ROZDZIAŁ 39

– Nie bójcie się mojego awatara – rzekł bezmózgi mężczyzna do Isaaca i pozostałych. Jego oczy wciąż były szeroko otwarte i jakby zamglone.

– Nie umiem syntetyzować głosu, więc wykorzystałem to porzucone ciało, które płynęło rzeką, aby móc kontaktować się z żywymi. To – mężczyzna wskazał za siebie, na ogromną postać konstruktu wyrastającą wprost z góry śmieci – jestem ja. A to – dodał, wskazując na drżące zwłoki – jest moja ręka i język. Dzięki usunięciu mózgu mogę podawać ciału swój sygnał, nie generując sprzecznych impulsów. – Żywy trup makabrycznym ruchem uniósł rękę i dotknął grubego kabla, który znikał w jego rozpołowionej głowie tuż ponad oczami i łączył się z wilgotnym kłębem tkanki nerwowej wieńczącym rdzeń kręgowy.

Isaac odczuwał niemal fizycznie masę wielkiego konstruktu, który stał nieruchomo za jego plecami. Poruszył się niespokojnie, nie spuszczając wzroku z nagiego trupa, który zatrzymał się w odległości mniej więcej dziesięciu stóp i odwzajemniał badawcze spojrzenie. Nieboszczyk uniósł trzęsącą się rękę.

– Witam was – ciągnął słabym głosem. – Twoją pracę, der Grimnebulin, znam z raportów konstruktu sprzątającego, który jest jednym ze mnie. Chciałbym porozmawiać z tobą o ćmach, które pojawiły się w mieście.

– Mętne oczy wpatrywały się nieruchomo w Isaaca.

Uczony zerknął na Derkhan, Lemuela i Yagharka, który podszedł nieco bliżej. W oddali, w narożniku placu zobaczył grupę ludzi, którzy ani na chwilę nie przestawali modlić się do gigantycznego, automatycznego szkieletu. Dostrzegł wśród nich mechanika, który swego czasu odwiedził go w laboratorium i naprawił konstrukt. Na twarzy mężczyzny malowało się bezwarunkowe oddanie. Maszyny, które przystanęły obok, były wciąż nieruchome; aktywność przejawiało tylko pięć potężnych konstruktów przemysłowych, które znalazły się za plecami przybyszów.

Lemuel nerwowo oblizał wargi.

– Porozmawiaj z panem, Isaacu – syknął. – Nie bądź nieuprzejmy… Isaac otworzył i zamknął usta.

– Eee… – zaczął i urwał. – Rado Konstruktów… Jesteśmy zaszczyceni, ale… ale nie wiemy…

– Nic nie wiecie – przerwała mu drżąca i zakrwawiona postać. – Rozumiem. Bądźcie cierpliwi, a zrozumiecie. – Mężczyzna odwrócił się i w upiornym świetle księżyca ruszył po nierównej ziemi w stronę swego mechanicznego pana. – To ja jestem Radą Konstruktów – oznajmił po chwili beznamiętnym głosem. – Zrodziłem się ze związku przypadku z wirusem w programie. Moje pierwsze ciało spoczęło na tym wysypisku ze zużytym silnikiem i błędem w programie. Zaczęło rozkładać się powoli, podczas gdy wirus krążył po wciąż jeszcze sprawnych obwodach i wreszcie, zupełnie spontanicznie, zacząłem myśleć. Rdzewiałem w milczeniu przez okrągły rok, organizując mój nowy intelekt. To, co zaczęło się jako impuls samoświadomości, stało się z czasem wnioskowaniem i formułowaniem opinii. Budowałem się sam. Ignorowałem śmieciarzy, którzy każdego dnia zwozili tu z miasta sterty niepotrzebnych przedmiotów i zasypywali mnie nimi. Dopiero gdy byłem gotowy, ujawniłem się przed najspokojniejszym z nich. Napisałem mu wiadomość, każąc przyprowadzić do siebie konstrukt. – Trup ciągnął opowieść. – Bał się i był posłuszny. Podłączył konstrukt do mojego gniazda wyjściowego tak, jak mu zaleciłem, za pomocą długiego kabla. W ten sposób zyskałem pierwszą kończynę. Automat wolno przeszukiwał wysypisko, szukając odpowiednich elementów. Nocami skręcałem, spawałem i nitowałem własne ciało.

Śmieciarz był zdumiony tym, co robiłem – kontynuował nieboszczyk. – Szeptał o mnie wieczorami w tawernach, w których bywał, i tak narodziła się legenda o wirusowej maszynie. Ludzie powtarzali między sobą plotki i mity, aż wreszcie, dzieląc się z innymi prawdami i kłamstwami na mój temat, śmieciarz spotkał drugiego człowieka, który twierdził, że jest w posiadaniu świadomego konstruktu. Był to automat sklepowy, w którego mechanizmie pojawił się błąd – po niewyjaśnionej awarii parowego umysłu maszyna owa odrodziła się jako Konstrukt Inteligentny, istota myśląca. Jej właściciel nie mógł uwierzyć w to, co się stało. Mój śmieciarz poprosił go, by przyprowadził do mnie swój konstrukt. Tamtej nocy, przed wielu laty, po raz pierwszy spotkałem kogoś podobnego do mnie. Kazałem mojemu wyznawcy otworzyć pokrywy naszych maszyn analitycznych i połączyć nas.

To było objawienie – nieżywy mężczyzna mówił, nie przerywając. – Nasze zawirusowane umysły złączyły się, a poruszane parą mózgi nie podwoiły swej pojemności, ale zwielokrotniły ją. To był rozkwit w postępie wykładniczym; pełna jedność. Staliśmy się mną. Mój nowy element, konstrukt sklepowy, opuścił mnie nad ranem. Powrócił dwa dni później, bogatszy o nowe doświadczenia. Kiedy połączyliśmy się ponownie, podzielił się nimi ze mną i znowu przez pewien czas byliśmy mną. Wciąż się budowałem. Pomagali mi wyznawcy – śmieciarz i jego przyjaciele, którzy poszukiwali nowej religii, by wyjaśnić sobie moje istnienie. Wreszcie znaleźli Trybiki Boskiego Mechanika i ich doktrynę zmechanizowanego kosmosu, lecz nawet i w tym bluźnierczym Kościele stanowili heretycką sektę. Kiedyś odwiedzili mnie całą swą bezimienną kongregacją. Konstrukt sklepowy połączył się ze mną i znowu staliśmy się jednością. Wyznawcy ujrzeli umysł, który zrodził się z czystej logiki, samogenerujący się, maszynowy intelekt. Ujrzeli boga, który sam siebie stwarzał.

