż gryźć. Przysięgam ci, że jeśli to zrobisz, będzie po tobie.

Przyciąga mnie i wpija mi się w usta. Zdaję się na nią, podoba mi się, ślina i pot, płynne i soczyste pocałunki, pełne pożądania i przekory. Zdaję się na nią, o tak. Droczy się z moimi ustami, przytulam ją do siebie, przytrzymując rękawicami, ona ociera się o mnie, w spodenkach i koszulce, spocona w sam raz. Jej włosy przyklejają mi się do twarzy, osłaniając mnie przed wścibskimi spojrzeniami.

Ale Nicola, który śledził naszą walkę, odmierzając czas, za nic nie przepuści tego dziwnego pojedynku.

– Wpierw chcą się pozabijać, żeby potem zacząć się gzić. Co za niedorzeczna młodzież.

I odchodzi, kręcąc głową. Utrzymywać, że się gzimy tu i teraz? Ależ człowieku, to przecież sztuka. Sztuka, i to fantastyczna, niesłychanie wyrafinowana, mistyczna, dzika, elegancka, pierwotna. Wciąż się całujemy w rogu ringu, niczym się nie przejmując, teraz już swobodniejsi w uścisku i bardziej podnieceni, a przynajmniej ja na pewno. Spontan… totalny. Upuszczam rękawicę, która dziwnym zrządzeniem losu ląduje jej między nogami, ale Gin się odsuwa. Po chwili, jakby tego było mało, wkraczają na ring dwaj kolesie około czterdziestki z rzemykami na szyi, szpakowatymi włosami, wyglądają na facetów po przejściach.

– Wybaczcie, co, nie chcielibyśmy wam przerywać tej walki. Ale my chętnie byśmy poboksowali sobie na serio, o ile tylko się stąd zwiniecie.

– Właśnie, weźcie się obściskujcie gdzie indziej, dobra?

I w śmiech. Biorę Gin pod rękę, przytulając ją do siebie palcem rękawicy, i pomagam jej zejść z ringu. Ten potężniejszy, od którego wciąż czuć papierosami, nie może sobie darować.

– Ej, ale co to w ogóle za atrakcja walczyć z kobietą…

Gin wymyka mi się z objęć i przemyka się szybko pod liną, by znów stanąć na ringu.

– A właśnie że atrakcja i to jeszcze jaka… chcesz się przekonać? – I przybiera bojową pozycję. Staję między nimi, zanim całe zajście przerodzi się w krwawą jatkę.

– Okay, okay. Nie ma o czym mówić, zwalniamy wam ring. Przepraszamy was. Dziewczyna jest narwana.

– Wcale nie jestem narwana.

– Mhm, wobec tego lepiej będzie, jak pójdziemy na lody. I zaraz po cichu zwracam się do Gin, szeptem na ucho:

– Ja stawiam, ale proszę cię, odpuść już sobie. Gin rozkłada ręce. – Okay, okay.

– Właśnie, macie rację, najlepiej idźcie na lody.

– Tak, na lody o smaku czekoladek – buziaków bacio.

Obydwaj zanoszą się śmiechem. Jeden z nich krztusi się przy tym i charczę. Jeszcze tylko tego brakowało, żeby rzuciła mu coś na odchodnym. Gin znowu próbuje się odwrócić, ale siłą popycham ją przed siebie.

– Do szatni, prysznic, a potem lody. Marsz, i to bez dyskusji.

– Ej, boję się ciebie bardziej niż własnego tatusia. Popatrz, cała się trzęsę. – I odgrywa coś w rodzaju tańca pośladków, naśladując Afrykanki. A to ci dopiero. Klepię ją w tyłek, i to mocno.

– Marsz, powiedziałem. Do szatni.

Popycham ją, już po raz ostatni, toż to czysta przemoc, ale czego się nie robi, byle tylko mieć pewność, że poszła się przebrać. Fiuu, to dopiero się zmachałem. Skoro tak się sprawy mają. Mission impossible. Wierzyć mi się nie chce. Gin znów wyłania się zza drzwi szatni.

– Nie myśl sobie, przebieram się tylko dlatego, że jest jedenasta i właśnie upłynęła moja godzina przeznaczona na trening.

– Tak, oczywiście.

Przez chwilę patrzy na mnie zdezorientowana, z uniesioną brwią, po chwili ją opuszcza i się uśmiecha.

– Okay. – Dociera do niej, że tym razem jej ustąpiłem.

