3

– Stef ano! – Wprost przede mną, na samym środku ulicy stoi mój brat. Uśmiecham się. – Cześć, Pa'. – Rozpiera mnie radość, że go widzę. Jestem prawie wzruszony, nie daję tego po sobie poznać.

– No i jak tam? Nawet nie masz pojęcia, ile o tobie myślałem. Mocno mnie obejmuje. Przyciska do siebie. Tak się cieszę. Na chwilę staje mi przed oczami ostatnie Boże Narodzenie, które spędziliśmy razem. Zanim wyjechałem. I ten makaron, który przygotował, a potem myślał, że mi nie smakuje…

– No więc… Nieźle się bawiłeś tam, w Stanach, co? Bierze ode mnie jedną torbę. Oczywiście tę lżejszą.

– Tak, dobrze mi było tam, w Stanach. Właściwie dlaczego tam?

– Bo ja wiem, tak się mówi.

Mój brat, co to niby wie, jak się mówi. Nie ma co, czasy się zmieniły, i to jeszcze jak. Patrzy na mnie szczęśliwy i się uśmiecha. Ma pogodny wyraz twarzy. Rzeczywiście mnie kocha. Ale nic a nic nie jest do mnie podobny. Przypomina mi Johnny'ego Stecchino.

– Ejże, czego się tak śmiejesz?

– E, nic. – Baczniej mu się przyglądam. Cały odpicowany, nowa koszula, nieskazitelna, lekkie spodnie w odcieniu ciemnego brązu z mankietem na dole, marynarka w kratkę, a do tego…

– Ej, Paolo, gdzie posiałeś krawat?

– E tam, latem go nie noszę. A co, źle wyglądam? Nawet nie czeka na odpowiedź.

– No już, jesteśmy. Tylko spójrz, co sobie sprawiłem… – Wykonuje szeroki gest ręką, tak by zaprezentować mi go w całej, jak sądzi, okazałości. – Audi A4, najnowszy model. Podoba ci się?

Jakże można zaprzeczyć, w obliczu takiego entuzjazmu?

– Piękny, nie ma co.

Naciska pstryczek, który trzyma w dłoni. Po dwóch sygnałach bip i mignięciu obydwu kierunkowskazów alarm cichnie. Paolo otwiera bagażnik. – Chodź, załaduj tutaj.

Wrzucam do tyłu dwie torby, choć już bez tej małej, bo mój brat skrupulatnie załadował ją sam. – Ej, delikatnie.

Sam nieświadomie podsuwa mi pewien pomysł. – A nie dałbyś mi poprowadzić?

Patrzy na mnie. Zmienia mu się wyraz twarzy. To cios w samo serce. Ale miłość do brata bierze w nim górę.

– Jasne, trzymaj. – Uśmiecha się z niejakim wysiłkiem i rzuca mi kluczyki razem z pilotem. Wariat. W żadnym razie nie należy darzyć uczuciem brata takiego jak ja. Zwłaszcza, jeśli prosi cię o kluczyki do takiego audi A4. Jest nowiuteńkie. Siadam za kierownicą. Pachnie nowością, bez najmniejszej skazy, odrobinę przyciasny. Przekręcam kluczyk w stacyjce, podświetlam deskę rozdzielczą i odpalam silnik.

– Fajnie się prowadzi.

– Pamiętaj, że silnik dopiero się dociera… – Patrzy na mnie niespokojnie i zapina pas.

A ja, czy to dlatego, że dopiero co wróciłem do Rzymu, czy też dlatego, że chce mi się krzyczeć albo, bo ja wiem, może dlatego, że w jakiś sposób chciałbym, się uwolnić od tych dwóch lat wypełnionych ciszą, od złości przeżywanej gdzieś daleko, ruszam gwałtownie, dodając gazu. Rozlega się pisk opon, samochód zarzuca na boki, audi A4 podrywa się z miejsca, silnik wyje, opony wrzynają się w rozgrzany asfalt. Paolo chwyta oburącz za klamkę w drzwiach.

– No tak, wiedziałem, wiedziałem, że tak będzie. Jak to jest, że z tobą zawsze się tak kończy?

– Co ty wygadujesz! Przecież dopiero co wsiadłem do auta!

– Chciałem powiedzieć, że z tobą to nigdy nic nie wiadomo!

