ROZDZIAŁ 9

Po drugiej stronie miasta, w ciemnych zaułkach Echomire i ruderach Badside, ponad zaniedbanymi kanałami, w Zakolu Smogu i pośród rozpadających się posiadłości w Barrackham, w wieżach Tar Wedge i nieprzyjaznych, betonowych lasach Dog Fenn, rozprzestrzeniało się szeptane słowo: „Ktoś płaci za skrzydlate istoty…”

Niczym bóg, Lemuel tchnął życie w ową wiadomość i kazał jej lecieć. Zastępy drobnych opryszków słyszały ją z ust handlarzy narkotykami, straganiarze przekazywali ją byłym dżentelmenom, a lekarze o wątpliwej reputacji dostawali ją za pośrednictwem ochroniarzy.

Zamówienie Isaaca dotarło błyskawicznie do najdalszych zakątków nawet najbardziej zapomnianych slumsów, wędrując pośród wytworów alternatywnej architektury, w kloaczne doliny miasta.

Były to miejsca, gdzie umierające domy chyliły się nad podwórzami, drewniane kładki łączące ich ściany zdawały się organicznymi tworami, a ulicami snuły się wynędzniałe zwierzęta pociągowe, resztką sił ciągnące wozy z towarami trzeciego gatunku. Zrujnowane mostki ponad rowami, którymi płynęły nieczystości, przypominały złamane, martwe kończyny. Wiadomość od Isaaca torowała sobie drogę w każdym terenie, docierając do adresatów choćby i kocimi ścieżkami.

Skromne ekspedycje śmiałków z miasta jechały linią Sink na południe, do stacji Feli, i pieszo wyruszały do Rudewood. Poszukiwacze maszerowali wzdłuż zapomnianych torów tak długo, jak się dało, skacząc po drewnianych podkładach naziemnej linii i wreszcie mijając pusty, bezimienny dworzec na skraju lasu. Opuszczone perony już dawno przegrały walkę z bujną zielenią. Dmuchawce, naparstnice i pędy dzikich róż znalazły drogę przez żwirową podsypkę torów i grubym kobiercem przykryły szyny. Drzewa porosłe bluszczem pojawiały się najpierw z rzadka, by już po chwili otoczyć coraz bardziej nerwowych intruzów gąszczem konarów i liści.

Szli z workami, procami i wielkimi sieciami. Przeciskali swe niezdarne, ukształtowane przez miasto cielska przez splątaną gęstwinę korzeni i pni, pokrzykując, potykając się i niepotrzebnie łamiąc gałęzie. Daremnie wypatrywali ptaków, których śpiew dezorientował ich, jakby dobiegał ze wszystkich stron jednocześnie. Bez celu próbowali szukać analogii między miastem a tym nieskończenie obcym królestwem: „Jeżeli nie zabłądziłeś w Dog Fenn – mawiali niektórzy, nie mając pojęcia, jak bardzo się mylą – to już nigdzie nie zabłądzisz”. Kręcili się w kółko, na próżno wypatrując wysokiej wieży milicji w Vaudois Hill, skutecznie zasłoniętej przez drzewa.

Niektórzy nie powrócili. Większość zjawiła się w mieście z pustymi rękami, wściekle drapiąc oparzenia, ukąszenia i skaleczenia. Równie dobrze mogli wyprawić się na poszukiwanie duchów. Byli jednak i tacy, którzy triumfowali – schwytanie przerażonego słowika czy zięby za każdym razem witały okrzyki niedorzecznie dzikiej radości. Szerszenie na pożegnanie zatapiały swe harpuny w ciałach prześladowców, lądując w słoikach i garnkach. Jeżeli miały szczęście, zadowolony łowca nie zapomniał o wywierceniu dziurek w pokrywce.

Wiele ptaków i jeszcze więcej owadów zginęło. Te, które przetrwały, trafiły do miasta rozpościerającego się zaraz za linią ostatnich drzew.