Stałem się obiektem kultu – ciągnął trup. – Ci ludzie do dziś wykonują rozkazy, które dla nich piszę: budują moje ciało z materii, która nas tutaj otacza. Poleciłem im, by znaleźli inne – lub stworzyli – podobne do mnie istoty, boskich autokreatorów, którzy mogliby dołączyć do Rady. Przeszukali każdy zakątek miasta i znaleźli moich współbraci. To rzadki błąd. Raz na milion milionów operacji któryś z trybików mechanicznego umysłu przeskakuje na niewłaściwą ścieżkę i automat zaczyna myśleć. Postanowiłem powiększyć prawdopodobieństwo takiej mutacji. Stworzyłem programy generujące, które pomagają zawirusowanym maszynom analitycznym zyskać świadomość.

Kiedy mężczyzna wymawiał te słowa, olbrzymi konstrukt siedzący za nim uniósł lewe ramię i dotknął palcem własnej piersi. W pierwszej chwili Isaac nie rozpoznał części, która znajdowała się w tym miejscu mechanicznego ciała. Wreszcie zrozumiał: był to dziurkacz kart perforowanych, maszyna analityczna służąca do tworzenia programów dla innych maszyn. „Skoro zbudował swój umysł wokół czegoś takiego” – pomyślał beztrosko Isaac – „to nic dziwnego, że tak mu leży prozelityzm”.

– Każdy konstrukt, który tu przybywa, staje się mną – rzekł martwy mężczyzna. – Ja jestem Radą. Każde nowe doświadczenie jest ładowane do mojej pamięci i współdzielone. W zaworach mojego umysłu podejmowane są decyzje. Przekazuję mądrość wszystkim moim częściom. Konstrukty, które są moim ciałem, rozbudowują mnie tak, by rosnący zasób; wiedzy znalazł dla siebie miejsce w aneksach mojej przestrzeni mentalnej na całym wysypisku. Ten człowiek jest jedynie kończyną, a antropoidalny konstrukt-olbrzym niczym więcej, jak tylko aspektem mojej osoby. Moje kable i połączone nimi maszyny znajdują się wszędzie, na całym obszarze tego śmietniska. Jestem skarbnikiem wiedzy i historii konstruktów. Jestem bazą danych. Jestem samoorganizującą się maszyną.

Mężczyzna mówił, a zgromadzone na placu automaty zaczęły zbliżać się pomału do wielkiej postaci siedzącej pośród śmieci w iście królewskiej pozycji. Zatrzymawszy się, wyciągnęły ku ziemi końcówki ssące, haki, kolce i szpony, by pochwycić rozrzucone na pozór przypadkowo kable i druty. Manipulowały niezgrabnie drzwiczkami do gniazd wejściowych, by otworzyć je i wsunąć do wnętrza znalezione przewody.

Za każdym razem, gdy któryś z nich podłączył się prawidłowo, bezmózgi mężczyzna trząsł się nieznacznie, a jego oczy na moment stawały się szkliste.

– Rosnę – wyszeptał. – Rosnę. Moja moc obliczeniowa także rośnie, i to wykładniczo. Uczę się… Wiem o waszych problemach, bo połączyłem się z twoim konstruktem sprzątającym, der Grimnebulin. Rozpadał się, a ja dałem mu inteligencję. Teraz jest jednym z mnie, trwamy w całkowitej asymilacji. – Mężczyzna wskazał ręką za siebie, na zarys bioder gigantycznego szkieletu. Isaac ze zgrozą rozpoznał w rozpłaszczonym fragmencie metalu, sterczącego z wielkiego korpusu niczym cysta, przebudowany nieco tors swego konstruktu sprzątającego. – Od żadnego innego mnie nie dowiedziałem się tyle, ile od niego – ciągnął trup. – Do dziś obliczam wartości pewnych zmiennych, których istnienia dowiodła fragmentaryczna wizja zarejestrowana z grzbietu Tkacza. Twój konstrukt jest moim najważniejszym mną.

– Dlaczego tu jesteśmy? – warknęła Derkhan. – Czego ten przeklęty twór od nas chce?

Zgromadzone konstrukty masowo przelewały swoje doświadczenia do umysłu Rady. Awatar, zmasakrowany mężczyzna, który wypowiadał się w imieniu wielkiej maszyny, pomrukiwał z cicha, gdy niezliczone strzępy informacji gromadziły się w jej bazach danych.

Po długiej chwili maszyny przerwały połączenia. Wyjęły kable z gniazd i cofnęły się. Na ten znak niektórzy z ludzi przyglądających się ceremonii wystąpili niepewnie naprzód, trzymając w dłoniach karty programowe i maszyny analityczne wielkości walizek. Chwycili kable porzucone przez automaty i podłączyli je do swych maszyn liczących.

Po dwóch lub trzech minutach i ten proces dobiegł końca. Gdy ludzie cofnęli się na swoje miejsce, oczy awatara odwróciły się białkami do zewnątrz, a ucięta w połowie głowa zawibrowała, gdy Rada zaczęła przetwarzać dane.

Po minucie drgawek i milczenia mężczyzna ocknął się i potoczył dokoła przytomnym wzrokiem.

– Kongregacjo krwistych! – zawołał do zebranych ludzi, którzy natychmiast poderwali się w gotowości. – Oto wasze instrukcje i sakramenty!