– Okay… – Przyspieszam, biorę zakręt i dla zabawy manewruję kierownicą tak, że niemal ocieram się o bandę.

– Tak lepiej?

Paolo poprawia się na siedzeniu, obciągając sobie marynarkę.

– Trudno, z tobą nie ma ani chwili spokoju.

– No weź… przecież doskonale wiesz, że to tylko tak dla żartu. Tylko się nie zamartwiaj, zmieniłem się.

– Jeszcze? Na ile się zmieniłeś?

– Tego nie wiem, wróciłem do Rzymu, żeby się przekonać.

Siedzimy w milczeniu.

– Można tu zajarać?

– Wolałbym nie.

Wkładam sobie papierosa do ust i wciskam zapalniczkę.

– Co ty wyprawiasz, palisz i tak?

– To twoje „wolałbym" cię załatwiło.

– Widzisz… Zmieniłeś się. Na gorsze.

Z uśmiechem patrzę na niego. Kocham go. Być może rzeczywiście się zmienił, jakby dojrzał, zmężniał. Zaciągam się marlboro medium, po czym proponuję mu macha.

– Nie, dzięki.

W ramach odpowiedzi opuszcza lekko szybę. Po chwili pogodnieje.

– Wiesz co? Jestem z taką jedną.

Mój brat jest ode mnie siedem lat starszy. To niesamowite, czasami zachowuje się jak sztubak, zbiera mu się na opowiadanie mi różnych rzeczy, że aż miło słuchać. Postanawiam dać mu tę satysfakcję.

– A jaka ona jest, ładna?

– Ładna? Jest piękna! Wysoka, jasna blondynka, musisz ją poznać. Nazywa się Fabiola, zajmuje się projektowaniem wnętrz, lubi bywać tylko w określonych miejscach, ma świetny gust…

– Ee… Jasne, jasne, oczywiście…

– Okay, okay. Podśmiewasz się, gorzej, podśmiechujki sobie robisz, niezłe, co? Fabiola ciągle to powtarza!

– Trochę dwuznaczne, nie sądzisz? Powinna uważać, kiedy mówi coś takiego. W każdym razie dla mnie to już jasne, dlaczego wam tak razem dobrze.

– Zresztą, tak czy owak, jesteśmy bardzo zgodni.

Bardzo zgodni. Ale co to ma właściwie znaczyć? Zgodność jest wtedy, kiedy wiersz jest do rymu. Albo, co brzmi gorzej, kiedy w umowie wszystko się zgadza. A o miłości to można mówić wtedy, kiedy brak ci tchu, kiedy jest bezrozumna, kiedy odczuwasz brak, kiedy jest pięknie, chociaż nic się nie rymuje, kiedy jest szał… Kiedy już, na samą myśl o tym, że mógłbyś ją ujrzeć u boku innego, przesadziłbyś cały ocean, rozszarpując po drodze wszystko, co popadnie.

– No, skoro jesteście zgodni, to bardzo ważne. Poza tym… – Staram się jak najzręczniej spuentować. – Piękne imię: Fabiola.

Ale banał. Lecz nic lepszego nie przyszło mi do głowy. Właściwie mi to wisi, ale gdybym mu powiedział, że panna ma imię do dupy, to znając go, nie byłby najszczęśliwszy. Paolo jest zawsze spragniony opinii wszystkich wokół. To największa bzdura, jaką można sobie zafundować. Bo niby kim są ci wszyscy? Nawet nasi starzy nie byli dla nas wszystkim.

Jakby czytał mi w myślach. – Tata też jest z taką jedną, wiesz?

– Niby skąd mam wiedzieć, skoro nikt mi nic nie mówi.

– Monica, piękna kobieta. Pięćdziesięciolatka, ale świetnie się trzyma. Zrewolucjonizowała mu dom. Wywaliła część staroci, wszystko jest jak nowe.

– Tata też?

Paolo zanosi się dzikim śmiechem. – A to ci się udało.

Mój brat i jego nieodłączny entuzjazm przygłupa. Wcześniej też taki był? Kiedy wracasz z podróży, wszystko wydaje ci się jakieś inne.

– Mieszkają razem, musisz ją poznać.

Musisz. Co znaczy musisz? Raz a dobrze naciskam klakson, by przepłoszyć gościa, który nie chce usunąć się z drogi. Już, zjeżdżaj! Migam światłami, nic z tego. Dodaję gazu, przyspieszam. Samochód, żeby wyprzedzić, wyrywa na prawy pas.

