ROZDZIAŁ 48

Tuż przed czwartą po południu, kiedy szykowali się do wyjścia, Derkhan objęła i przytuliła mocno najpierw Isaaca, a potem Yagharka. Wahała się tylko przez ułamek sekundy, zanim przycisnęła do siebie garudę, który wprawdzie nie odwzajemnił gestu, ale i nie odsunął jej siłą.

– Zobaczymy się na miejscu – szepnęła.

– Wiesz, co masz robić? – upewnił się Isaac. Derkhan skinęła głową i popchnęła go w kierunku drzwi.

Grimnebulin przystanął i westchnął ciężko, wiedząc, że teraz czeka go najtrudniejsza część zadania. Spojrzał na Andreja, który leżał wciąż spętany i sparaliżowany strachem, rozglądając się szeroko otwartymi oczami sponad zaślinionego i zasmarkanego knebla.

Musieli go przenieść, i to tak, żeby nie narobił hałasu.

Naradził się w tej sprawie z Yagharkiem, szepcząc, aby nie przerazić starca. Nie mieli środków usypiających, a Isaac nie był biotaumaturgiem; nie potrafił przytknąć palców do czaszki Andreja i tak po prostu na jakiś czas wyłączyć jego świadomości.

Byli więc zmuszeni odwołać się do bardziej barbarzyńskich metod znanych Yagharkowi.

Garuda pomyślał przelotnie o arenach, na których dla wprawy toczył „mleczne walki” – takie, w których jedyną karą za przegraną był ból, podporządkowanie lub utrata przytomności, nie zaś śmierć. Przypomniał sobie techniki, które wtedy ćwiczył na ludziach i innych istotach.

– To starzec! – syknął ostrzegawczo Grimnebulin. – Do tego umierający… Jest słaby. Bądź delikatny.

Yagharek podszedł wolno do chorego mężczyzny, który wpatrywał się w niego zmęczonym, pełnym lęku wzrokiem.

Chwilę później garuda przyklęknął na jedno kolano i lewą ręką unieruchomił głowę Andreja, który wybałuszył oczy z przerażenia i mimo duszącego knebla próbował krzyczeć. Isaac nie mógł się oprzeć temu spojrzeniu: patrzył, dręczony poczuciem winy, na starego człowieka, który musiał w tym momencie wierzyć, że jego życie za moment dobiegnie końca.

Prawy łokieć Yagharka zakreślił w powietrzu krótki łuk i z brutalną precyzją huknął w miejsce poniżej potylicy starca, tam gdzie głowa stykała: się z karkiem. Z krtani Andreja wyrwało się krótkie, stłumione szczeknięcie, podobne do odgłosu wymiotowania. Jego oczy odwróciły się białkami na zewnątrz, a powieki opadły bezwładnie. Yagharek nie pozwolił, by głowa chorego odchyliła się w niekontrolowany sposób. Przez moment jeszcze dociskał kościsty łokieć do sflaczałej skóry, w myśli odliczając sekundy.

Wreszcie poczuł, że ciało Andreja zwiotczało całkowicie.

– Obudzi się – oznajmił. – Może za dwadzieścia minut, a może za dwie godziny. Muszę go obserwować. Będę mógł powtórzyć ten zabieg, ale trzeba uważać. Jeśli przesadzimy, jego mózg umrze z niedokrwienia.

Razem z Isaakiem owinęli nieruchomego Andreja w brudne szmaty i chwycili go pod ramiona, tak by stał pomiędzy nimi. Wyniszczone wieloletnią chorobą ciało było szokująco lekkie.

Zgodnym krokiem przeszli kawałek dalej i wolnymi rękami chwycili wspólnie wór ze sprzętem. Unieśli go ostrożnie, z nabożeństwem, jak relikwię albo ciało świętego.

Nadal mieli na sobie absurdalne, żebracze przebrania. Ciemna twarz Isaaca, widoczna pod obszernym kapturem, usiana była strupami po niedawnym, brutalnym goleniu. Yagharek owinął swoją głowę jeszcze szczelniej, pozostawiając między szmatami jedynie wąską szczelinę na wysokości oczu. W śmierdzących łachmanach wyglądał jak trędowaty, który usiłuje ukryć rozpadające się ciało.

Trzy zamaskowane postacie przypominały karawanę włóczęgów, wędrowną trupę bezdomnych żebraków.

Stanąwszy przy drzwiach, Isaac i Yagharek odwrócili się jeszcze, by gestem pożegnać Derkhan. Grimnebulin spojrzał na Pengefinchess, która obojętnie przyglądała się ich poczynaniom. Z wahaniem skinął ręką i uniósł brwi, jakby chciał zapytać: „Czy jeszcze się zobaczymy? Pomożesz nam?” Kobieta-vodyahoi machnęła płetwiastą dłonią w niezobowiązującym geście pożegnania i spuściła wzrok.

Isaac zacisnął zęby i odwrócił się.

Po chwili zaczęli z Yagharkiem niebezpieczną wędrówkę przez miasto.

Nie zaryzykowali przeprawy po moście kolejowym. Bali się, że któryś z nadgorliwych maszynistów mógłby zrobić coś więcej, niż zatrąbić na nich syreną lokomotywy i buchnąć parą z kotła. Mógłby na przykład przyjrzeć się im, zapamiętać i zameldować przełożonym na stacjach Sly albo Bazarze Śliny, a może i Perdido, że trzej głupcy wdarli się na tory i zmierzają wprost ku katastrofie.