Na ulicach Nowego Crobuzon także trwały łowy: dzieci wspinały się po murach, by wyciągać jaja z gniazd uwitych w dawno zatkanych rynnach. Zamknięte w pudełkach od zapałek kokony, gąsienice i larwy, które do tej pory służyły im jako towar wymienialny jedynie na pęczek drutu czy kawałek czekolady, teraz zyskały wartość wyrażoną w pieniądzu.

Zdarzały się wypadki. Dziewczynka ścigająca gołębia pocztowego należącego do jej sąsiada spadła z dachu i roztrzaskała sobie czaszkę. Starzec poszukujący larw był żądlony przez rozjuszone pszczoły tak długo, aż jego serce przestało bić.

Mnożyły się kradzieże rzadko spotykanych ptaków i innych zwierząt latających. Niektórym udawało się wyrwać na wolność. Do powietrznego ekosystemu nad Nowym Crobuzon na krótko dołączyli nowi drapieżcy i nowe ofiary.

Lemuel znał się na swojej robocie. Inni zapewne sięgnęliby jedynie w głębiny, ale nie on. Pośrednik dopilnował, by o zamówieniu złożonym przez Isaaca dowiedzieli się też mieszkańcy lepszych dzielnic: Gidd, Canker Wedge, Mafaton, Nigh Sump, Ludmead i Crow.

Urzędnicy i lekarze, prawnicy i radni, restauratorzy i osoby niezmuszone trudnić się jakimkolwiek zajęciem… nawet funkcjonariusze milicji zaczęli działać. Lemuel często (choć zazwyczaj niejawnie) korzystał z pomocy szanowanych obywateli Nowego Crobuzon. Podstawowymi różnicami między elitą a bardziej zdesperowaną częścią społeczności były, jego zdaniem, kwota, za jaką opłacało się pracować, oraz skłonność do ryzyka. W tym przypadku w salonach i jadalniach dobrych domów słyszało się ostrożne głosy zainteresowanych.


*

W samym sercu Parlamentu trwała debata o podatkach w sektorze biznesu. Burmistrz Rudgutter siedział na swym tronie w królewskiej pozie i miarowo kiwał głową, podczas gdy jego zastępca, MontJohn Rescue, tubalnym głosem prezentował stanowisko partii Pełne Słońce i agresywnie wymachiwał palcem w stronę ogromnej, wysoko sklepionej sali. Co pewien czas mówca milkł, aby poprawić gruby szalik, który nosił na szyi mimo ciepła.

Radni drzemali ukradkiem, spowici leniwie wirującym obłokiem kurzu.

We wszystkich pozostałych częściach olbrzymiego gmachu, w skomplikowanym labiryncie korytarzy, przejść i łączników, które zaprojektowano chyba specjalnie po to, by jak najłatwiej było zgubić się w nich na zawsze, krzątały się energicznie legiony sekretarzy i gońców. Wąskie tunele i klatki schodowe z polerowanego marmuru łączyły się z większymi ciągami komunikacyjnymi. Z wielu z nich praktycznie nie korzystano, nawet ich nie oświetlano. Jednym z takich właśnie wąskich korytarzy wędrował starszy człowiek ciągnący za sobą rozlatujący się wózek.

Z dala od gwaru niosącego się od strony głównego wejścia do budynku Parlamentu zebrał siły, by wciągnąć ładunek na górę po stromych schodach. Korytarz był niewiele szerszy od wózka; minęło sporo niełatwych minut, zanim mężczyzna dotarł na wyższe piętro. Zatrzymał się na moment i otarł pot sponad brwi i ust, po czym ruszył dalej wznoszącym się lekko korytarzem.

Daleko przed nim pojawiła się ukośna smuga światła słonecznego, wdzierająca się z bocznej odnogi korytarza. Doszedłszy do niej, skręcił i natychmiast poczuł na twarzy przyjemne ciepło. Blask sączył się z niewielkiego świetlika oraz z okien w pozbawionym drzwi gabinecie na końcu korytarza.

– Dzień dobry panu – zaskrzeczał starzec, stając na progu.