Paolo nogami zapiera się do przodu i przytrzymuje podpórki, która znajduje się między nami. Zjeżdżam na lewy pas i uspokajam brata.

– Wszystko w porządku. W Stanach nigdy nie mogłem tego zrobić, kontrolują cię co do milimetra.

– Wobec tego wróciłeś specjalnie po to, żeby się wyżyć i porozbijać moim samochodem, czy tak?

– Mama jak się miewa?

– Dobrze.

– Co znaczy dobrze?

– Co w takim razie znaczy: jak się miewa?

– Ale ty kombinujesz. Czy jest spokojna? Ma kogoś? Dzwonicie do siebie? Spotykają się, rozmawiają z ojcem?

Pytała o mnie? – tego ostatniego pytania jakoś nie jestem w stanie mu zadać.

– Często o ciebie pytała. – W końcu tylko na nie udziela mi odpowiedzi. – Chciała wiedzieć, czy rozmawiałem z tobą, kiedy siedziałeś w Nowym Jorku, jak ci szło na kursie itede, itepe.

– A ty co?

– A ja mówiłem jej to wszystko, co wiedziałem, niewiele. Że kurs jest w porządku, że o dziwo, z nikim się jeszcze nie pobiłeś, no i poza tym trochę pozmyślałem.

– W stylu?

– Że od dwóch miesięcy spotykasz się z dziewczyną, ale z Włoszką. Gdybym powiedział, że z Amerykanką, od razu stałoby się jasne, że to kit, przecież byście się nie dogadali.

– Cha, cha, cha. Daj znać, kiedy mam się śmiać. Czy to aby nie osławione podśmiechujki?

– Powiedziałem jej jeszcze, że dobrze się bawisz, że wieczorami co raz wychodzisz się rozerwać, żadnych drągów, za to kupa przyjaciół. Słowem, że nie masz zamiaru wracać i że w sumie to dobrze ci tam. Jak mi poszło?

– Jako tako.

– Znaczy?

– Byłem związany z dwiema Amerykankami i rozumieliśmy się w lot. Nie zdąża się roześmiać, przyspieszam i zjeżdżam, zmieniając pas na prawy.

Zostawiam za sobą obwodnicę, na zakręcie dodaję gazu, opony wydają ostry pisk, jakieś stare auto trąbi na mnie z tyłu, ja skręcam dalej, jakby nigdy nic i wjeżdżam na rozjazd. Paolo poprawia się na siedzeniu. Obciąga marynarkę. Potem wtrąca swoje trzy grosze.

– Nie włączyłeś kierunkowskazu.

– Właśnie. – Przez chwilę jadę w milczeniu. Paolo wygląda przez okno, ale raz po raz spogląda też na mnie, starając się przyciągnąć uwagę.

– Co jest?

– Jak się skończyła sprawa z procesem?

– Zostałem ułaskawiony.

– To znaczy? – Patrzy na mnie zaciekawiony. Odwracam się i przez jakiś czas wytrzymuję jego spojrzenie. Siedzi w milczeniu. Przygląda mi się spokojny. Pogodny. Nie sądzę, żeby kłamał. A może jest wytrawnym aktorem. Dobry brat z Paola, ale wśród jego potencjalnych zalet trudno byłoby mi wskazać akurat kunszt aktorski. Znów patrzę na drogę.

– Nic, zostałem ułaskawiony, koniec, kropka.

– To znaczy, rozwiń trochę.

– I kto to pyta? Znasz te wszystkie amnestie, które ogłaszają w sprawie płacenia podatków albo przy samowoli budowlanej właśnie wtedy, kiedy zbliżają się wybory? No, to jest właśnie jeden z takich przypadków, wykroczenia takie jak moje zostają wymazane z kartoteki, a zamiast tego pozostaje pamięć o wspaniałomyślnym prezydencie.

Uśmiecha się.

– Wiesz, przez cały ten czas zadaję sobie pytanie, dlaczego właściwie sprałeś tego gościa, który mieszkał naprzeciwko nas.

– I dałeś radę przeżyć, zadręczając się tak bez wytchnienia?

– Tak, miałem jeszcze parę innych rzeczy na głowie.

– W Stanach, stary, ani jednego dnia byś nie przeżył. Tam nie masz czasu na takie rozmyślania.