Nie mogli sobie pozwolić na spotkanie z milicją. Wybrali więc drogę w dół, po stromej skarpie, z całych sił podtrzymując ciało Andreja, które za wszelką cenę pragnęło stoczyć się ku pustemu, twardemu chodnikowi.

Upał był dokuczliwy, ale jeszcze znośny. Wywoływał dziwne wrażenie, jakby czegoś w mieście brakowało. Było tak, jak gdyby słońce wyblakło, a jego promienie zabrały ze sobą cienie i chłód budynków, czyniąc architekturę nierzeczywistą. Gorące powietrze tłumiło nawet dźwięki, odbierając im głębię brzmienia. Isaac pocił się i klął z cicha pod warstwą pleśniejących już szmat. Czuł się tak, jak gdyby utknął w niejasnym, niewyraźnym śnie o upalnym popołudniu.

Prowadząc między sobą Andreja, jakby był ich przyjacielem rażonym mocą taniego napitku, podążali ulicami w stronę mostu Cockscomb.

W tych stronach byli intruzami. Gdyby mieli wędrować zaułkami Dog Fenn, Badside, Ketch Heath czy innych slumsów, byliby w zasadzie niewidzialni.

Rozglądając się nerwowo, weszli na most. Na brukowanej jezdni i chodnikach panował gwar i ruch. Straganiarze i klienci obrzucali trzech przybyszów obelgami i nie szczędzili im złośliwych docinków.

Yagharek na wszelki wypadek opierał rękę na splocie nerwów i arterii krwionośnych w szyi Andreja, gotów zacisnąć palce, gdy tylko starzec zacznie odzyskiwać przytomność. Isaac nie przestawał mruczeć pod nosem, a potoki przekleństw przypominały postronnym słuchaczom bredzenie mocno pijanego osobnika.

– No dalej, skurwielu – powtarzał, spięty i zmęczony. – Dalej, dalej. Sukinsynu. Ścierwo. Draniu… – Isaac nie wiedział nawet, komu dedykuje te barwne wiązanki.

Szli po moście niezbyt szybkim krokiem, z coraz większym wysiłkiem dźwigając nieprzytomnego kompana i worek z bezcennym sprzętem. Ludzie rozstępowali się przed nimi, szydząc i narzekając na smród. Isaac i Yagharek nie mogli jednak pozwolić sobie na to, żeby nieprzyjazne odzywki przerodziły się w otwarty konflikt. Gdyby któryś ze znudzonych miejscowych oprychów zechciał dla rozrywki zabić któregoś z wędrownych żebraków, misterny plan zakończyłby się katastrofą.

Wreszcie dotarli szczęśliwie do końca mostu Cockscomb, na którym czuli się szczególnie narażeni na atak, jakby na otwartej przestrzeni słońce celowo wyłuskiwało ich kształty z tłumu, i zeszli w uliczki Petty Coil. Miasto zamknęło za nimi swe usta i znowu byli bezpieczni.

Spotykali podobnych do siebie żebraków podążających tropem co bogatszych obywateli, bandytów z kolczykami w uszach, tłustych lichwiarzy i kobiety o wymalowanych ustach. Andrej drgnął lekko i Yagharek na moment wyrzucił z umysłu wszelkie uczucia, gotów w każdej chwili użyć rąk.

Na szczęście znowu mieli przed sobą zaułki. Oddalali się od głównych ulic wszędzie tam, gdzie było to możliwe, ginąc w mrocznych przejściach. Przemykali pod sznurami z mokrym praniem, łączącymi tarasy po przeciwnych stronach wąskich alejek. Obserwowani byli przez kobiety i mężczyzn odzianych jedynie w bieliznę, którzy wylegiwali się leniwie na balkonach, flirtując z sąsiadami i sąsiadkami. Mijali zapomniane, przepełnione śmietniki i studzienki ściekowe bez pokryw. Dzieci wychylały się z okien i pluły na nich bez złości albo rzucały drobne kamyki i uciekały.

Jak zawsze, trzymali się linii kolejowej. Dotarli do niej w pobliżu Dworca Sly, gdzie pociągi jadące ku Polom Salacusa opuszczały linię Sud. Kryli się pod łukami, które wiły się nie najkrótszą drogą nad kocimi łbami Spit Hearth. Niebo nad hałaśliwymi tłumami przechodniów zaczynało już czerwienieć. Arkady, splamione olejem i sadzą, porośnięte były miniaturowym lasem pleśni, mchu i nielicznych roślin pnących. Roiło się między nimi od jaszczurek, owadów i aspisów szukających schronienia przed upałem.

Isaac i Yagharek przystanęli w brudnej, ślepej uliczce opodal betonowo-ceglanych podpór wiaduktu. Odpoczywali, słuchając nerwowych odgłosów miejskiego życia.

Andrej był lekki, lecz mimo to zaczynali odczuwać ciężar jego ciała, jakby z każdą sekundą przybierał na wadze. Rozciągali teraz obolałe ramiona i barki, oddychając głęboko. Zaledwie o kilka stóp dalej tłumy wynurzające się z budynku stacji mijały ich tymczasową kryjówkę.