– Dzień dobry – odpowiedział mężczyzna siedzący za biurkiem.

Biuro było niewielkie, kwadratowe, a przez jego wąskie, przyciemniane okna widać było Griss Feli oraz łuki estakady linii kolejowej Sud. Za przeciwległą ścianą rozciągała się panorama z ciemną bryłą głównego gmachu Parlamentu na pierwszym planie. Obok okien widać było wbudowane w mur małe, przesuwne drzwiczki. W kącie leżała sterta skrzynek.

Był to jeden z tych pokoi, które wystawały poza elewację budynku, na poziomie znacznie przekraczającym wysokość domów stojących po obu stronach rzeki. Pięćdziesiąt stóp niżej płynęły ciemne wody Wielkiej Smoły.

Dostawca wyładował z wózka paczki i pudła. Blady dżentelmen w średnim wieku przyglądał się temu, nie ruszając się z miejsca.

– Nie za wiele tego dzisiaj, proszę pana – mruknął starzec, rozcierając obolałe kości. Kiedy skończył, ruszył w drogę powrotną tym samym korytarzem, którym przyszedł. Odciążony wózek podskakiwał lekko na nierównościach kamiennej podłogi.

Urzędnik przejrzał szybko pakunki i wystukał na maszynie kilka krótkich notatek. Otwarłszy wielki rejestr zatytułowany „Nabytki”, przekartkował go i dokonał stosownych wpisów, każdy z nich poprzedzając datą. Wreszcie otworzył dostarczone paczki i sporządził listę dzienną, po czym powtórzył jej treść w wielkiej księdze.

„Raporty milicji: 17. Ludzkie przeguby: 3. Heliotypy (obciążające): 5”.

Mężczyzna sprawdził, dla którego departamentu przeznaczona była każda z kolekcji i rozdzielił je na dwie grupy. Kiedy jedna sterta przesyłek była wystarczająco duża, przełożył pakunki do skrzynki i zaniósł do drzwiczek w ścianie. Płyta o wymiarach cztery na cztery stopy odsunęła się ze świstem sprężonego powietrza, kiedy pociągnięciem dźwigni uruchomił tłok ukrytego mechanizmu. Obok wnęki znajdował się otwór na karty perforowane.

We wnętrzu obsydianowego pokrycia gmachu Parlamentu wisiała klatka, której otwarta klapa znajdowała się na wysokości kwadratowych, rozsuwanych drzwi. Równowagę zapewniały jej łańcuchy umocowane u góry i z boków; ich końce ginęły gdzieś poza zasięgiem wzroku urzędnika. Mężczyzna wrzucił skrzynkę z paczkami do otworu drzwi i posunął ją w stronę klatki, która zakołysała się łagodnie pod ciężarem.

Kiedy zwolnił blokadę, klapa zamknęła się z hukiem, zabezpieczając ładunek ze wszystkich stron drucianą plecionką klatki. Urzędnik zatrzasnął drzwi ścienne i sięgnął do kieszeni. Wyciągnął z niej plik grubych kart programujących, z których każda nosiła czytelne oznaczenia: „Milicja”, „Wywiad”, „Skarb Państwa” i wiele innych. Wybrawszy jedną z nich, wsunął ją w szczelinę obok drzwi.

W ścianie coś zabrzęczało. Miniaturowe, czułe cięgła zareagowały na nacisk. Napędzane parą – dostarczaną rurami z podziemnych kotłowni – maleńkie koła zębate przesunęły się wzdłuż karty. Tam, gdzie napotkały otwory i nacięcia, zapadały się nieco i zamierały na moment, przekazując stosowny sygnał w głąb mechanizmu. Gdy zakończyły swój przebieg, kombinacja zer i jedynek przyjęła formę binarnej instrukcji, która siecią przewodów z parą i poprzez kable popłynęła ku ukrytym maszynom analitycznym.