– Zajmie mi to tylko chwilę, widzimy się przy barze, w głębi siłowni. Też się idę przebrać. Ale walka. Sam nie wiem, czy lepiej, gdy toczy się na ringu, czy poza nim. Wyciągam kluczyki od szafki i zaczynam się rozbierać. A właściwie to co jest w niej takiego znów wyjątkowego? Idę pod prysznic. Owszem, okay, fajny tyłek, ładny uśmiech… Widzę szampon, który ktoś zostawił, i wylewam go sobie na głowę. Owszem, panna jest nawet zabawna, ma fajny patent z tymi siłowniami za friko. Nie daje się zgasić. Jednakże jest wyczerpująca. Tak, ale od jak dawna nie jestem w przyzwoitym związku? Od dwóch lat. Za to jak mi z tym dobrze. Wolny i ponętny. Śmieję się jak ostatni dureń, a tymczasem słodkawy szampon cieknie mi do oczu, kurwa mać. Piecze. Żadnego trucia: co robisz dzisiaj wieczorem, co robimy jutro, jakie mamy plany na weekend, oddzwonię do ciebie później, powiedz mi, że mnie kochasz, ty już mnie w ogóle nie kochasz, jak to cię nie kocham, kim ona była, dlaczego z nią gadałeś, z kim rozmawiałeś przez telefon? Nie, mowy nie ma. Dopiero co doszedłem do siebie, zakładając, że właśnie tak jest. Mam ochotę na „kalendarzynki". Każdego pierwszego dnia miesiąca jedna, drugiego – kolejna, trzeciego – jeszcze inna, czwartego – a kto to może wiedzieć, a nuż żadna, piątego – ta laska z zagranicy, spotkana zupełnie przypadkiem, szóstego… Gdzie kucharek sześć, tam nie ma co jeść. Jesteś sam i wiesz o tym. Tak, pewnie, ale mi to wisi, nie chcę ugrzęznąć na dobre. Wycieram się i wkładam spodnie. Nie chcę się tłumaczyć. Zapinam koszulę i zabieram torbę. Idę w stronę wyjścia. Nawet się z nią nie pożegnam, i tak zdążę ją dorwać później, w Teatro delie Vittorie. A, nie. Nikt ich na dziś nie wzywał. Dobra, powiem jej o tym jutro, jak ją zobaczę. Sam rozumiesz, ona jest zdolna do wszystkiego, gotowa jeszcze zwalić mi się do domu i urządzić karczemną awanturę. Jeśli mnie akurat nie zastanie, to dorwie Paola. Z Paolem pójdzie jej jak po maśle, zmasakruje go. Sam rozumiesz, wziąłby ją za dziką bestię w ludzkiej skórze, za furiatkę, tygrysicę. Zawracanie głowy! Na dodatek muszę jeszcze na nią czekać. Kto wie, ile jej zajmuje przygotowanie się. Jakim typem kobiety będzie? Czy okaże się wyrafinowana, rozrzutna, będzie liczyła każdy grosz, miała wszystko gdzieś, zacznie się zachowywać jak szalona, kokai-nomanka, puszczalska, stanie się nie do zniesienia? Docieram do baru i zamawiam niezbyt zmrożony gatorade.

– O jakim smaku, jeśli można?

– Pomarańczowym.

I zaraz odpowiedzi przychodzą niemal same z siebie. Gin jest naturalna, dzika, elegancka, czysta, namiętna, przeciwna narkotykom, altruistyczna, zabawna. I się śmieję. O rany! Pewnie straszna z niej spóźnialska i wciąż będę musiał na nią czekać.

Płacę 2 euro, odkręcam korek i piję gatorade. Rozglądam się wokół. Jakiś koleś cały odpalony już po treningu czyta „il Tempo". Zgarbiony zajada w coraz szybszym tempie nieprzyprawiony ryż; na nim tu i ówdzie majaczy pojedyncza plamka ziarna kukurydzy i kawałek papryki, która trafiła tam najwyraźniej przez przypadek. Przy stole nieopodal kolejny pseudoumięśniony facet fałszywym tonem rozmawia z dziewczyną. Na każdą odpowiedź dziewczyny reaguje z przesadną wesołością. Dwie przyjaciółki snują nie wiadomo jakie plany na okoliczność domniemanych wakacji. Jeszcze inna opowiada swojej przyjaciółce od serca, jak fatalnie zachował się wobec niej jakiś koleś. Na ławce siedzi zlany potem chłopak, po dopiero co wykonanej ostatniej serii, obok drugiego, który już się przebrał. Jakaś dziewczyna pije koktajl i zbiera się do wyjścia, jeszcze inna czeka na nie wiadomo kogo. Staram się dojrzeć twarz tej ostatniej, szukając jej odbicia w lustrze naprzeciwko ławki. Ale zasłania mi ją chłopak, który pracuje za barem. Ten coś podaje i odchodzi, a tym samym mam ją jak na dłoni. Niczym karta, która trafia do ciebie i spełnia twoją nadzieję na pokera, niczym ostatnie odbicie kulki w rozkręconej ruletce, która być może zatrzyma się na obstawionym przez ciebie numerze… oto ona. We własnej osobie. Patrzy na mnie i się uśmiecha. Włosy opadają jej na oczy, które pomalowała sobie przed chwilą, podkreślając je lekko szarym cieniem. Różowe usta, trochę nadąsane. Odwraca się do mnie.