Odpoczęli i chwycili w odwrotny sposób ciężary, gotowi do dalszej drogi bocznymi uliczkami, w cieniu linii Sud, w stronę serca miasta – gmachu, którego nie widzieli jeszcze ponad dachami okolicznych domów; w stronę Szpikulca i pozostałych wież Dworca Perdido.

Isaac zaczął mówić. Opowiedział Yagharkowi o tym, co jego zdaniem miało się wydarzyć tej nocy.

Derkhan przemykała chyłkiem między górami odpadów na wysypisku w Griss Twist, kierując się ku siedzibie Rady Konstruktów.

Isaac uprzedził wielki Konstrukt Inteligentny, że zjawi się u niego kobieta, a ona wiedziała, że maszyna już na nią czeka. Na myśl o tym czuła się jakoś dziwnie.

Zbliżając się do placu, przy którym ukrywała się Rada, usłyszała szmer przyciszonych głosów. Zesztywniała na moment, a potem wyciągnęła pistolet i sprawdziła, czy porcja prochu spoczywa na panewce.

Skradała się ostrożnie, starając się nie zdradzić swojej obecności najcichszym nawet szelestem. U wylotu tunelu śmieci zobaczyła wycinek placu i zaraz potem w jej polu widzenia pojawił się na moment jakiś człowiek. Podeszła bliżej.

Po chwili zza sterty odpadów wychynęła inna postać. Był to odziany w roboczy kombinezon mężczyzna, uginający się nieco pod wielkim ciężarem: dźwigał na szerokich ramionach masywny zwój czarno izolowanego kabla, który zdawał się dusić go jak olbrzymi wąż.

Derkhan wyprostowała się i odetchnęła z ulgą. Nie musiała obawiać się milicyjnej zasadzki. Śmiało ruszyła na spotkanie z Radą Konstruktów.

Gdy tylko znalazła się na placu, zadarła głowę, by upewnić się, czy na niebie nie widać rządowych sterowców. Dopiero wtedy rozejrzała się po okolicy i otworzyła usta ze zdumienia, widząc skalę operacji, którą zorganizował konstrukt-olbrzym.

Dokoła niej kręciła się niemal setka mężczyzn i kobiet, w skupieniu wykonujących najróżniejsze zadania. W większości byli to ludzie; vodyanoich była ledwie garstka, a samic kheprich tylko dwie. Wszyscy odziani byli biednie i niezbyt czysto. Pochylali się lub kucali przed dłuższymi i krótszymi fragmentami grubego, przemysłowego przewodu.

Widać było, że kable nie pochodzą z jednego źródła. Większość zaizolowano czarnym tworzywem, ale tu i ówdzie wyróżniały się kawałki brązowego i niebieskiego materiału, a w paru miejscach pojawiały się czerwień i szarość. Niektórzy ludzie nieśli parami ogromne zwoje przewodu, grube jak udo mężczyzny. Inni pracowali nad znacznie krótszymi fragmentami; grubość ich wiązek nie przekraczała czterech cali.

Półgłosem prowadzone rozmowy ucichły jak ucięte nożem, kiedy na placu zjawiła się Derkhan. Wszystkie oczy skierowały się w jej stronę. Kobieta z wysiłkiem przełknęła ślinę i potoczyła wzrokiem po dość gęstym tłumie pracujących. Wreszcie dostrzegła awatara, który szedł ku niej chwiejnym krokiem.

– Derkhan Blueday – powiedział nieboszczyk. – Jesteśmy gotowi.

Derkhan spędziła chwilę w towarzystwie awatara, razem z nim sprawdzając pewne szczegóły na odręcznie narysowanej mapie.

Zakrwawiona czeluść w otwartej i opróżnionej czaszce trupa cuchnęła jeszcze gorzej niż poprzednim razem. W upalną pogodę smród na poły martwego ciała był szczególnie dokuczliwy. Derkhan wstrzymywała oddech najdłużej, jak umiała, a kiedy już musiała zaczerpnąć powietrza, czyniła to przez rękaw brudnego płaszcza.

Podczas gdy konferowała z Radą, zebrani na placu ludzie z szacunkiem trzymali dystans.

– To niemal cała moja kongregacja krwistych – rzekł awatar. – Wysłałem co bardziej mobilnych mnie, żeby rozesłali po mieście pilne wezwanie. Jak widzisz, wierni odpowiedzieli na nie dość licznie. – Nieboszczyk urwał na moment i cmoknął w nieludzki sposób. – Musimy działać – odezwał się po chwili. – Jest siedemnaście po piątej.

Derkhan znowu spojrzała w niebo, które zaczynało ciemnieć powoli, ostrzegając o zbliżającym się zmierzchu. Nie miała wątpliwości, że zegar, którym posługiwała się Rada – zapewne zagrzebany gdzieś w głębi wysypiska numer dwa – był jednym z najlepszych, jakie kiedykolwiek skonstruowano. Bez słowa skinęła głową.

Na rozkaz awatara kongregacja rozproszyła się. Wierni zaczęli marsz w stronę miasta, uginając się pod ciężarem ładunku. Każdy zatrzymywał się na moment przed ścianą śmieci, w której ukrywała się Rada Konstruktów i – odłożywszy kabel, jeśli było to konieczne – z szacunkiem czynił dłońmi charakterystyczny znak zazębiających się trybów.

Derkhan przyglądała się temu z niepokojem.