Klatka wyrwała się nagle ze swej przystani i rozpoczęła gładką, choć odrobinę chwiejną podróż pod okrywą Parlamentu. Wędrowała ukrytymi tunelami w górę lub w dół, czasem na boki lub na ukos, przeskakując gwałtownie na coraz to nowe łańcuchy. Utrzymywała kurs przez pięć sekund, trzydzieści, dwie minuty lub dłużej, aż wreszcie z hukiem anonsującym przybycie zatrzymywała się na dzwonie zawieszonym przy innych kwadratowych drzwiach. Skrzynka została odebrana przez urzędników w punkcie przeznaczenia; tymczasem za ścianą biura tego, który ją wysłał, pojawiła się już nowa, pusta klatka.

Mężczyzna z działu Nabytków pracował sprawnie. Zarejestrował i rozesłał większość pakunków w ciągu niespełna piętnastu minut. I wtedy właśnie zauważył, że jedna z nielicznych paczek, które pozostały na jego biurku, trzęsie się dziwnie. Natychmiast przestał notować i dźgnął lekko podejrzane opakowanie.

Z pieczątek zdobiących papier wynikało, że przesyłka ta została dostarczona z jakiegoś statku handlowego, którego nazwa – niestety – nie była czytelna. Wyraźne były natomiast dane adresata: dr M. Barbile, Dział Badań i Rozwoju. Urzędnik usłyszał ciche skrobanie. Wahał się tylko przez moment, nim ostrożnie rozwiązał sznurek opasujący paczkę i zajrzał do środka.

We wnętrzu, w pieczołowicie przygotowanym gniazdku ze skrawków papieru, leżały masywne larwy, grubsze od ludzkiego kciuka.

Mężczyzna cofnął się odruchowo, szeroko otwierając oczy skryte za szkłami okularów. Ubarwienie larw było oszałamiająco piękne: czerwienie i zielenie ich ciał lśniły niczym pawie pióra. Stworzenia wierciły się nieustannie, próbując stanąć na krótkich, lepkich nóżkach w ciasnocie opakowania. Z ich głów, tuż nad maleńkimi otworami gębowymi, sterczały grube czułki. Tylne części ich ciał były pokryte wielokolorowymi włoskami, które połyskiwały w świetle i sprawiały wrażenie nasączonych rzadkim klejem. Długie korpusy ani na chwilę nie przestawały falować.

Urzędnik dostrzegł poniewczasie przyklejoną do tylnej ścianki pudełka fakturę, częściowo zniszczoną w transporcie. Tego typu przesyłki kazano mu przekazywać dalej bez zaglądania do wnętrza i „na wiarę” wpisywać do rejestru dane wynikające z rachunku.

„Cholera” – pomyślał niespokojnie. Ostrożnie rozwinął rozerwaną na pół fakturę. Jej treść była jeszcze w miarę czytelna.

„Gąsienice C x 5”.

Nic więcej.

Urzędnik zmienił pozycję na krześle i dumając intensywnie, wpatrywał się w małe, włochate istoty pełzające nerwowo po strzępach papieru i po sobie nawzajem.

„Gąsienice?” – pomyślał i rozpromienił się nagle, choć zaraz odezwał się w nim głos niepokoju. Raz po raz zerkał na nieosłonięty drzwiami korytarz.

„Rzadko spotykane gąsienice… Pewnie z zagranicy” – myślał.

Przypominał sobie doskonale szepty w pubie, mrugnięcia powiek i nieznaczne skinienia głów. Słyszał wtedy ofertę: ktoś proponował pieniądze za stworzenia tego rodzaju… „Im rzadziej spotykane, tym lepiej”, mówił.

Twarz urzędnika zmarszczyła się nagle w grymasie strachu. Ręka zawisła niepewnie nad paczką… Mężczyzna wstał i podszedł do wyjścia. Nasłuchiwał przez chwilę, ale z korytarza nie dobiegał żaden dźwięk.