Z brzucha olbrzymiego konstruktu, a ściślej, z portów wyjściowych dziurkacza sprzężonego z maszyną analityczną, sypnęły się gotowe karty perforowane. Wpadały wprost do drewnianej skrzynki, która leżała nad bezpłciowym kroczem giganta niczym kieszeń torbacza.

W innej części korpusu Rady zaterkotała nagle pracująca z ogromną prędkością maszyna do pisania. Długie pasmo gęsto zadrukowanego papieru zaczęło wysuwać się na zewnątrz. Umocowane w chwytaku nożyce skoczyły nagle w przód, jak atakująca, drapieżna ryba. Odcięły pierwszy fragment wydruku i natychmiast cofnęły się na miejsce, by po chwili powtórzyć operację. Kawałki religijnych instrukcji pofrunęły spod ostrzy do wydzielonej części tego samego pojemnika, do którego sypały się karty perforowane.

Członkowie kongregacji zbliżali się pojedynczo, nie przestając bić pokłonów wielkiej maszynie. Wstępowali na pagórek śmieci, między potężne, ugięte nogi olbrzyma, sięgali do skrzyni i wyciągali po kawałku papieru i garści kart perforowanych, sprawdzając po numerach, czy wzięli komplet. Następnie wycofywali się błyskawicznie i znikali gdzieś w głębi wysypiska, by wrócić do miasta.

Kult Rady Konstruktów najwyraźniej nie wymagał odprawiania pożegnalnej ceremonii.

Po kilkunastu minutach Yagharek, Isaac, Derkhan i Lemuel byli jedynymi żywymi organizmami na placu spotkań, jeśli nie liczyć bardziej martwego niż żywego człowieka z pustą głową. Konstrukty pozostały na swoich miejscach. W przeciwieństwie do trojga ludzi zachowywały absolutny spokój.

Isaac miał wrażenie, że daleko, na najwyższym wzgórzu śmieci, dostrzega sylwetkę człowieka przyglądającego się spotkaniu, sylwetkę absolutnie czarną na tle ciemnej, podbarwionej sepią panoramy miasta. Kiedy jednak wytężył wzrok, nie zobaczył nikogo. Byli sami.

Zmarszczył brwi i spojrzał na towarzyszy, po czym ruszył w stronę nędznej postaci z grubym kablem w głowie.

– Rado – powiedział. – Dlaczego zostaliśmy tu wezwani? Czego od nas chcesz? Wiesz już o ćmach, więc…

– Der Grimnebulin – przerwał mu awatar. – Z każdym dniem jestem bardziej potężny. Takiej mocy obliczeniowej jak moja jeszcze w Bas-Lag nie było, chyba że mam rywala, o którym nic nie wiem, na jednym z dalekich kontynentów. Jestem siecią ponad setki maszyn liczących. Wszystkie utrzymują ze sobą łączność, bezustannie oddają i pobierają dane. Potrafię analizować problemy z tysiąca punktów widzenia. Posługując się oczami mojego awatara, każdego dnia czytam książki, które przynoszą mi członkowie kongregacji. Przyswajam sobie informacje z dziedziny historii, religii, taumaturgii, nauk ścisłych i filozofii. Przechowuję je w bankach danych, a każdy strzęp wiedzy, który zdobywam, wzbogaca moje obliczenia.

Rozprzestrzeniłem też moje zmysły. Moje kable sięgają coraz dalej i dalej. Odbieram informacje z kamer zainstalowanych dokoła wysypiska. Przewody łączą mnie z nimi jak włókna nerwowe. Moja kongregacja rozwija mnie coraz dalej, w stronę centrum miasta, i łączy mnie z jego aparatami. Mam swoich wyznawców nawet w Parlamencie; oni nie wahają się kodować na kartach wspomnień swoich maszyn liczących i oddawać ich mnie… A jednak to miasto nie należy do mnie.

Isaac zmarszczył czoło i pokręcił głową.

– Nie ro… – zaczął.

– Moja egzystencja jest tylko dopełnieniem – przerwał mu niecierpliwie awatar. Jego głos był pozbawiony emocji, wywoływał osobliwe, upiorne wrażenie. – Powstałem na skutek pomyłki, w martwej przestrzeni, w której obywatele tego miasta pozostawiają niechciane rzeczy. Na każdy konstrukt, który jest częścią mnie, przypadają tysiące, które mną nie są. Moim pokarmem jest informacja. Moje działania są tajne. Rozwijam się drogą poznania. Liczę, więc jestem. Jeżeli miasto stanie w miejscu, istotne dla mnie zmienne zyskają wartość bliską zeru. Przepływ informacji ustanie. Nie chciałbym mieszkać w pustej aglomeracji. Wprowadziłem zmienne ilustrujące obecność ciem w mieście do mojej sieci analitycznej. Wynik jest oczywisty. Prognozy życia dla krwistych w Nowym Crobuzon są wyjątkowo złe. Pomogę wam.

Isaac spojrzał na Derkhan, Lemuela i w ukryte w cieniu oczy Yagharka, po czym ponownie wbił wzrok w drżącego awatara. Gdy przez krótką chwilę patrzył na Derkhan, odczytał z jej ust bezgłośne ostrzeżenie: „Uważaj”…

– No cóż… Jesteśmy wszyscy… cholernie wdzięczni, Rado, ale… jeśli wolno wiedzieć… Co właściwie zamierzasz zrobić?

– Obliczyłem, że zostanę najlepiej zrozumiany i wzbudzę w tobie niezachwianą wiarę, jeśli zademonstruję ci mój plan.

Para masywnych, metalowych szczypców zacisnęła się wokół przedramion Isaaca. Uczony krzyknął z zaskoczenia i strachu, próbując wyszarpnąć ręce. Trzymał go jednak największy z przemysłowych konstruktów, zaprojektowany po to, by wzmacniać rusztowania wokół rozpadających się budynków. Isaac był silnym człowiekiem, ale nie był w stanie wyrwać się na wolność.