– Nie mają szans – powiedziała. – Nie starczy im sił, żeby złożyć tak długi przewód.

– Wielu ma wózki – odparł awatar. – Będą się zmieniać.

– Wózki…? – zdziwiła się Derkhan. – Skąd je wzięli?

– Niektórzy po prostu je mają, inni kupili lub wynajęli je dziś na mój rozkaz. Żaden nie został ukradziony. Nie możemy ryzykować, że ktoś się nami zainteresuje i odkryje moje istnienie.

Derkhan odwróciła głowę. Nie podobała jej się ta władza, którą inteligentna maszyna zdobyła nad sporą grupą ludzi.

Kiedy ostatni wierni opuścili wysypisko, Derkhan i awatar podeszli do spoczywającej nieruchomo na boku głowy Rady Konstruktów. Leżący gigant wyglądał jak sterta śmieci; niczym nie różnił się od otoczenia, był niewidzialny.

Obok niego ułożono pokaźny zwój grubego, czarnego kabla. Jego koniec był zniszczony – spod zwęglonej izolacji wystawały końcówki nagich drutów, długie co najmniej na stopę.

Na placu zgromadzeń został jeden vodyanoi. Derkhan dostrzegła go dopiero teraz; stał w pobliżu i z obawą przyglądał się awatarowi. Gestem przywołała go do siebie. Ruszył pospiesznie, kłusem, raz na czworakach, raz na dwóch nogach, kłapiąc błoniastymi stopami i dłońmi o nierówne podłoże. Jego kombinezon uszyty był z lekkiego, nasączonego woskiem materiału, jakiego często używali vodyanoi. Tkanina ta nie nasiąkała wodą, a więc i nie stawała się zbędnym balastem dla często nurkujących istot.

– Jesteś gotów? – spytała Derkhan. Vodyanoi z zapałem pokiwał głową. Kobieta przyglądała mu się bacznie, ale niewiele wiedziała o psychice i zachowaniu istot tej rasy. Nie dostrzegła w nim niczego, co wyjaśniałoby dziwaczną wierność tej osobliwej, wymagającej sekcie czcicieli sztucznej inteligencji, której uosobieniem była Rada Konstruktów. Jasne było dla niej to, że olbrzym traktuje swych wyznawców jak pionki i nie czerpie ani satysfakcji, ani przyjemności z ich oddania, a jedynie… używa ich wtedy, gdy są potrzebni. Nie rozumiała, nawet nie zamierzała zrozumieć, jakąż to ulgę, jaką służbę może zaoferować ludziom ten heretycki kościół. – Pomóż mi zanieść to do rzeki – powiedziała, podnosząc końcówkę grubego przewodu. Zachwiała się pod ciężarem, ale vodyanoi szybko pospieszył jej z pomocą.

Awatar nie ruszył się z miejsca. Obserwował kobietę i vodyanoiego, którzy oddalali się z trudem w kierunku nieruchomych dźwigów, odcinających się na tle północno-zachodniego nieba ponad górą odpadów otaczających Radę Konstruktów.

Kabel był naprawdę ciężki. Derkhan musiała zatrzymywać się kilka razy, zrzucając balast na ziemię, by zebrać siły do dalszej wędrówki. Vodyanoi szedł obok niej i bez słowa stawał, kiedy potrzebowała chwili wytchnienia. Zwój czarnego przewodu, który pozostawili przy Radzie, kurczył się z każdą chwilą.

Derkhan wybierała drogę między kupami śmieci, w kierunku dalekiej jeszcze rzeki.

– Wiesz, po co to robimy? – spytała w pewnej chwili, nie patrząc na swego pomocnika. Vodyanoi zerknął na nią z ukosa, a potem odwrócił się i spojrzał na małą i chudą postać awatara, wciąż widoczną na tle hałd. Po chwili potrząsnął obwisłymi policzkami.

– Nie – odpowiedział. – Słyszałem tylko, że… że Bóg-maszyna nas wzywa i że mamy być gotowi do wieczornej pracy. Dopiero kiedy tu przyszedłem, dowiedziałem się, jakie Boski Mechanik wyznaczył mi zadanie. – Głos vodyanoiego brzmiał całkiem normalnie. Mówił zwięźle, konwersacyjnym tonem, jak robotnik skarżący się filozoficznie na szefa, który domaga się darmowej pracy w nadgodzinach.

Kiedy jednak Derkhan, sapiąc z wysiłku, zaczęła zadawać bardziej szczegółowe pytania – „Jak często się spotykacie? Jakie jeszcze zadania są wam zlecane?” – pomocnik spojrzał na nią podejrzliwie. Przez krótki czas odpowiadał monosylabami, a potem umilkł.

Derkhan również przestała się odzywać. Skupiła się na rozwijaniu długiego, czarnego kabla.

Pagórki śmieci ciągnęły się aż do samej rzeki. Nabrzeża w Griss Twist były surowymi ścianami z oślizgłych cegieł, wyrastającymi wprost z ciemnej wody. Kiedy rzeka przybierała, co najwyżej trzy stopy wypalonej gliny chroniły okolicę przed powodzią. Przy normalnym stanie wód murowane brzegi wznosiły się na osiem stóp ponad fale Smoły.