Powrócił do biurka, kalkulując w myślach różnicę między ryzykiem a potencjalnym zyskiem. Raz jeszcze przyjrzał się z bliska podartej fakturze. Pieczęć była nieczytelna, a dane wpisane odręcznie. Nie zastanawiając się długo, począł grzebać w przepastnej szufladzie biurka. Wpatrywał się w napięciu w pusty korytarz, wyciągając nóż do papieru i pióro. Czubkiem ostrza począł drapać delikatnie zapisaną powierzchnię – najpierw usunął „daszek” piątki, a potem zabrał się do ścierania jej ładnie ukształtowanego „brzuszka”. Po chwili zdmuchnął drobiny papieru i suchego atramentu. Pierzastym końcem pióra starannie wygładził zszarganą nieco powierzchnię. Odwróciwszy je, umoczył końcówkę w kałamarzu i z wielką precyzją zabrał się do uzupełniania braków prostą „nóżką” i łączenia jej z poziomą kreską.

Nie trwało to długo. Wyprostował się i spojrzał krytycznie na swoje dzieło – wyglądało na zupełnie przyzwoite „4”.

„Najgorsze za mną” – pomyślał.

Szukając odpowiedniego pojemnika, przewrócił na lewą stronę wszystkie kieszenie, ale bez rezultatu. Podrapał się po głowie i nagle jego oblicze rozjaśnił uśmiech. Urzędnik wyciągnął z szafki etui do okularów, otworzył je i wypełnił drobnymi skrawkami papieru. Następnie, marszcząc nos ze strachu i obrzydzenia, naciągnął mankiet koszuli na dłoń i włożył rękę do pudełka. Wkrótce poczuł między palcami miękkie brzegi ciała jednej z gąsienic. Delikatnie i szybko, jak tylko potrafił, wyciągnął ją spomiędzy towarzyszek i upuścił wprost do futerału. Błyskawicznie zamknął i zablokował pokrywkę, by uniemożliwić ucieczkę wijącemu się w panice stworzeniu.

Wrzucił etui na samo dno aktówki, głębiej niż miętówki, służbowe papiery, pióra i notesy.

Uważnie przewiązał pakunek sznurkiem, usiadł wygodnie i czekał. Teraz dopiero zdał sobie sprawę z tego, jak szybko i mocno bije mu serce. Pocił się trochę. Wziął kilka głębokich wdechów i mocno zacisnął powieki.

„Uspokój się wreszcie” – pomyślał na pocieszenie. „Podniecająca część zabawy już za tobą”.

Minęły kolejne dwie lub trzy minuty, ale nikt się nie pojawił. Urzędnik wciąż był sam. Dziwaczne oszustwo pozostało niezauważone. Mógł odetchnąć z ulgą. Spojrzawszy ponownie na fałszywą fakturę, uznał, że odwalił bardzo dobrą robotę. Otworzył rejestr i w sekcji DB i R. dokonał wpisu:

„Dwudziestego siódmego cheta, Anno Urbis 1779: Ze statku handlowego X. Gąsienice C x 4”.

Wydawało mu się, że ostatnia cyfra wyróżnia się spośród pozostałych znaków, jakby napisano ją czerwonym atramentem.

Tę samą wiadomość wpisał maszynowo na listę dziennych operacji, a następnie chwycił twarde, związane ponownie pudełko i przeniósł je w sąsiedztwo rozsuwanych drzwiczek. Otworzywszy właz, wepchnął paczkę larw do czekającej klatki. Czuł na twarzy powiew suchego powietrza, dolatujący gdzieś z dołu, z bezdennych trzewi między ciałem a skórą gmachu Parlamentu.

Urzędnik zatrzasnął klapę klatki i zasunął drzwi. Spośród zbioru kart perforowanych wybrał niezgrabnie tę, na której napisane było DB i R. Ręce trzęsły mu się jeszcze trochę, kiedy wsuwał ją w czytnik maszyny analitycznej.

Znowu rozległo się syczenie pary, a potem metaliczny szczęk. Instrukcje dotarły do tłoków, młotów i kół zamachowych: klatka ruszyła pionowo w górę. Szybko oddalała się od urzędniczego biura i dolnych kondygnacji budynku, mknąc ku wysokim, ostro zakończonym wieżom.