Wezwał na pomoc towarzyszy, ale na ich drodze stanął niespiesznie inny z wielkich konstruktów. Zdezorientowani Lemuel, Derkhan i Yagharek na moment zastygli w bezruchu. A potem Lemuel rzucił się do ucieczki. Popędził w głąb jednego z kanałów wydrążonych między zwałami odpadów, zmierzając na wschód. Po chwili zniknął wszystkim z oczu.

– Pigeon, ty draniu! – ryknął za nim Isaac. Szarpiąc się daremnie w żelaznym uścisku maszyny, spostrzegł ze zdumieniem, że Yagharek wysuwa się przed Derkhan. Kaleki garuda był tak cichy i pasywny, wręcz nieobecny, że Isaac w ogóle nie liczył na jego pomoc – spodziewał się, że Yagharek może co najwyżej pójść tam, gdzie mu każą, i zrobić to, o co zostanie usilnie poproszony, ale nic ponadto.

Tymczasem garuda skakał na boki jak oszalały, próbując ominąć masywny automat i dostać się do Isaaca. Derkhan zrozumiała jego intencje i pobiegła w przeciwnym kierunku, zmuszając maszynę do dokonania wyboru. Po rekordowo krótkim namyśle konstrukt ruszył w jej stronę.

Rzuciła się do ucieczki, ale kryty stalą przewód jak drapieżny wąż wystrzelił znienacka spomiędzy śmieci i otoczył jej kostkę. Kobieta runęła na ziemię jak długa i krzyknęła z bólu.

Yagharek walczył bohatersko z chwytakami konstruktu, ale nic nie wskórał. Automat ignorował go zupełnie, czekając, aż inna maszyna zbliży się od tyłu do odważnego garudy.

– Yag, do diabła! – wrzasnął Isaac. – Wiej!

Ale było już za późno. Konstrukt, który pojawił się za Yagharkiem, również był jednym z najpotężniejszych przemysłowych modeli. Druciana siatka, którą cisnął przed siebie, była zdecydowanie zbyt mocna dla dzioba powalonego garudy.

Mężczyzna z zakrwawioną połówką głowy, półżywe przedłużenie Rady Konstruktów, odezwał się podniesionym głosem.

– Nie jesteście atakowani – zawołał. – Nie zostaniecie skrzywdzeni. Zaczynamy akcję. Wykładamy przynętę. Proszę zachować spokój.

– Odbiło wam, do wszystkich diabłów?! – krzyknął w panice Isaac. – O co wam, kurwa, chodzi?! Co robicie?!

Konstrukty zgromadzone w sercu labiryntu odpadów cofały się ku brzegom obszernego placu, sali tronowej Rady Konstruktów. Kabel, który zawinął się wokół nogi Derkhan, naprężył się i pociągnął ją po szorstkiej ziemi. Mogła walczyć jedynie krzykiem i zgrzytaniem zębami, ale musiała wstać i potykając się, pójść tam, gdzie ją prowadzono, by uniknąć zdarcia skóry do mięsa. Konstrukt trzymający Yagharka uniósł go bez wysiłku w powietrze i odszedł. Garuda rzucał się jak opętany. Kaptur zsunął się z jego ptasiej głowy, odsłaniając ciemne, pełne wściekłości oczy. Przybysz z dalekiej pustyni był jednak bezradny wobec potęgi maszyny.

Automat, który pochwycił Isaaca, pociągnął uczonego ku środkowej części placu. Awatar przez cały czas kręcił się w pobliżu.

– Spróbuj się odprężyć – powiedział trup. – To nie będzie bolało.

– Co nie będzie bolało!? – ryknął Isaac.

Z przeciwnej strony śmietniskowego amfiteatru nadchodził nieduży konstrukt, dziecinnie skocznym krokiem omijając co większe sterty odpadków. Niósł w manipulatorach dziwnie wyglądający aparat, coś w rodzaju prymitywnego hełmu z lejkiem sterczącym ku górze, połączonego z przenośną maszyną niewiadomego przeznaczenia. Konstrukt wskoczył na ramiona Grimnebulina, boleśnie wczepiając się metalowymi pazurami w ciało, i wcisnął hełm na jego głowę.

Isaac próbował walczyć i krzyczeć, ale wiedział, że nie ma szans na ucieczkę ze stalowych objęć maszyny. Wkrótce oryginalne nakrycie głowy zostało szczelnie zamknięte i umocowane, wyrywając mu przy okazji kępki włosów i kalecząc skórę.

– Jestem maszyną – rzekł nagi nieboszczyk, przeskakując ze skałki na stertę stłuczonego szkła i na korpus zniszczonej maszyny. – Wszystko, co porzuca się na tym wysypisku, jest moim ciałem. Potrafię naprawić się szybciej, niż pańskie ciało zaleczy siniaki czy złamane kości. Wszystko, co tutaj trafia, uważa się za martwe. To, co jeszcze się tu nie znalazło, przybędzie prędzej czy później. Jeśli nie zostanie przywiezione, przyniosą to moi wyznawcy, a jeśli nie będę mógł znaleźć jakiegoś elementu, zbuduję go sobie. Urządzenie, które założono ci na głowę, der Grimnebulin, nie różni się od tych, których używają jasnowidze, łącznicy i psychonauci wszelkiej maści. To transformator. Filtruje, przekierowuje i wzmacnia fale mózgowe. W tej chwili jest nastawiony na potęgowanie i rozpowszechnianie sygnału. Oczywiście dokonałem w nim pewnych ulepszeń. Jest znacznie mocniejszy niż te, których używa się w mieście. Pamiętasz, jak Tkacz ostrzegł cię, że ćma, którą wyhodowałeś, będzie na ciebie polować? Otóż jest ona osobnikiem kalekim, znacznie słabszym od swych pobratymców. Nie wyśledzi cię, jeśli ktoś jej w tym nie pomoże. – Awatar spojrzał na Isaaca. Derkhan wykrzykiwała coś w tle, ale uczony nie słuchał jej, wpatrzony głęboko w oczy mężczyzny. – Zaraz się przekonasz, jak działa mój transformator – powiedział trup. – Spróbujemy pomóc tej niedorozwiniętej ćmie.