Wprost z wyszczerbionych i zawilgoconych cegieł sterczała żelazna siatka sześciostopowego ogrodzenia, wspartego na drewnianych i betonowych słupkach. Dawno temu wzniesiono tę drucianą zaporę, by zatrzymać niesione wiatrem śmieci z rodzących się opodal wysypisk. Teraz jednak, pod naporem tysięcy ton odpadów, siatka gdzieniegdzie wybrzuszyła się niebezpiecznie nad wodą, a w niektórych miejscach pękła, rozsiewając masy cuchnących śmieci. Nikt jej nie naprawiał, a to, co pozostało z pierwotnego ogrodzenia, trzymało się głównie dzięki temu, że czas sprasował odpady w niemal jednolitą, sztywną bryłę.

I tylko tam, gdzie siatka pękła już dawno, skompresowane bryły śmieci co pewien czas zjeżdżały do wody po mulistych hałdach.

Ogromne dźwigi, które przenosiły odpady z ładowni barek wprost na wysypisko, niegdyś oddzielone były od niego paroma jardami ziemi niczyjej – spękanej gleby z rzadka porośniętej chwastami – lecz po latach i tę strefę zajęły śmieci. Teraz robotnicy i operatorzy dźwigów musieli przedzierać się na miejsce pracy przez hałdy, jakby ich maszyny wyrastały wprost z ohydnego krajobrazu wysypiska.

Wyglądało to tak, jak gdyby śmieci stały się płodne i wydały na świat olbrzymie, żelazne konstrukcje.

Klucząc między wzgórzami, Derkhan i vodyanoi stracili z oczu miejsce, w którym ukrywała się Rada. Zostawiali za sobą niewyraźny ślad: rozciągnięty na ziemi przewód, który natychmiast wtapiał się w tło i stawał się kolejnym śmieciem współtworzącym wysypiskową panoramę.

W miarę jak zbliżali się do koryta Smoły, hałdy stawały się coraz mniejsze. Widzieli już przed sobą czterostopową siatkę, która wystawała ponad powierzchnię śmietniska. Derkhan minimalnie skorygowała kurs, kierując się ku szerokiej wyrwie w ogrodzeniu, gdzie wysypisko otwierało się wprost na rzekę.

Po drugiej stronie mętnego nurtu zobaczyła Nowe Crobuzon. Przez moment potężne iglice Dworca Perdido były doskonale widoczne; idealnie wpasowały się w otwór w siatce. Derkhan widziała nitki linii kolejowych zawijające się między wieżami, które strzelały w niebo wprost ze skał będących opoką miasta. Linię horyzontu kaleczyły ostre kształty milicyjnych siedzib.

Nieco bliżej, tuż przy drugim brzegu Smoły, rozpoczynało się Spit Hearth. Nie było tam promenady, widać było tylko fragmenty ulic biegnące przez moment równolegle do rzeki, a także zaplecza prywatnych ogrodów, surowe ściany magazynów i niemałe połacie nieużytków. Nikt nie obserwował z przeciwległego brzegu tego, co robiła Derkhan.

Kilka stóp przed wyrwą w ogrodzeniu Derkhan rzuciła końcówkę kabla i ostrożnie podeszła do siatki. Badała grunt stopami, upewniając się, czy nie zleci wraz z luźną bryłą odpadów z siedmiostopowego urwiska wprost do brudnej wody. Wychyliła się najdalej, jak mogła i uważnie spojrzała na falującą powierzchnię rzeki.

Słońce wolno zbliżało się do wierzchołków dachów w zachodniej części miasta. Mętna czerń rzeki zabarwiła się nieznacznie czerwienią.

– Penge! – syknęła Derkhan. – Jesteś tam?

Po chwili rozległo się ciche pluśnięcie i jeden z większych odpadków, których mnóstwo unosiło się na powierzchni rzeki, poruszył się, a potem zaczął płynąć pod prąd.

Pengefinchess wolniutko wynurzyła głowę nad fale. Derkhan uśmiechnęła się, czując niewypowiedzianą ulgę.

– No dobra – mruknęła Pengefinchess. – Czas na moje ostatnie zadanie. Derkhan kiwnęła głową z niedorzeczną wdzięcznością.

– Ona nam pomoże – powiedziała, zwracając się do vodyanoiego, który nieufnym wzrokiem spoglądał na Pengefinchess. – Kabel jest zbyt ciężki, nie poradzisz sobie sam. Zejdziecie razem pod wodę, a ja będę go dla was ściągać.

Minęło kilka sekund, zanim samiec zdał sobie sprawę, iż ryzyko kontaktu z nieznajomą jest mniej znaczące niż zadanie, które zleciła mu Rada Konstruktów. Spojrzał na Derkhan wilkiem, ale posłusznie skinął głową. Poczłapał w stronę wyrwy w płocie, zawahał się minimalnie, a potem skoczył z gracją i zniknął w wodzie. Zrobił to tak fachowo, że rozległ się jedynie ledwie słyszalny plusk.

Pengefinchess zmierzyła go nieufnym spojrzeniem, kiedy podpłynął bliżej.

Derkhan rozejrzała się i zauważyła w pobliżu solidny kawał rury, grubszej niż jej udo. Pracując zaciekle mocno przeciążonymi mięśniami ramion i grzbietu, zdołała zaciągnąć ją na brzeg i ułożyć, tak by końcami dotykała skrajów wyrwy w ogrodzeniu.

