Trochę później.
– O, właśnie o tobie myślałam… jesteśmy megazgrani! Poważnie, dosłownie zaraz miałam do ciebie dzwonić! – Gin jest rozbrajająca, zawsze taka radosna.
– Gdzie jesteś?
– Na dole. Otworzysz mi?
– Ale dopiero co skończyłam jeść, mój wujek jeszcze nie wyszedł. A tak w ogóle to co zamierzasz, chcesz przyjść do mnie do domu, przedstawić się moim starym, skorzystać z okazji, że jest tu również mój wujek, żeby zadać mi jakieś pytanie? – Śmieje się rozbawiona.
– Gin, no chodź, wymyśl coś. Bo ja wiem… że musisz pójść na górę, na taras po pranie, albo że musisz skoczyć po coś do przyjaciółki piętro wyżej, albo że musisz ze mną uciec, powiedz choćby to, jeśli chcesz, ale wyrwij się z domu… Pragnę cię.
– Nie powiedziałeś: pragnę cię zobaczyć, ale powiedziałeś dokładnie „pragnę cię”?
– Tak, potwierdzam! – Czuję się jak uczestnik jednego z tych debilnych quizów. Mam nadzieję, że nie popełniłem błędu przy odpowiedzi. Gin robi długą pauzę. Zbyt długą. Chyba źle odpowiedziałem na pytanie.
– Ja też ciebie pragnę.
Nie dodaje nic więcej i słyszę, że wpuszcza mnie na klatkę. Nie wsiadam do windy. Szybko jak błyskawica gnam po schodach, na samą górę, nie zatrzymując się po drodze, zdarza mi się nawet przesadzać po cztery stopnie na raz. Kiedy już docieram na ostatnie piętro, otwierają się drzwi od windy. To ona. Znów widać, jak bardzo jesteśmy zgrani. Wpijam się jej w usta i liczę, że dzięki nim znów będę mógł oddychać. Całuję ją, ani na chwilę nie przerywając, nie daję jej złapać tchu. Przywłaszczam sobie jej siłę, jej smak, jej usta, przywłaszczam sobie także jej słowa. W ciszy. Na tę ciszę nakładają się westchnienia, szmer rozpinanej koszulki, zapięcia od stanika, które odskakuje, naszych spodni, które opadają w dół, poluzowanej poręczy, która się wygina, jej samej, która się śmieje, ucisza mnie swoim: – Ciii – tak, by nas nikt nie przyłapał, i szepcze do mnie, tak bym jeszcze nie szczytował. A przynajmniej nie od razu. Do tego seria dziwnych pozycji wymuszona przez sidła naszych własnych nóg w tym dżinsowym kłębowisku, które sprawia, że moje podniecenie rośnie, że nie mogę oprzeć się jej urokowi, że jestem bliski ekstazy. Krótki przerywnik, klękam na zimnym marmurze posadzki, by całować jej sekretne miejsce między nogami. Ona, Gin, cowgirl, z ciuchami, o dziwo, w nieładzie, bez reszty pochłonięta własnym rodeo, daje z siebie wszystko, by utrzymać się jak najdłużej na moich ustach. I znów ją dosiadam i razem gnamy przed siebie, ogłupiali, dzicy, zaślepieni namiętnością, niczym zakochane rumaki, uziemione przez żelazną poręcz. Ta poręcz wibruje w ciszy zupełnie jak nasze pożądanie. Przez chwilę zastygamy w próżni. Echo dźwięków z oddali. Z mieszkań. Plusk spadającej kropli. Skrzypienie zamykanej szafy. Czyjeś kroki. A potem cisza. My. Tylko my. Ona z głową odrzuconą do tyłu, z rozpuszczonymi włosami, opadającymi luźno w dół, na tle serpentyny schodów. Wiją się jak oszalałe, zupełnie jakby chciały się wyrwać, tak samo jak i nasze pożądanie. Ale ostatni pocałunek oznacza apogeum rozkoszy i powrót z samego szczytu z powrotem na ziemię, dokładnie w tej samej chwili, w której ktoś ściąga windę. – Ciii – śmieje się, osuwając na ziemię. Prawie zupełnie wyczerpana, spocona, cała wilgotna i to nie tylko od potu. Włosy przyklejają jej się do twarzy i śmieją się razem z nią. Obejmujemy się, świata poza sobą nie widząc, otumanieni bokserzy, wyczerpani, wykończeni, skuleni na posadzce, pokonani. W oczekiwaniu na oczywisty werdykt: remis w walce na punkty… Całujemy się uśmiechnięci.- Ciii – powtarza.- Ciii. – Napawa się tą ciszą… Ciii. Winda zatrzymuje się piętro niżej. Nasze serca biją szybko, i to bynajmniej nie ze strachu. Chowam twarz w jej włosach. Wtulam ją w jej gładką szyję. Odpoczywam sobie błogo. Moje usta, wyraźnie zmęczone, szczęśliwe, zaspokojone łakną jednej tylko odpowiedzi.
– Gin…
– Tak?
– Nie zostawiaj mnie.
I sam nie wiem dlaczego, ale to mówię. I zaraz prawie tego żałuję. Ona siedzi przez chwilę w milczeniu. Po czym uwalnia się z mojego uścisku. Przygląda mi się badawczo. I zaraz mówi do mnie cicho, prawie szeptem.
– Wyrzuciłeś kluczyk od kłódki do rzeki.
I bierze moją głowę w swoje ręce, delikatnie, i mi się przygląda. To nie jest pytanie. To nie jest odpowiedź. I całuje mnie najpierw raz, potem drugi i trzeci. I już nic więcej nie mówi. Tylko wciąż mnie całuje. A ja się uśmiecham. I biorę tę jej odpowiedź za dobrą monetę.