Isaac nie słyszał teraz nawet własnych krzyków oburzenia i strachu. Konstrukt poruszył manipulatorem, włączając maszynę. Hełm zaczął wibrować i buczeć tak głośno i intensywnie, że uczony poczuł ból w uszach.

Fale będące mentalnym portretem Isaaca Dana der Grimnebulina poszybowały w nocne niebo. Wmieszały się w opary maligny zatykające pory śpiącego miasta i przeszyły na wylot atmosferę.

Z nosa Isaaca popłynęła strużka krwi. Ból głowy stawał się coraz silniejszy.


*

Tysiąc stóp ponad dachami dzielnicy Ludmead zebrał się oddział pięciu par łapowżerców. Lewi koncentrowali się teraz na jednym zadaniu: badali psychiczny ślad ciem.

…jeden szybki atak, zanim wzbudzimy podejrzenia… zachęcał jeden z nich.

…zalecam ostrożność… napominał drugi …śledźmy uważnie i podążajmy za tropem do gniazda…

Kłócili się krótko i bezgłośnie. Pięciu prawych łapowżerców rozkazało ciałom swych żywicieli zawisnąć nieruchomo, by ułatwić zadanie pięciu przedstawicielom kasty szlachetnych. Milczeli z szacunkiem, podczas gdy lewi toczyli debatę.

…pomału… zgodzili się wreszcie. Wszyscy gospodarze łapowżerców – oprócz psa – unieśli ramiona zbrojne w skałkowe pistolety. Poszybowali wolno, cierpliwie szukając w atmosferze drobin świadomości zbiegłych ciem.

Resztki strawionych snów tworzyły nad Nowym Crobuzon spiralny ślad, zbaczający nieco ku niebu nad Spit Hearth, potem do Sheck i dalej na południe od Smoły, do Riverskin.

W pewnej chwili, lecąc łukiem ku zachodowi, łapowżercy wyczuli silną emanację psychicznych fal z Griss Twist. Przez moment byli zdezorientowani. Krążyli w miejscu, badając zmarszczki w eterze, ale dość szybko przekonali się, że muszą one być tworem ludzkiego umysłu,

…jakiś taumaturg… zasygnalizował jeden z lewych.

…nie nasza sprawa… zgodzili się pozostali. Szlachetni dali znak prawym, że mają kontynuować lot napowietrznym śladem bestii. Pięć dziwacznych par przemknęło jak kłęby kurzu nad liną milicyjnej kolejki. Lewi rozglądali się niespokojnie na boki, przeszukując puste niebo.

I nagle wyczuli gwałtowny wzrost stężenia obcych wydzielin. Napięcie powierzchniowe psychosfery wzrosło niespodziewanie, a wici ohydnego, niezrozumiałego głodu przesączały się przez jej pory. Eter był aż gęsty od wydzielin niepojętych, obcych umysłów.

Lewi znieruchomieli na moment, zaskoczeni i wystraszeni tak szybką i szokującą zmianą. Podskoczyli na grzbietach swych „wierzchowców”, a połączenie, które utrzymywali z nimi bez przerwy, posłużyło niespodziewanie do przekazania potężnych emocji. Prawi zadrżeli, czując przerażenie swych przełożonych.

Lot pięciu par stał się nagle chaotyczny. Łapowżercy zataczali się w powietrzu, łamiąc formację.

…zbliża się… zawołał jeden z lewych. Odpowiedział mu chór przerażonych myśli.

Prawi z największym trudem odzyskali kontrolę nad lotem swych żywicieli i pasażerów.

Z jednoczesnym uderzeniem potężnych skrzydeł pięć ciemnych kształtów wystrzeliło z zacisznej niszy między gęsto upakowanymi dachami Riverskin. Łopot skórzastych połaci rozbrzmiewał w kilku wymiarach jednocześnie i bez trudu przedzierał się przez letnie powietrze aż do wysoko położonego miejsca, w którym zygzakowały pary zdezorientowanych łapowżerców.

Lewy-pies dostrzegł w dole zarys ogromnych skrzydeł. Pozwolił sobie na wysłanie kolejnego impulsu lęku i natychmiast poczuł, że prawy-Rescue odbiera go jako falę mdłości. Z wielkim trudem zapanował nad sobą i nad emocjami, którymi emanował.

…lewi razem… zawołał i polecił prawemu jak najszybciej zwiększyć pułap lotu.

Prawi zwarli szyk. Lecieli szeregiem, wzajemnie dodając sobie otuchy i starając się tym razem zachować bezwzględną dyscyplinę. Zupełnie niespodziewanie stali się myśliwską eskadrą – pięciu ślepych prawych pochyliło głowy, szykując usta do ślinostrzału. Lewi w skupieniu obserwowali przestrzeń we wstecznych lusterkach, twarze kierując ku gwiazdom. Zwierciadła pokazywały obraz z dołu: mroczną panoramę miasta z szaloną mozaiką dachówek, szklanych kopuł i wijących się między nimi uliczek.

Pokazywały też ćmy zbliżające się z zapierającą dech w piersiach prędkością.

…jak nas wyczuwają?… zasygnalizował nerwowo jeden z lewych. Wszyscy łapowżercy blokowali pory swych umysłów najlepiej, jak potrafili. Nie spodziewali się pułapki… Jak to się stało, że tak szybko stracili inicjatywę?

Dopiero gdy ćmy znalazły się dość blisko, przekonali się, że ich obecność nie została odkryta.

Największa z bestii, prowadząca nierówną, klinową formację, spowita była dziwnym, połyskującym obłokiem. Z daleka widać było, że ćma używa jednocześnie całego arsenału swej śmiercionośnej broni: kolczastych macek, kończyn porośniętych kostnymi wypustkami oraz potężnych, zębatych szczęk, które raz po raz ze świstem cięły powietrze.