Następnie chwyciła kabel i pociągnęła ze wszystkich sił, przekładając końcówkę ponad gładkim, walcowatym korpusem rury. Po kilku próbach przewód zwisał już tylko parę stóp nad wodą, a wtedy Pengefinchess wybiła się energicznym ruchem płetwiastych stóp i wyskoczyła na powierzchnię. W locie chwyciła końcówkę kabla i ciężarem własnego ciała ściągnęła go pod wodę. Brzeg śmietniska ugiął się niebezpiecznie, ale wytrzymał. Kabel przesuwał się po gładkiej powierzchni rury, której ciężar wspierał się na ogrodzeniu.

Pengefinchess pociągnęła jeszcze raz, zanurzając się prawie do dna rzeki. Uniesiony przez Derkhan i stalowy korpus rury kabel przesuwał się nieco lżej niż do tej pory i szybko ginął pod wodą.

Derkhan przyglądała się skokowo znikającemu przewodowi i coraz słabiej widocznym sylwetkom vodyanoich, którzy ciągnęli go energicznymi ruchami ramion i nóg. Uśmiechnęła się triumfalnie i na moment poddając się zmęczeniu, oparła się o betonowy wspornik ogrodzenia.

Żaden ślad na wodzie nie zdradzał tego, co działo się w głębinach. Gruby kabel znikał w rzece niemal pionowo, niedaleko od brzegu. Derkhan zrozumiała, że vodyanoi najpierw chcą zebrać na dnie wystarczająco długi odcinek przewodu, a potem dopiero przeciągnąć go na drugą stronę, tak by ani przez chwilę nie był widoczny na powierzchni.

Wreszcie kabel znieruchomiał. Derkhan patrzyła na niego w milczeniu, czekając na kolejny ruch.

Minęło parę minut, nim dokładnie na środku rzeki pojawiła się jakaś postać.

Vodyanoi, który wynurzył się spomiędzy fal, uniósł ramię w geście zwycięstwa, pozdrowienia lub pożegnania. Derkhan odwzajemniła ruch ręki i mrużąc oczy, próbowała odgadnąć, kto i po co daje jej ten sygnał.

Rzeka była w tym miejscu bardzo szeroka, a sylwetka dość niewyraźna. Po chwili jednak Derkhan wypatrzyła zaciśnięty w płetwiastej dłoni łuk i zrozumiała, że to Pengefinchess. Zmarszczyła brwi, odpowiadając na milczące, krótkie pożegnanie.

Zdała sobie sprawę, że błaganie Pengefinchess o pomoc w tej fazie polowania na ćmy miało nader niewielki sens. Bez wątpienia udział najemniczki ułatwiłby sprawę, ale z powodzeniem mogli ją zastąpić vodyanoi – wyznawcy Rady Konstruktów. Równie bezsensowne było rozpaczanie nad jej odejściem, życzenie jej powodzenia czy żałowanie, że znajomość dobiega końca. Pengefinchess była najemniczka; odchodziła, by zająć się bardziej lukratywnym i być może bezpieczniejszym zadaniem. Derkhan nie była jej nic winna, nawet podziękowania czy wyrazy sympatii były tu nie na miejscu.

A jednak Blueday czuła smutek, bo okoliczności sprawiły, że zaczęła traktować łuczniczkę jak towarzysza broni, jak małą, lecz ważną cząstkę tej chaotycznej walki z koszmarem dręczącym miasto. Żałowała, że nadszedł czas rozstania.

Ramię zbrojne w łuk zniknęło pod wodą. Pengefinchess zanurkowała i zniknęła bez śladu.

Derkhan odwróciła się plecami do rzeki i raz jeszcze zagłębiła się w labirynt wysypiska numer dwa.

Szła ścieżką wytyczoną przez gruby kabel, w stronę placu, przy którym spoczywała Rada. Awatar czekał na nią cierpliwie przy znacznie mniejszym już zwoju przewodu krytego czarną gumą.

– Udało się? – spytał, gdy tylko zobaczył Derkhan. Ruszył niepewnie przed siebie, stukając kablem, który sterczał z jego głowy, o nierówności na powierzchni ubitych śmieci. Blueday przytaknęła ruchem głowy.

– Musimy dokończyć przygotowania tutaj, na wysypisku – powiedziała. – Gdzie jest gniazdo wyjściowe?

Awatar obrócił się na pięcie i gestem nakazał, by poszła za nim. Zatrzymał się na moment przy niewysokim już zwoju przewodu i z wielkim trudem uniósł końcówkę. Zachwiał się pod ciężarem, ale nie poprosił o pomoc, a Derkhan nie miała ochoty zgłaszać się na ochotnika.

Ciągnąc za sobą gruby, izolowany kabel, awatar zbliżył się do osobliwej konstelacji odpadków, w której Derkhan rozpoznała głowę Rady Konstruktów. Patrząc na nią, czuła się dość dziwnie; jak dziecko spoglądające na specjalnie przygotowany obrazek, na którym tylko pod pewnym kątem można dostrzec zarysy postaci. Czerep spoczywał nieruchomo, nie zdradzając oznak mechanicznego życia.

Awatar pochylił się nad kratownicą potężnego wentylatora, która udawała metalowe zęby Rady. Ponad nią, za olbrzymimi reflektorami-oczami, widać było gęstwinę drutów, rur i dość przypadkowo wyglądających śmieci, w której postukiwały cicho zawory niebywale skomplikowanej maszyny analitycznej.