– No, co z tobą, nie poznajesz mnie? – Poker. En plain. To Gin. Ma na sobie błękitny kostium. Na jednej z klap widać dwie małe literki. D & G. Uśmiecham się. Yoox. Do tego buty na obcasie w tym samym kolorze. Szalenie eleganckie. Rene Caovilla. Cienkie paski luźno oplatają jej kostkę. Paznokcie u stóp pociągnięte bladym błękitem o jaśniejszym od jej stroju odcieniu wyglądają jak małe, rozchylone w uśmiechu usta i wyraźnie odcinają się kolorem od delikatnej opalenizny skóry. Na głowie ma okulary Chanel w błękitnej oprawce. Sprawia wrażenie, jakby spłynęła po niej warstwa złocistego miodu i perfekcyjnie przywarła jej do ramion, gołych nóg, uśmiechniętej twarzy.

– I co?

A to… A to, że wszelkie moje postanowienia idą się pieprzyć. Staram się coś powiedzieć. Chce mi się śmiać, a jednocześnie przychodzi mi do głowy tamta scena z Pretty Woman. Richard Gere rozgląda się za Vivien po hotelowym barze. I wreszcie ją dostrzega. Jest gotowa na wyjście do opery. Gin wygląda równie idealnie jak tamta, a nawet lepiej. Wpadłem, nie ma co. Bierze torbę i zmierza w moją stronę.

– Rozmyślasz nad czymś?

– Tak – kłamię. – Myślę, że gatorade był za zimny.

Gin się uśmiecha i mnie mija.

– Kłamczuchu, myślałeś o mnie.

Rozbawiona, oddala się zdecydowanym krokiem, nie kręci przesadnie biodrami, ale pewnie pokonuje schody, które prowadzą na zewnątrz.

Spod letniej lekko plisowanej spódnicy wyłaniają się, chyba delikatnie posmarowane kremem, jędrne i zwinne nogi, które zwężają się aż do kostki, a wysokie i kwadratowe obcasy dodają jej centymetrów.

Staje na najwyższym stopniu schodów i się odwraca. – No i co z tobą, oglądasz moje nogi? No już, przestań się gapić. Chodźmy się czegoś napić, czy co tam sobie chcesz, bo potem mam obiad z rodzicami i moim wujkiem. Zawracanie głowy. Gdyby nie to, za cholerę bym się tak nie odpaliła.

Kobiety. Spotykasz je na siłowni. Małe body, dziwne i wymyślne stroje do ćwiczeń, obcisłe spodenki i powyciągane koszulki. Aerobik na całego. Spocone, nieumalowane twarze, przetłuszczone włosy, przyklejone do twarzy. I nagle pstryk… Gorzej niż pod wpływem lampy Alladyna. Wychodzą z szatni cudownie przeistoczone. Po tej spłowiałej paskudzie bez wyrazu, którą wcześniej oglądałeś, nie ma ani śladu. Brzydkie kaczątko się umalowało. I ukryło pod umiejętnie dobraną garderobą, ma dłuższe rzęsy, podkręcone drogim tuszem. Kontury warg perfekcyjnie obrysowane, niekiedy wręcz wytatuowane, dodatkowo podkreślają usta, które na razie nie zostały jeszcze doświadczone kąśliwym żądłem kolagenowego komara. Kobiety, młode łabędzie w przebraniu. Oczywiście nie mam tu na myśli samej Gin. Ona to…

– Ej, o czym tak dumasz?

– Ja?

– A któżby inny? Nikogo oprócz nas tu nie ma.

– To nic takiego.

– Tak, i co jeszcze. No, najwyraźniej to nic takiego ma w sobie coś bardzo szczególnego. Stałeś jak zbaraniały. Za bardzo ode mnie oberwałeś, co?