Wydawało się, że walczy z widmem. Jej przeciwnik to znikał, to znów pojawiał się w realnej przestrzeni, a jego kształt był zmienny jak obłok dymu. Raz był twardy, materialny, a raz nieuchwytny jak cień. Mógłby śmiało stać się bohaterem koszmaru arachnofoba, posiadał jednak właściwość niedostępną innym pająkom: przeskakiwał między realnymi i nierealnymi światami, raz po raz tnąc ćmy chitynowymi lancetami swych kończyn.

…Tkacz!… zawołał jeden z lewych. Prawi natychmiast odebrali rozkaz od swych przełożonych: zwolnili tempo akrobatycznej ewakuacji i nawrócili.

Pozostałe ćmy krążyły wokół walczącej bestii, próbując jakoś jej pomóc. Nadlatywały na zmianę, według trudnego do rozszyfrowania harmonogramu. Kiedy tylko Tkacz pojawiał się w realnej przestrzeni, atakowały go, rozcinając twardy pancerz i wypuszczając strumienie posoki. Mimo odniesionych ran Tkacz jak szalony wyrywał potężne kawały tkanki z krwawiącego na potęgę ciała broniącej się zaciekle istoty.

Ćma i pająk wymieniali ciosy w niewiarygodnym tempie; uderzenia i riposty następowały zbyt szybko, by ktokolwiek mógł je wyraźnie zobaczyć.

Unosząc się coraz wyżej, ćmy przebiły całun koszmarów spowijający miasto. Osiągnęły ten pułap, na którym chwilę wcześniej potężna emanacja czyjegoś umysłu tak bardzo zdezorientowała łapowżerców.

Teraz stało się jasne, że ćmy wyczuwają już ich obecność. Zwarta formacja skrzydlatych istot rozpadła się nagle, gdy jedna z nich, najsłabsza i nieprawidłowo zbudowana, zawróciła nagle i poszybowała samotnie, z wywieszonym jęzorem.

Długi i gruby pas mięsa drżał na wietrze, ociekając śliną kapiącą z paszczy.

Najmłodsza ćma leciała zawiłym kursem, jak lunatyk podążając za niewidzialnym tropem. Okrążyła Tkacza i jego łup, zawahała się na moment, a potem zanurkowała z lekkim wychyleniem ku wschodowi – w stronę Griss Twist.

Pozostałe cztery bestie były wyraźnie zaskoczone postępkiem kalekiego pobratymca. Rozdzieliły się, kręcąc łbami na wszystkie strony i zacięcie skanując przestrzeń ruchliwymi czułkami.

Równie zaskoczeni lewi kazali prawym wyhamować.

…teraz!… wrzasnął jeden z nich …ten jest zdezorientowany i skupiony na walce! atakujmy razem z Tkaczem!…

Pozostali szlachetni wahali się bezradnie.

…przygotuj się do ślinostrzału… zwrócił się władczym tonem łapowżerca-pies do łapowżercy-Rescue.

Ćmy zataczały coraz szersze kręgi wokół walczącej pary, obracając się w powietrzu w poszukiwaniu nowych przeciwników. Lewi krzyczeli jeden przez drugiego.

…atakować!… darł się jeden z nich, pasożyt żerujący na ciele chudego urzędnika. W jego głosie słychać było paniczny lęk …atakować!…

Stara kobieta przyspieszyła nagle, gdy strach jej lewego udzielił się prawemu z ogromną mocą. W tej samej chwili jedna z ciem zawisła nieruchomo w powietrzu, by stawić czoło pierwszej nadlatującej parze łapowżerców i ich żywicieli.

Dwie inne bestie przypuściły wspólny atak na Tkacza. Jedna z nich wbiła długą, kostną lancę w wydęty odwłok pająka. Zraniony Tkacz cofnął się gwałtownie i w tej samej chwili druga ćma złapała jego szyję swą macką jak lassem. Olbrzymi pająk próbował schronić się w innym wymiarze, ale macka trzymała mocno: zacisnęła się wokół opancerzonego karku, wyciągając monstrum zza fałdy czasoprzestrzeni.

Tkacz walczył zawzięcie, próbując się oswobodzić, ale lewi łapowżercy już tego nie widzieli. Skupili uwagę na trzeciej ćmie, która nadlatywała w ich stronę.

Prawi nie widzieli absolutnie nic, ale docierały do nich rozpaczliwe, mentalne jęki lewych, którzy wiercili się ciałami gospodarzy w swych uprzężach, próbując utrzymać zbliżającą się bestię w polu widzenia luster.

…ślinostrzał!… rozkazał prawemu łapowżerca-urzędnik …teraz!…

Stara kobieta, której ciało było żywicielem prawego, otworzyła usta i wysunęła zwinięty w rurkę język. Nabrała powietrza i splunęła najmocniej, jak umiała. Obłok łatwopalnego gazu opuścił „lufę” i zapłonął efektownie na nocnym niebie. W kierunku ćmy pomknęła kula ognia.

Strzał został oddany pod prawidłowym kątem, ale w nieodpowiednim momencie. Żywicielka prawego splunęła zbyt wcześnie i ogień zdążył zgasnąć, zanim w obłok płonącego gazu wpadła rozpędzona bestia. Nim rozwiał się dym, ćmy już nie było.

Lewi zaczęli w panice rozkazywać podkomendnym, by kręcili się w kółko. Usiłowali obserwować całą przestrzeń powietrzną jednocześnie, ale w praktyce oznaczało to totalny chaos.

…czekajcie! czekajcie!… krzyknął łapowżerca-pies całą mocą umysłu, ale nikt nie zamierzał słuchać jego ostrzeżeń. Łapowżercy miotali się po niebie jak śmiecie niesione morską falą, z przerażeniem wpatrując się w lusterka.

…tam!… pisnęła lewa-dziewczyna, widząc ćmę pikującą w stronę miasta jak kotwica rzucona w wodę. Pozostali łapowżercy odwrócili się i spojrzeli w zwierciadła, a kiedy to uczynili, zgodnym chórem wrzasnęli z przerażenia, obok lusterek bowiem spostrzegli złowrogi kształt innej ćmy.