Był to pierwszy znak życia dany tego dnia przez olbrzymi konstrukt. Derkhan miała wrażenie, że w wielkich oczach Rady na moment pojawił się słaby błysk światła.

Awatar wsunął końcówkę kabla w analogowy mózg, fragment sieci tworzącej dziwaczną, nieludzką, ale świadomą osobowość Rady Konstruktów. Rozwinął kilka mniejszych przewodów ukrytych we wspólnej czarnej izolacji, i obnażył metalowe gniazda w głowie olbrzyma. Derkhan z odrazą odwróciła głowę, kiedy awatar rozplatał kable, nie zważając na to, że ostre druty przebijają i rozrywają zapleśniałą skórę na jego dłoniach, wypuszczając spod niej krople gęstej, szarzejącej krwi.

Trup zaczął łączyć grube jak palec przewody z głową Rady, zamykając kolejno skomplikowane obwody. Wtykał je na próbę w rozmaite gniazda, wywołując niekiedy lekkie iskrzenie, i bacznie sprawdzał działanie każdego z połączeń. Wybierał jedne kable, a inne odrzucał, budując niewiarygodnie złożony układ.

– Reszta będzie łatwa – szepnął, nie przerywając pracy. – Drut do drutu, kabel do kabla; i tak we wszystkich złączach w całym mieście. Tylko tu, u źródła, robota jest bardziej skomplikowana. Połączenia muszą być bezbłędne, jeśli przewód ma spełnić funkcję hełmu łącznika i przenieść na dużą odległość alternatywny model świadomości.

A jednak, mimo trudności zadania, było jeszcze jasno, kiedy awatar uniósł głowę, spojrzał na Derkhan, wytarł pokaleczone ręce o uda i oznajmił, że skończył.

Kobieta w niemym podziwie przyglądała się drobnym błyskom iskier, które pojawiały się w gąszczu przewodów. Połączenie było piękne, lśniło jak mechaniczny klejnot.

Głowa Rady – wielka i wciąż nieruchoma, jak łeb śpiącego demona – została sprzężona z grubym kablem za pomocą metalowej tkanki łącznej, elyktromechanicznej, taumaturgicznej blizny. Derkhan podziwiała ją długo, nim spojrzała na awatara.

– W takim razie – rzekła z wahaniem – najlepiej będzie, jeśli pójdę i powiem Isaacowi, że… jesteś gotowy.


*

Mieszając wodę potężnymi zamachami ramion i nóg, Pengefinchess i jej pomocnik sunęli wolno przez mroczną głębinę Smoły.

Trzymali się dość nisko, lecz dno ciemne i nierówne, odległe zaledwie o dwie stopy, i tak było prawie niewidoczne. Kabel odwijał się wolno z wielkiego, luźnego zwoju, w który ułożyli go przy samym brzegu rzeki, u podnóża ściany zamykającej wysypisko.

Był ciężki, toteż nie posuwali się zbyt szybko przez brudną i gęstą wodę.

W tej części rzeki niemal na pewno byli sami. Vodyanoi nie zapuszczali się w te strony; jedynie nieliczne, najodporniejsze lub najgłupsze ryby podpływały w pobliże kabla i natychmiast uciekały. „Tak, jakby jakakolwiek siła w całym Bas-Lag mogła mnie zmusić do zjedzenia tych pokurczów” – pomyślała Pengefinchess.

Mijały minuty, a podróż przez ciemność trwała. Pengefinchess nie myślała ani o Derkhan, ani o tym, co miało się stać tej nocy, ani o tym, czy plan trojga renegatów miał szanse powodzenie. Te sprawy nic jej nie obchodziły.

Shadrach i Tansell nie żyli; nadszedł czas ruszać w dalszą drogę.

I tylko gdzieś w głębi duszy życzyła Derkhan i pozostałym powodzenia. Przez krótki czas byli jej towarzyszami, a poza tym mniej więcej rozumiała, jak wielkie znaczenie ma to, co robili – także i dla niej. Nowe Crobuzon było zamożnym miastem, mieszkały w nim tysiące potencjalnych zleceniodawców. W interesie Pengefinchess leżało, by metropolia trwała w dobrej kondycji.

W mętnej wodzie zamajaczył obraz muru. Zwolnili i zatrzymali się pod wodą. Pengefinchess wybrała jeszcze spory zapas kabla, tak by starczyło go do powierzchni i dalej, na brzeg. Po krótkim wahaniu odbiła się od dna i popłynęła w górę. Gestem przywołała samca do siebie i po chwili byli już na powierzchni, usianej tysiącami czerwonych błysków zachodzącego słońca. Razem skierowali się w cień rzucany przez mur nabrzeża.

Spomiędzy cegieł sterczały pordzewiałe, żelazne pierścienie – stopnie drabiny prowadzącej na brzeg, skąd dobiegały dźwięki przejeżdżających opodal wozów i głosy przechodniów.

Pengefinchess poprawiła nieznacznie łuk przewieszony przez plecy. Spojrzała na ponurego samca i odezwała się do niego w lubbocku, wielosylabowej, gardłowej mowie znanej większości vodyanoich ze wschodu. Odpowiedział jej w dialekcie miejskim, mocno skażonym ludzkim ragamollem, ale jakoś rozumieli się nawzajem.