– Ale ponieważ nie ruszałem się z Rzymu, to między cappuccino a aperitifem znalazłem czas na to, by sobie o tym porozmyślać. I udało mi się także dojść do pewnego wniosku.

– Niesamowite! I co?

– Mianowicie, że nasz sąsiad w jakiś sposób narzucał się mamie, prawił jej siermiężne komplementy i trochę się zagalopował. Ty, nie wiem w jaki sposób, dowiedziałeś się o tym i trzask prask, przyłożyłeś mu tak, że wylądował w szpitalu…

Nie odzywam się ani słowem. Paolo nie spuszcza ze mnie wzroku. Wolałbym, by nasze oczy się nie spotkały.

– Jest jednak coś, czego nie rozumiem, nie potrafię tego rozgryźć… Sorry, przecież mama była na procesie i nic nie powiedziała, nawet nie wspomniała o tym, co się stało, o tym, co jej mógł powiedzieć ten gość, słowem, dlaczego zareagowałeś właśnie w ten sposób. Gdyby tylko zabrała głos, a nuż sędzia okazałby się wyrozumiały.

Paolo. Co takiego naprawdę wie Paolo. Przyglądam mu się przez moment, po chwili znów patrzę na drogę. Białe pasy na jezdni, jeden za drugim, audi A4 w żaden sposób nie mąci ich regularnej linii. Jeden za drugim, niekiedy lekko nadgryzione. Szum jazdy. Tutum, tutum, audi quattro miękko unosi się i opada na każdej najmniejszej wypukłości. Każdorazowo można się zorientować, w którym miejscu stykają się ze sobą krawędzie betonowych płyt, ale to wcale nie przeszkadza. Czy powinno się mówić prawdę? Dać komuś poznać od innej strony znajomą już osobę? Paolo kocha mamę taką, jaka jest. Kocha ją za to, jaka jest według niego. Lub za to, jaką on chce ją widzieć.

– Paolo, ale właściwie dlaczego mnie o to pytasz?

– Tak sobie, żeby wiedzieć…

– Coś ci się tutaj nie zgadza, nieprawdaż?

– No właśnie.

– A dla takiego speca od finansów jak ty to prawdziwy koszmar.

O tym, że nasz sąsiad nazywał się Giovanni Ambrosini, dowiedziałem się dopiero na rozprawie. Chociaż nie, nazwisko poznałem wcześniej. Kiedy zadzwoniłem do niego do mieszkania, nazwisko widniało na tabliczce. Otworzył mi drzwi w bokserkach. Jak tylko mnie zobaczył, od razu je zatrzasnął. Ja zajrzałem do niego jedynie po to, by zamienić z nim kilka słów. By poprosić go grzecznie o ściszenie muzyki. I nagle cios w samo serce. Przez szparę w drzwiach, jakby oprawioną w drewnianą framugę, ujrzałem jej twarz. To spojrzenie na zawsze połączyło nas i rozdzieliło zarazem. Nigdy tego nie zapomnę. Naga, jakiej jej nigdy przedtem nie widziałem, piękna, jaką ją zawsze kochałem… Moja mama. W pościeli obcego faceta. Nie pamiętam nic, poza tym papierosem, który trzymała w ustach. I to jej spojrzenie. Jakby miała ochotę na coś jeszcze po tym facecie, papierosie i wreszcie… na mnie. Patrz, synku… taka jest rzeczywistość, takie jest życie. Wciąż czuję rozpalone do czerwoności serce. Do tego jeszcze ten Giovanni Ambrosmi. Wyciągnąłem go za włosy z domu. Rzuciłem na ziemię. Jeden kopniak w kark wystarczył, by roztrzaskać mu obydwie kości policzkowe. Schował się za poręcz schodów, a ja nie przestawałem zadawać mu ciosy obcasem w prawe ucho, w twarz, między żebra, deptać palców dłoni, póki nie zamieniły się w jedną miazgę. Te same dłonie, które jej dotykały. I… Dosyć. Dosyć. Dosyć, proszę. Dłużej nie wytrzymam. Takie wspomnienia, które nigdy cię nie opuszczają. Nigdy. Patrzę na Paola. Oddycham głęboko. Tylko spokój. Jeszcze głębiej. Spokój i kłamstwa.