*

Pudełko z gąsienicami kołysało się mocno, niesione na łańcuchach przez mroczne sztolnie. Nieświadome podróży larwy krążyły po swym małym więzieniu robaczkowatymi ruchami ciał.

Bezszelestnie pracujące silniki przesuwały klatkę od haka do haka, wielokrotnie zmieniając kierunek jej ruchu, opuszczając ją na pasy transmisyjne i odbierając w innej części gmachu. Krążąc mechanicznymi żyłami we wnętrzu grubych ścian, druciany zasobnik wznosił się stopniowo i nieubłaganie ku wieżom silnie strzeżonego, Wschodniego Skrzydła.

Wreszcie z cichym brzękiem opadł na sprężynową rampę. Dźwięk dzwonka przerwał ciszę i po minucie drzwi szybu się otworzyły. Czyjeś ręce sięgnęły w głąb klatki i wyjęły przesyłkę, by wciągnąć ją do jaskrawo oświetlonego pomieszczenia.

W długim, białym pokoju nie było okien, jedyne źródło światła stanowiły lampy gazowe. Porządek panował nawet w najdalszych zakamarkach. Nie było kurzu ani śmieci, salka była rażąco, sterylnie czysta.

Pod ścianami, przy stołach roboczych, odziane na biało postacie w skupieniu wykonywały swoją pracę. Jedna z owych jasnych, zamaskowanych postaci rozwiązała sznurek opasujący paczkę i odczytała fakturę, po czym ostrożnie zdjęła pokrywę pudełka i zajrzała do środka.

Zamknąwszy kartonik, kobieta uniosła go w wyciągniętej ręce i ruszyła ku przeciwległej ścianie pokoju. Jeden z jej kolegów, szczupły kaktus o kolcach starannie zabezpieczonych pod grubym, białym płótnem kombinezonu, otworzył wielkie, pancerne drzwi, do których zmierzała. Kiedy okazała mu przepustkę, pozwolił jej przejść i ruszył za nią.

Szli ostrożnie korytarzem tak białym i surowym jak sala, w której pracowali. Jego wylot zamknięty był solidną kratą z żelaza. Widząc, z jaką ostrożnością kobieta niesie przed sobą paczkę, kaktus pospieszył przodem i wsunął kartę perforowaną w szczelinę ściany, do której doszli. Kratownica odsunęła się ze zgrzytem.

Weszli do obszernej, ciemnej sali.

Strop i ściany znajdowały się wystarczająco daleko, by pozostać niewidoczne dla oczu wchodzących. Dziwaczne wycie i pomrukiwanie dobiegało ze wszystkich stron jednocześnie. Oczy przybyszów powoli przyzwyczajały się do półmroku, wyławiając zeń klatki wzmocnione ciemnodrzewem i żelazem, otoczone szkłem pancernym. Niektóre były olbrzymie – miały rozmiary sporego pokoju – inne zaś niewiele większe od grubej książki. Wszystkie umieszczono na podwyższeniach, niczym gabloty w muzeum, i zaopatrzono w wykresy, mapy i opasłe tomy opisów. Odziani w biel naukowcy poruszali się żwawo między szklanymi konstrukcjami jak duchy w ruinach zamku, notując coś i obserwując bez przerwy albo na przemian uspokajając i dręcząc mieszkańców klatek.

Uwięzione stworzenia węszyły, parskały, podśpiewywały i kręciły się podejrzliwie w swych ciemnych celach.

Kaktus skręcił i odszedł energicznym krokiem, by po chwili zniknąć w mroku. Kobieta niosąca larwy niepewnie ruszyła w głąb sali.

Stworzenia rzucały się w jej stronę i drżała za każdym razem, gdy pancerne szyby jęczały pod naporem ich ciał. Coś poruszyło się w kadzi z rzadkim mułem: kobieta dostrzegła zębate macki strzelające w jej stronę i zatrzymujące się na przezroczystej ścianie. Poczuła, że skierował się ku niej snop światła organicznego pochodzenia. Idąc dalej, minęła niewielką klatkę okrytą czarnym suknem. Znaki ostrzegawcze ustawiono ze wszystkich stron, dołączając do nich instrukcje postępowania z uwięzionym wewnątrz stworzeniem. Grupka uczonych przeszła obok, dźwigając notatniki, zestawy kolorowych klocków i spore kawały gnijącego mięsa.