– Twoi koledzy wiedzą, że mają cię tu szukać? – spytała szorstko. Odpowiedział jej skinieniem głowy; był to jeszcze jeden obyczaj przejęty przez vodyanoich od ludzi. – Ja już zrobiłam swoje – oświadczyła. – Sam sobie trzymaj ten kabel i czekaj na Kompanów. Odchodzę. – Samiec spojrzał na nią ponuro i znowu skinął głową, a potem uniósł rękę w niezgrabnym geście, który miał być zapewne pozdrowieniem. Pengefinchess była rozbawiona. – Bądź płodny – odpowiedziała mu słowami tradycyjnego pożegnania vodyanoich. A potem zanurzyła się w nurcie Smoły i odpłynęła.

Obrała kurs na wschód, z prądem rzeki. Z początku była spokojna, lecz potem ogarnęło ją podniecenie. Nie miała żadnych planów, nie wiązał jej żaden kontrakt. Zastanawiała się, co będzie robić z wolnym czasem.

Nurt Smoły zaniósł ją do brzegów Strack Island, gdzie łączył się z Egzemą, tworząc Wielką Smołę. Pengefinchess wiedziała, że głębiny wokół zatopionych fundamentów gmachu Parlamentu są patrolowane przez vodyanoich-milicjantów. Wolała więc trzymać się z daleka – skręciła ostro na północny zachód, by popłynąć pod prąd, w górę Egzemy.

Nurt był tu nieco bardziej wartki niż w Smole, a woda zimniejsza. Pengefinchess czuła się rześko i radośnie, póki nie wpadła w plamę zanieczyszczeń.

Wiedziała, że to ścieki z Brock Marsh. Przyspieszyła, żeby jak najszybciej wydostać się poza niebezpieczną strefę. Czuła, że wodnica od czasu do czasu drży pod jej kombinezonem, jakby niektóre substancje wzbudzały w niej wyjątkowy lęk. Starała się omijać je szerokim łukiem, co nie było łatwe w wodzie opływającej dzielnicę magii. Próbowała oddychać skażoną wodą w miarę płytko, jakby to miało uchronić jej organizm przed zatruciem.

Wreszcie coś zaczęło się zmieniać. Mniej więcej milę od zlewiska dwóch rzek nurt Egzemy stał się nagle znacznie czystszy.

Pengefinchess poczuła się raźniej.

Wkrótce zaczęła wyczuwać obecność swoich pobratymców. Zanurkowała nieco głębiej. Mijała delikatne prądy świadczące o obecności tuneli w dnie i brzegach, zapewne prowadzących do rezydencji zamożnych vodyanoich. Nie były to owe odrażające nory, jakie widywało się w wodach Smoły na wysokości Lichford czy Gross Coil. Owe koślawe, kryte smołą chaty – typowo ludzkiej konstrukcji, tyle że wznoszone wprost w rzece – liczyły sobie dziesiątki lat i widać było, że ich byt nie potrwa długo. W Smole można było znaleźć jedynie slumsy vodyanoich.

Tutaj było inaczej. Chłodne, czyste wody Egzemy, spływające z gór na północ od miasta, rozlewały się starannie utrzymanymi kanałami w głąb nabrzeży, do eleganckich domów z białego marmuru. Budowle te nie różniły się fasadami od domostw ludzkich stojących po obu stronach rzeki, ale ich wnętrza urządzone były w stylu typowym dla vodyanoich. Duże pokoje połączone były otworami bez drzwi; niektóre znajdowały się pod, inne zaś nad powierzchnią wody, która krążyła we wnętrzu bezustannie, odświeżana przez system pomysłowych pomp i śluz.

Pengefinchess minęła siedziby vodyanoich-bogaczy, trzymając się blisko dna. Im bardziej oddalała się od centrum miasta, tym większe przepełniały ją radość i spokój. Ucieczka sprawiła jej wielką przyjemność.

Rozłożyła ramiona i nawiązała psychiczny kontakt ze swoją wodnicą. Istota w jednej chwili oderwała się od jej skóry i przeniknęła przez mikroskopijne pory w cienkim, bawełnianym kombinezonie. Po wielu dniach suszy i pływania w ściekach oswojony żywioł z rozkoszą zmieszał się z czystym nurtem rzeki. Wodnica, pseudożywa istota z wody, napawała się wolnością w bezmiarze wielkiej rzeki.

Swawolny nastrój wodnicy udzielił się Pengefinchess: popłynęła za nią daremnie próbując zacisnąć palce wokół jej płynnego ciała. Istota gwałtownie zmieniła kurs, zachęcając najemniczkę do zabawy.

„Pójdę w górę wybrzeża” – postanowiła Pengefinchess. „Okrążę góry, a może przejdę między szczytami Bezhek, zahaczając o skraj sawanny Wormseye. Zajdę nad Morze Zimnego Szponu”. Zaraz potem w jej pamięci zaszła zmiana: Derkhan i pozostali nagle stali się historią, sprawą minioną i zakończoną, o której być może pewnego dnia zechce co najwyżej snuć opowieści.

Otworzyła niezwykle szerokie usta, aby nabrać wielki haust wody z zimnego nurtu Egzemy. Płynąc wytrwale, minęła przedmieścia i znalazła się poza granicami Nowego Crobuzon.

Загрузка...