– Przykro mi, Paolo, ale czasami bywa tak, że nie wszystko się zgadza. Tamten koleś mnie wkurwiał, to wszystko. Mama nie ma tu nic do rzeczy, no co ty.

Wygląda na zadowolonego. Odpowiada mu taka wersja zdarzeń. Spogląda przez szybę.

– Aha, nie powiedziałem ci jednej rzeczy. Patrzę na niego zaniepokojony.

– Co takiego?

– Przeprowadziłem się. Nie wyniosłem się wprawdzie z Farnesiny, ale kupiłem mieszkanie na poddaszu.

Nareszcie jakaś normalna wiadomość. – Ładne?

– Genialne. Musisz je zobaczyć. Dziś wieczór i tak śpisz u mnie, nie? Numer telefonu mam ten sam. Udało mi się go przenieść dzięki przyjacielowi z Telecomu.

Uśmiecha się zadowolony z tej swojej namiastki władzy. Cholera, ogóle o tym nie pomyślałem! Dobrze chociaż, że zachował numer telefonu. Właśnie ten numer umieściłem na mojej wizytówce. Tej samej, którą dałem stewardesie. Evie, superlasce. Uśmiecham się sam do siebie. Mijam Corso Francia, Vigna Stelluti, jadę dalej w stronę piazza Giochi Dellfici. Przejeżdżam przed via Colajanni – przecznicą, która prowadzi do piazza Jacini. Nieoczekiwanie jakiś skuter zatrzymuje się przy znaku stop. Dziewczyna. O Boże. Ona. Włosy blond o odcieniu popielatym, długie, na głowie kask. Do tego czapeczka z daszkiem. Ma niebieskiego i-poda i błękitną kurteczkę, dokładnie pod kolor oczu. Tak, wygląda zupełnie jak ona… Zwalniam. Kiwa głową w rytm muzyki i się uśmiecha. Staję. Ona rusza. Puszczam ją przed sobą. Skręca z wdziękiem przed naszym samochodem. Z ruchu warg poznaję, że mi dziękuje… Serce przestaje mi walić jak szalone. Nie, to nie ona. Ale ogarnia mnie wspomnienie. To tak jakbyś był w wodzie, w morzu, z samego rana, kiedy jest zimno. Ktoś cię woła. Oglądasz się i z nim witasz… Ale właśnie gdy się odwracasz, by iść dalej przed siebie, nagle napotykasz falę. Tak samo teraz, wbrew własnej woli, znów trafiam w to samo miejsce, jak rozbitek, wyrzucony na brzeg jednego z tych dni, sprzed bez mała dwóch lat. Jest noc. Jej starzy są poza domem. Dzwoniła do mnie. Powiedziała, żebym przyszedł. Wchodzę po schodach na górę. Drzwi są otwarte. Przymknęła je. Powoli otwieram je na oścież.

– Babi… Jesteś tu? Babi…

Nic nie słyszę. Zamykam drzwi. Idę korytarzem. Na palcach, w stronę sypialni. Cicha muzyka dobiega z pokoju jej rodziców. Dziwne, powiedziała, że pojechali do Circeo. Zza przymkniętych drzwi sączy się wątłe światło. Podchodzę bliżej. Otwieram drzwi. Ona pojawia się nagle koło okna. Babi. Ma na sobie rzeczy matki, cienką, jedwabną beżową bluzkę, rozpiętą i przezroczystą. Spod spodu wystaje kremowy stanik. Do tego długa kaszmirowa spódnica we wzory. Włosy zebrane do góry, upięte w niedbały kok. Wydaje się starsza, chce tak wyglądać. Uśmiecha się. W ręku ma kieliszek szampana. Właśnie nalewa także i dla mnie. Wkłada butelkę do stojącego na komodzie kubełka pełnego lodu. Wokół palą się świece i unosi się woń dzikich róż, która stopniowo odurza nas coraz bardziej. Opiera jedną stopę na krześle. Spódnica rozszerza się, odsłaniając rozcięcie, opada na bok, ukazując najpierw kozak, potem nogę. Ma na sobie pończochy, kabaretki, w cielistym kolorze. Babi czeka na mnie z dwoma kieliszkami szampana w ręku, a jej oczy nagle zmieniają swój wyraz. Zupełnie jakby nieoczekiwanie stała się dorosła.