Przed kobietą niosącą paczkę pojawiły się czarne, drewniane ściany wysokie na dwadzieścia stóp. Wydzielono nimi kwadratowe pomieszczenie, zasłonięte od góry warstwą przybitej starannie blachy falistej. Przed zamkniętym na kłódkę wejściem do „sali w sali” stał strażnik w białym stroju. Na głowie miał dziwaczny hełm, w rękach ściskał karabin skałkowy, a u pasa wisiała mu zagięta szabla. U jego stóp, na posadzce, leżało kilka podobnych hełmów.

Kobieta skinęła głową w stronę strażnika, gestem prosząc o otwarcie drzwi. Mężczyzna spojrzał na identyfikator wiszący na jej szyi.

– Rozumiem, że wie pani, co robić? – upewnił się cichym głosem.

Kiwnęła głową na potwierdzenie, a potem z wielką ostrożnością położyła pakunek na podłodze, sprawdziwszy uprzednio, czy sznurek nie obluzował się zbytnio. Wybrała jeden z nieporęcznych hełmów leżących pod ścianą i bez entuzjazmu włożyła go na głowę.

Była to konstrukcja z metalowych rurek i śrub, otaczająca głowę ze wszystkich stron. Z przodu, na wysięgnikach długości jednej stopy, nieco powyżej poziomu oczu, umocowane były małe lusterka wsteczne. Kobieta zaciągnęła pasek pod brodą, by unieruchomić hełm, po czym odwróciła się plecami do strażnika i zaczęła regulować lusterka. Operując przegubami, ustawiła miniaturowe tafle w taki sposób, by wyraźnie widzieć sylwetkę mężczyzny. Przez moment spoglądała naprzemiennie w jedno i drugie lusterko, testując widoczność.

Wreszcie skinęła głową.

– Dobra, jestem gotowa – powiedziała, podnosząc pudełko i rozwiązując sznurek. Kiedy strażnik otwierał drzwi za jej plecami, intensywnie wpatrywała się w lusterka. Mężczyzna nawet na moment nie skierował wzroku ku wnętrzu pokoju.

Uczona weszła do ciemnicy tyłem, obserwując otoczenie za pomocą zwierciadeł.

Gdy drzwi zamknęły się tuż przed jej nosem, była już mokra od potu. Całą uwagę skupiła na obrazie przekazywanym przez lusterka; wolno kręciła głową, skanując jak najszerszy wycinek przestrzeni, która rozciągała się za jej plecami.

Niemal całe wnętrze pokoju wypełniała klatka o wyjątkowo grubych prętach. W ciemnobrązowym świetle lampek oliwnych i świec widać było umierające krzewy i drzewa, którymi wypełniono żelazne więzienie. Gąszcz gnijących roślin oraz półmrok panujący w całym pokoju sprawiały, że przeciwległa ściana nie była widoczna.

Kobieta spojrzała nerwowo w lusterka. Nie zauważyła żadnego ruchu.

Szybko podeszła tyłem do klatki, w miejscu, gdzie między prętami można było przesunąć niedużą tacę. Sięgnęła ręką za siebie i zadarła głowę, by skierować lusterka ku dołowi. Spoglądając na odbity obraz, manipulowała dłonią przy metalowym uchwycie. Nie było to łatwe i nie wyglądało zbyt elegancko, ale w końcu zdołała chwycić i wysunąć na zewnątrz ruchomą tacę.

Gdzieś w kącie klatki rozległo się głośne tłuczenie, jakby ktoś z całych sił trzepał gruby dywan. Oddech kobiety stał się szybki i płytki. Coraz bardziej nerwowymi ruchami starała się przesypać larwy do wysuniętej tacy. Wreszcie cztery niewielkie istoty ześlizgnęły się na metalową powierzchnię wraz z deszczem skrawków papieru.