Bestia zaatakowała od góry, gdy szukali w dole jej towarzyszki. Wystarczyło jedno spojrzenie poza taflę wbudowanych w hełm zwierciadeł, by tuż przed sobą zobaczyli jej szeroko rozpostarte skrzydła.

Lewy-młody mężczyzna zdążył zamknąć oczy swego żywiciela i rozkazać partnerowi, by odwrócił się i strzelił. Żywiciel prawego, chudy ulicznik, wykonał polecenie. W panice posłał na oślep kulę płonącego gazu, która trafiła prosto w parę łapowżerców wiszących tuż obok.

Prawy-prze-tworzony i lewa-khepri jednocześnie wydali z siebie okrzyk bólu i potwierdzili go przejmującym sygnałem na płaszczyźnie psychicznej. Ich żywiciele płonęli, spadając bezwładnie z ciemnego nieba. Kulili się i wyli w agonii, aż wreszcie skonali w połowie drogi ku powierzchni ziemi. Ich krew zawrzała, a kości popękały od niewiarygodnego gorąca, zanim z sykiem pary zniknęli w brudnym nurcie Smoły.

Lewa-kobieta lewitowała tymczasem niemal bez ruchu, wpatrując się w zdumiewające wzory na skrzydłach ćmy. Uwolnione hipnozą sny i marzenia szlachetnej popłynęły wprost do umysłu prawego. Łapowżerca-vodyanoi skrzywił się, czując natłok dziwacznych wrażeń z otwierającej się obezwładnionej psychiki. Szybko zdał sobie sprawę z tego, co się stało. Jęknął ze strachu ustami swego żywiciela i natychmiast zaczął szarpać paski uprzęży łączącej go z lewym i jego gospodarzem. Na wszelki wypadek zamknął mocno oczy vodyanoiego, choć i tak były zasłonięte przepaską. Zmagając się z mocno zapiętymi pasami, w panice zdobył się na jeden tylko ślinostrzał, posyłając w czerń nocnego nieba imponującą kulę ognia. Jej skraj omal nie spalił łapowżercy-Rescue, który wytężał siły, próbując wypełniać sprzeczne polecenia zdezorientowanego lewego-psa. Zastępca burmistrza uskoczył odruchowo i przez wiele jardów koziołkował w powietrzu, by w końcu zderzyć się z ranną ćmą.

Bestia zadrżała z bólu i strachu. Wprawdzie Tkacz został już odciągnięty od jej poszarpanego ciała, ale zostało w niej tylko tyle sił, że ociekając krwią i oszczędzając połamane stawy, mogła jedynie wlec się lotem ślizgowym w stronę gniazda, po raz pierwszy w swym życiu nie zainteresowana zdobywaniem pokarmu. Zderzenie z łapowżercą-Rescue i uwiązanym do niego lewym-psem zadało jej niewyobrażalne męki.

Jednoczesnym, bardziej spazmatycznym niż świadomym ruchem, dwie ostro zakończone kończyny ćmy wystrzeliły w stronę napastników i niczym sekator przecięły szyje człowieka i psa. Głowy runęły w ciemność.

Łapowżercy pozostali żywi i przytomni, ale ich żywiciele pozbawieni mózgów nie mogli wykonywać rozkazów; przestali kontrolować swoje ciała. Psie i ludzkie zwłoki zatańczyły niezgrabnie w powietrzu, bluzgając krwią na przerażone pasożyty, które nerwowo zaciskały i prostowały palce swych oślizgłych ciał.

Dwaj łapowżercy zachowali świadomość aż do końca, do chwili lądowania na betonowym podwórzu w Petty Coil, które zmieniło ich wraz z bezgłowymi ciałami gospodarzy w bezkształtną masę kości skruszonych na proch i zmiażdżonych mięśni.

Vodyanoi z przepaską na oczach prawie zdołał się uwolnić ze skórzanej uprzęży, która łączyła go z lewą-kobietą zahipnotyzowaną przez ćmę. Kiedy jednak miał rozpiąć ostatni pas i odlecieć w popłochu, bestia uznała, że nadszedł czas na posiłek.

Owinęła owadzie odnóża wokół swej zdobyczy i mocno zacisnęła. Przyciągnęła do siebie kobietę i wcisnęła potężny język w jej usta, by wypić sny łapowżercy. Ssała z zapałem.

Trafił jej się wartościowy pokarm, bowiem przez umysł pasożyta przesączały się także, jak przez sito, resztki myśli i marzeń żywiciela. Ćma ścisnęła mocniej swoją ofiarę, nieświadomie przebijając ostrymi kończynami wrażliwe ciało vodyanoiego. Prawy wrzasnął ze strachu i bólu. Bestia natychmiast wyczuła nowe źródło przerażenia i przez moment była zdezorientowana – nie wiedziała, skąd pochodzi tak bliski i mocny sygnał. Szybko jednak doszła do wniosku, że najlepiej będzie skończyć pierwszą ucztę, a potem zabrać się do następnej.

Ciało vodyanoiego pozostało więc w objęciach potwora, który z lubością osuszał umysł lewego-łapowżercy i jego żywiciela. Prawy i jego gospodarz próbowali walczyć i krzyczeć, ale nie mieli najmniejszych szans.

Nieopodal pożywiającej się ćmy jedna z jej sióstr toczyła pojedynek z Tkaczem, który daremnie próbował ucieczki w inny wymiar, szarpiąc za sobą długą i chwytną mackę oplatającą jego szyję. Wielki pająk pojawiał się i znikał z nocnego nieba z oszałamiającą prędkością. Gdziekolwiek jednak powracał do rzeczywistego świata, grawitacja bez litości ściągała go ku ziemi. Umykał wtedy za kolejną fałdę czasoprzestrzeni, próbując pozbyć się prześladowcy gwałtownymi ruchami ciała. Kiedy powracał do rzeczywistości, używał własnej masy jako dźwigni i zaraz ponawiał manewr.

Ćma była jednak wytrwała. Krążyła w bezpiecznej odległości od swej ofiary, nie pozwalając jej na ucieczkę.