– Tak, ale już dochodzę do siebie.

– Ja jadę moim samochodem.

– Okay. Jedź za mną.

Siadam na motocykl, ale nie mogę się powstrzymać. Ustawiam lusterko tak, by móc zobaczyć, jak wsiada do samochodu. Wymijam ją. Wycelowuję tak, by mieć ją jak na dłoni. Oto i ona, właśnie wsiada. Gin pochyla się do przodu, siada na siedzeniu, płynnie i z wdziękiem najpierw jedną, potem drugą, odrywa nogi od ziemi. Szybko i zamaszyście, złączone razem, nie licząc jednej tylko chwili, pojedynczej klatki przesłoniętej koronką, która dla mnie jest warta tyle co cały film. Jakże zmysłowy przebłysk. Ale już zaraz wracam do rzeczywistości. Wrzucam bieg i ruszam przed siebie. Gin płynnie jedzie za mną. Prowadzi jak doświadczony kierowca. Dobrze radzi sobie w ruchu ulicznym, zjeżdża na lewy pas, wyprzedza i wraca na prawy. Co pewien czas naciska na klakson, chcąc zapobiec błędom, których dopuszczają się inni. Wchodząc w zakręt, lekko się przechyla, kiwa przy tym głową w rytm muzyki, a przynajmniej tak mi się zdaje. Dzika Gin w wielkim mieście. Co pewien czas miga do mnie światłami, ilekroć się orientuje, że ją sprawdzam, bo widzi, jak zerkam w lusterko, wówczas włącza je raz i drugi, jakby chciała powiedzieć… ej, spoko, jestem tuż za tobą. Jeszcze kilka zakrętów i docieramy na miejsce. Zatrzymuję się, czekam, aż do mnie dojedzie, staje obok. – Weź, zaparkuj tutaj, bo dalej nie przejedziesz. – Nie domaga się dalszych wyjaśnień. Zamyka samochód i siada za mną, przytrzymuje sobie spódnicę, wykonując tę przedziwną kawaleryjską akrobację.

– Zajebisty motor, strasznie mi się podoba. Niewiele takich dotąd widziałam.

– Ani jednego. Jest zrobiony specjalnie na moje zamówienie.

– Tak, akurat, i co jeszcze. Masz pojęcie, ile by kosztował model na zamówienie dla tylko jednej osoby?

– Czterysta piętnaście tysięcy euro…

Gin patrzy na mnie w autentycznym osłupieniu.

– Aż tyle?

– I weź pod uwagę, że to tylko dlatego, iż dostałem od nich sporą zniżkę.

W lusterku, które odwróciłem, żeby nasze oczy mogły się spotkać, widzi, jak się uśmiecham. Usiłuję stanąć z nią oko w oko w małym pojedynku na spojrzenia. I zaraz się łamię i uśmiecham. Uderza mnie z całej siły w ramię. – A idź ty, co ty do cholery wygadujesz, pieprzysz jak potłuczony! – Coś podobnego nie spotkało mnie jeszcze nigdy, ani razu od czasu niezapomnianych bójek na piazza Euclide, i chuligańskich wybryków na Cassia aż po Talenti i z powrotem. Step, który pieprzy jak potłuczony. I kto taki ośmielił się powiedzieć coś podobnego? Kobieta. I to ta kobieta, ta tutaj, tuż za moimi plecami. A sama ciągnie dalej.

– Abstrahując już od jego ceny, to naprawdę zajebisty motocykl. Któregoś dnia musisz dać mi się nim przejechać.

Czysty obłęd, ktoś się ode mnie domaga, bym mu się dał przejechać moim motorem, a kto taki? Tak jak i wcześniej kobieta. I to ta sama, która mi nawymyślała, że pieprzę jak potłuczony! Ale najbardziej nieprawdopodobne w tym wszystkim jest to, że jej odpowiadam:

– Tak, oczywiście.

Wjeżdżamy do Villa Borghese, jadę szybko, ale się nie spieszę i staję naprzeciwko maleńkiego baru obok jeziorka.

– Proszę, jesteśmy na miejscu, tutaj nie przychodzi zbyt wielu ludzi, dlatego jest spokojniej.

– A co, nie chcesz się afiszować?

– Ej, masz ochotę się teraz kłócić? Gdybym wiedział o tym wcześniej, to na siłowni dałbym ci większy wycisk.

– Słuchaj, to tobie się upiekło.

– Dalej to samo.

– Okay, okay, zgoda, dobra, napijmy się czegoś, zawieszenie broni, jesteś za?

Загрузка...