Natychmiast dała się odczuć jakaś zmiana w powietrzu. Gąsienice wyczuły zapach mieszkańca klatki i rozpaczliwie wołały o pomoc.

A to, co żyło po drugiej stronie prętów, odpowiedziało.

Wołania nie były słyszalne – rozbrzmiewały na niedostępnych ludzkiemu uchu długościach fal. Uczona poczuła, że włosy na całym jej ciele jeżą się nagle, a cienie emocji odczuwanych przez małe istoty tłuką się pod jej czaszką jak niedosłyszane plotki. Odłamki niezrozumiałej radości i nieludzkiego przerażenia wciskały się jednocześnie w jej nozdrza, w uszy i pod powieki.

Drżącymi palcami przepchnęła tacę do wnętrza klatki.

Odchodząc od mocarnych prętów, poczuła na nodze lubieżne muśnięcie. Jęknęła cicho ze strachu i szarpnęła nogawką kombinezonu, z wielkim trudem panując nad instynktem, który nakazywał jej obejrzeć się przez ramię.

W lusterkach wstecznych dostrzegła zarys ciemnobrązowych kończyn prostujących się gdzieś pośród listowia, żółknące zęby i puste, czarne oczodoły. Gęstwina paproci i większych krzaków zaszeleściła cicho i stwór zniknął.

Kobieta w panice kopnęła drzwi, z trudem przełykając ślinę. Odruchowo wstrzymywała oddech, póki się nie otworzyły. Wypadła na zewnątrz, prosto w ramiona strażnika. Chwyciła klamry pod brodą i otworzyła je energicznym ruchem, aby uwolnić się od ciężkiego hełmu. Przez chwilę wpatrywała się w przestrzeń, słuchając uspokajających odgłosów zamykanych szczelnie drzwi.

– Gotowe? – szepnęła w końcu. – Tak.

Odwróciła się niespiesznie. Nie mogła podnieść głowy; uparcie wpatrywała się w podłogę, sprawdzając prawdziwość słów strażnika po szerokości szczeliny pod drzwiami. Dopiero kiedy upewniła się, że są zamknięte, powoli i z wyraźną ulgą podniosła wzrok i spojrzała w oczy mężczyzny.

– Dziękuję – wymamrotała, podając mu hełm.

– Było dobrze? – zapytał uprzejmie.

– Tam nigdy nie jest dobrze – warknęła w odpowiedzi i odwróciła się gwałtownie.

Gdzieś za drewnianą ścianą rozległo się donośne trzepotanie.

Energicznym krokiem ruszyła w drogę powrotną labiryntem szklanych klatek z dziwacznymi zwierzętami. Dopiero w połowie dystansu zdała sobie sprawę, że wciąż jeszcze ściska w dłoni tekturowe, puste pudełko, w którym przyniosła larwy. Zgniotła je z całych sił i wsunęła do kieszeni.

Zaciągnęła za sobą teleskopową kratę, pozostawiając w tyle wielką salę pełną mrocznych, złowrogich kształtów. Znowu była w sterylnie czystym, białym korytarzu. Po chwili minęła masywne drzwi pokoju, w którym znajdował się Dział Badań i Rozwoju.

Zamknęła je za sobą i zablokowała. Była szczęśliwa, że może wrócić między swych kolegów w białych kombinezonach, cierpliwie przyglądających się femtoskopom, czytających uczone traktaty i konferujących półgłosem z pracownikami ze znajdujących się obok departamentów. Każde z uchylonych drzwi do sąsiednich pokojów opisane były czerwonymi i czarnymi literami.

Doktor Magesta Barbile powróciła do swego stołu roboczego, aby sporządzić raport. Nim zajęła się pisaniem, zerknęła jeszcze raz na drzwi, którymi powróciła, a ściślej na wykaligrafowaną na nich inskrypcję:

„Niebezpieczne zwierzęta. Zachować nadzwyczajną ostrożność”.

Загрузка...