– Weź mnie, jakbym była nią… Nią, która cię nie chce, nią, która każdego dnia wykańcza mnie, chcąc nas rozdzielić… – Podaje mi kieliszek. Wypijam szampana jednym haustem. Jest zimny, jest dobry, jest doskonały. Po chwili całuję ją namiętnie i mocno, bo tak też jej pragnę. Nasze języki mają smak szampana, są senne, zagubione, pijane, znieczulone… Nagle się budzą. Przejeżdżam jej dłonią po włosach i wpadam w sidła ciasnych splotów kunsztownej fryzury. Trzymam jej głowę w swoich dłoniach, należy tylko do mnie, całkowicie i nieodwołalnie… tymczasem jej pocałunek staje się coraz bardziej nienasycony. Jest absolutną panią moich ust, sprawia wrażenie, jakby chciała wedrzeć mi się do środka, pożreć mnie, przeniknąć aż do samego serca. Co ty robisz? Stój. Przecież ono i tak jest już twoje. Po chwili Babi przerywa i patrzy na mnie. Naprawdę wygląda jak swoja matka. I przeraża mnie intensywność, którą wyczuwam i której nigdy dotąd nie widziałem. Bierze mnie za rękę, unosi sukienkę z boku i wsuwa tam moją dłoń. Przesuwa nią w górę, jeszcze wyżej… wzdłuż nogi, prowadzi mnie coraz wyżej. Odrzuca głowę do tyłu. Ma zamknięte oczy. Uśmiecha się. Leciuteńko. Wzdycha, głęboko i wyraźnie. Moja dłoń dociera jeszcze wyżej. Niespiesznie przykłada ją sobie do majtek. O tak. Delikatnie je przesuwa i palcami zanurzam się w nią, rozpływam w jej rozkoszy. Babi wzdycha teraz głośniej. Rozpina mi spodnie i szybko je ze mnie ściąga, znów nienasycona, jak nigdy wcześniej. I delikatnie go odnajduje. Zastyga. Patrzy mi w oczy. Uśmiecha się. Oblizuje mi wargi. Kąsa mnie. Jest głodna. Ma na mnie ochotę. Opiera się, popycha mnie, przywiera swoim czołem do mojego, uśmiecha się, wzdycha, przesuwa dłoń w górę i w dół i zatraca się, wygłodniała, w moim spojrzeniu, a ja w jej… Po czym | pozbywa się majtek, delikatnie całuje mnie po raz ostatni i ręką pieszczotliwie muska mnie pod brodą. Wchodzi na łóżko, jest na czworakach, podnosi spódnicę i odkrywa się z tyłu. Zarzuca ją sobie na plecy i odwraca się w moją stronę.

– Step, proszę cię, weź mnie z całej siły, tak jakbym była moją matką, zadaj mi ból… Proszę cię, przysięgam, chcę tego.

Sam nie mogę w to uwierzyć. Ale to robię. Ulegam jej, a ona zaczyna krzyczeć, tak jak jeszcze nigdy dotąd, prawie mdleję z rozkoszy, z pożądania, z niewiarygodności tej sytuacji, z miłości do tego, co wydawało mi się niemożliwe. We wspomnieniu wciąż dyszę z rozkoszy i prawie brak mi tchu…

– Ej, Step!

– Tak?

Nagle znów jestem tu i teraz. To Paolo.

– Co się dzieje? Zatrzymałeś się na środku ulicy.

– Doprawdy, zadziwiasz mnie. Ni stąd, ni zowąd zrobiłeś się uprzejmy? Nigdy nie widziałem, żebyś się tak zachowywał: przepuszczasz jakąś dziewczynę, mimo że ona wcale nie ma tutaj pierwszeństwa! Niesamowite. Albo Stany rzeczywiście wyszły ci na dobre, albo zmieniłeś się nie do poznania. Albo…

– Albo?

– Albo wziąłeś tę dziewczynę za kogoś innego.

Odwraca się w moją stronę i na mnie patrzy.

– Ej… Nie zapominaj, że jesteśmy braćmi.

– Dokładnie i właśnie to mnie martwi… Takie tam podśmiechujki, gdybyś przypadkiem nie zajarzył.

Paolo się śmieje. Ja z powrotem prowadzę, starając się odzyskać nad sobą panowanie. Udaje mi się. Następnie oddycham głęboko. Jeszcze głębiej. Zostaje tylko bolesna świadomość, że ta wysoka fala będzie mi towarzyszyła już zawsze.

Загрузка...