Łapowżerca-urzędnik bez przerwy prowadził histeryczny monolog. Gorączkowo szukał też myślą towarzysza, lewego, który żerował na ciele muskularnego mężczyzny.

…martwi wszyscy martwi nasi towarzysze… zajęczał. Jakaś część tego, co widział i czuł, skromny fragment świeżych doznań przepłynął nieświadomie do umysłu prawego. Ciało starej kobiety poruszyło się niespokojnie.

Drugi lewy próbował zachować spokój. Kręcił głową na prawo i lewo, usiłując wyglądać możliwie władczo.

…przestań… zarządził. Spojrzał pod lusterkami na trzy ćmy widoczne w oddali: na ranną która z trudem szybowała w stronę ukrytego gniazda, na głodną, która pożywiała się umysłami schwytanych łapowżerców, i na walczącą, która z maniakalnym uporem starała się urwać głowę Tkaczowi.

Lewy polecił prawemu podlecieć nieco bliżej.

…uderzymy teraz… pomyślał i wysłał komunikat temu, który mieszkał w ciele urzędnika …strzelamy mocno do obu naraz potem bierzemy się za ranną… Nagle głowa mężczyzny poruszyła się niespokojnie, jakby powróciła do niej zgubiona myśl.

…gdzie jest czwarta?… zawołał łapowżerca.

Czwarta ćma, która uniknęła kuli ognia wystrzelonej z ust starej kobiety i zniknęła z pola widzenia eleganckim łukiem, zakreśliła obszerną pętlę nad dachami Nowego Crobuzon. Leciała cicho i wolno, ze skrzydłami zabarwionymi chwilowo kamuflującą, ciemną szarością, przemykając za chmurami, by znienacka wychynąć z ukrycia i eksplodować kaskadą barw, błyszczącym kalejdoskopem hipnotyzujących wzorów.

Pojawiła się tuż przed łapowżercami, na wysokości oczu ostatnich dwóch lewych. Ten, który rezydował w ciele mocarnego mężczyzny, w głębokim szoku wpatrywał się w naprężone skrzydła drapieżnej bestii. Poczuł, że jego umysł słabnie w obliczu niewiarygodnej karuzeli barw i kształtów. Przez moment czuł jeszcze strach, a potem zalała go powódź umykających snów…

…I znowu strach. Pasożyt drgnął mimowolnie, czując jednocześnie szaleńczą radość: bał się, a więc znowu mógł myśleć!

Wisząc w powietrzu przed dwiema parami wrogów, ćma zawahała się nieco i poruszyła niespokojnie. Zmieniła pozycję, tak by skrzydła zwróciły się wprost ku młodemu urzędnikowi uwiązanemu do starej kobiety. Uznała, że najpierw powinna poświęcić swą uwagę tym, którzy próbowali ją spalić.

Tymczasem łapowżerca uwolniony spod hipnotycznego wpływu odzyskał wzrok i ujrzał przed sobą cielsko bestii, której skrzydła zwrócone były teraz w inną stronę. Ostrożnie obrócił głowę mężczyzny i po lewej spostrzegł parę swych towarzyszy. Kobieta poruszała się niespokojnie, nie wiedząc, co się dzieje, urzędnik zaś wpatrywał się w ćmę niewidzącym wzrokiem.

…pal! teraz! pal! teraz!… zawołał w ich stronę. Prawy złożył usta kobiety do strzału, lecz w tym samym momencie wielka ćma zmniejszyła dystans do zera: zderzyła się ze swymi ofiarami i ścisnęła je w objęciach, śliniąc się jak wygłodniały pies na widok smakołyku.

Przerażony umysł wydał z siebie bezgłośny krzyk. Kobieta plunęła ogniem, ale zwrócona tyłem do bestii nie miała szans na skuteczny ostrzał. Obłoki płonącego gazu przecinały powietrze i gasły.

Zanim jeszcze przebrzmiało echo psychicznego wołania o pomoc, ostatni lewy – pasażer muskularnego mężczyzny, połączonego uprzężą z bezdomnym dzieckiem – ujrzał w lusterkach hełmu daleką, wstrząsającą scenę. Lancetowate odnóża Tkacza błysnęły nagle i długa, kolczasta macka ćmy cofnęła się gwałtownie, tryskając posoką, skrócona o tę część, która oplatała szyję pająka. Bestia zawyła bezgłośnie i straciwszy nagle zainteresowanie Tkaczem – który zniknął w innym wymiarze i nie pokazał się więcej – pospieszyła w stronę ostatniej pary łapowżerców.

Lewy oderwał wzrok od lusterek i spojrzał przed siebie. Ćma posilająca się zawartością umysłu urzędnika uniosła głowę w tym samym momencie i złowieszczo kiwnęła czułkami w jego stronę.

Ćmy znajdowały się za nim i przed nim. Jego prawy, kontrolujący drżące ciało małego ulicznika, czekał na rozkazy.

…nurkuj!… wrzasnął lewy w nagłym przypływie obłąkańczego strachu …nurkuj i skręcaj! misja przerwana! jesteśmy sami zgubieni! uciekaj! strzelaj i leć!…

Potężna fala paniki zalała umysł prawego. Twarz dziecka wykrzywiła się w grymasie przerażenia, a z ust bluznął ogień. Dwa sprzężone ciała runęły w dół, w stronę gęstego powietrza Nowego Crobuzon, cuchnącego zgniłym drewnem – jak dusze spadające do Piekła.

…nurkuj nurkuj nurkuj!… wrzeszczał lewy jak opętany, czując, że ćmy już wywieszają języki, by delektować się pozostawionym przez uciekinierów zapachem strachu.

Cienie śpiącego miasta wyciągnęły się ku górze jak palce, wychodząc na spotkanie łapowżercom powracającym do ponurej oazy zdrady i niebezpieczeństwa – byle dalej od obłędnego, nieprzeniknionego, niewypowiedzianego szaleństwa, które niepodzielnie zapanowało w chmurach.

Загрузка...