CZĘŚĆ SZÓSTA. SZKLARNIA
ROZDZIAŁ 42

Ulice Riverskin wznosiły się nieznacznie ku górującemu nad dachami gmachowi Szklarni. Domy były tu stare i wysokie, drewniane konstrukcje przegniłe, a tynki wilgotne. Po każdym deszczu ściany nasiąkały i wybrzuszały się jeszcze bardziej, a z dachów ześlizgiwały się zwietrzałe dachówki, nie trzymane już przez dawno zżarte rdzą gwoździe. Dzielnica Riverskin wyglądała tak, jakby pociła się w nieznośnym upale.

Jej południowa część w zasadzie niczym nie różniła się od Flyside, do której przylegała. Była tania i w miarę bezpieczna, pełna istot raczej nieskorych do przemocy. Jej populacja była mieszana – większość stanowili ludzie, ale nad cichym kanałem zamieszkała spora grupa vodyanoich, dwie ulice zamieszkiwały wyłącznie khepri – co było wielką rzadkością poza Kinken i Creekside – a w mniej uczęszczanych zaułkach znalazło schronienie paru kaktusów indywidualistów. Południowa część Riverskin była też domem kilku niewielkich grup reprezentujących naprawdę nieczęsto spotykane rasy. Przy Bekman Avenue znajdował się sklep prowadzony przez rodzinę hotchich, którzy na szczęście spiłowali swe kolce, by nie odstraszać; sąsiadów. Był tu nawet pewien bezdomny llogris, który dbał o to, by o każdej porze jego baryłkowate ciało było pełne mocnego trunku i zataczając j się, przemierzał ulice na swych trzech niepewnych nogach.

Północna część dzielnicy była zupełnie inna – cichsza i bardziej ponura. To tu znajdował się rezerwat kaktusów.

Szklarnia była olbrzymia, ale nie mogła pomieścić wszystkich ludzi-kaktusów zamieszkujących Nowe Crobuzon; nawet tych, którzy wiernie hołdowali tradycjom swego ludu. Co najmniej dwie trzecie miejskiej populacji tych istot musiało szukać mieszkania poza ochronną, szklaną kopułą. Największe ich skupiska znajdowały się w slumsach Riverskin, a także w Syriac i Abrogate Green. Jednakże Riverskin zawsze było dla nich centrum miasta; tylko tu ich liczba była co najmniej równa liczbie ludzi. Ci, którzy tu mieszkali, należeli do niższej kasty – wolno im było wchodzić do Szklarni na zakupy i w celach religijnych, ale na co dzień zmuszeni byli przebywać w mieście niewiernych.

Niektórzy buntowali się przeciwko tej sytuacji. Młodzi ślubowali, że nigdy nie przekroczą progu Szklarni, która ich zdradziła. Używali wobec niej wyłącznie starej, ironicznej nazwy: Wylęgarnia. Na znak protestu okaleczali swoje ciała i z zapałem oddawali się brutalnym, bezsensownym, ale i podniecającym walkom gangów. Niekiedy terroryzowali okolicę, napadając i okradając starszych ludzi i kaktusy, z którymi dzielili ulice.

Kolczaści mieszkańcy Riverskin byli posępni i małomówni. Bez entuzjazmu pracowali dla swych szefów – ludzi lub vodyanoich. Nie rozmawiali nawet ze swymi kolegami, jeśli nie liczyć okazjonalnej wymiany krótkich mruknięć. Nikt jednak nie wiedział, jak zachowują się podczas wizyt w Szklarni.

Siedziba kaktusów była imponującą, nieco spłaszczoną kopułą. Na ziemi jej średnica przekraczała ćwierć mili. Wierzchołek znajdował się na wysokości osiemdziesięciu jardów. Fundamenty ścian umocowano w ziemi pod kątem, tak by zachowały pion mimo pochyłości ulic.

Ramę konstrukcji wykonano z kutego, czarnego żelaza. Potężny szkielet zdobiły nieliczne zawijasy i oszczędne motywy roślinne. Stojąca na niewielkim pagórku kopuła wznosiła się wysoko ponad dachy okolicznych domów i była widoczna z wielkiej odległości. Dokoła niej sterczały w niebo potężne dźwigary, niemal dorównujące rozmiarami Żebrom. Przymocowano do nich grube, skręcone pręty z żelaza, które podtrzymywały wierzchołek Szklarni.

Im większa była odległość, z której obserwowano siedzibę kaktusów, tym mocniejsze wrażenie wywierała swym ogromem. Panorama widziana ze szczytu lesistego wzniesienia Flag Hill była wyjątkowo imponująca: za dwiema rzekami, za napowietrznymi liniami kolejowymi i za czterema milami dachów groteskowych budowli szklane tafle kopuły lśniły w słońcu jak lustra. Z bliska jednak, z półmroku sąsiednich uliczek, widać było liczne ciemne plamy w miejscach, gdzie wybito szyby. Szklarnię remontowano tylko raz w jej trzystuletniej historii.

U podstawy gmachu jego starość była najlepiej widoczna; farba odłaziła długimi jęzorami od metalowych belek, a plamy rdzy wgryzały się w nie jak żarłoczne czerwie. Dolne panele ścienne – a każdy z nich miał dobrych siedem stóp szerokości – mniej więcej do wysokości piętnastu stóp wykonano z żelaza. Podobnie jak dźwigary, pokryte były obłażącą na potęgę farbą. Wyżej położone, zwężające się ku szczytowi panele zbudowane były ze szkła. Brud, który wżerał się w nie na przestrzeni stuleci, uczynił z nich przypadkową mozaikę zielonkawych, niebieskawych i beżowych plam. Szkło, którego użyto, było zbrojone, tak by każda z tafli wytrzymała ciężar dwóch dorosłych kaktusów. Mimo to niektóre szyby zostały wybite, a w wielu innych widać było gęste siateczki pęknięć.

Kiedy wznoszono kopułę, okoliczne domy nie były największym zmartwieniem architektów. Ulice biegły jak dawniej i po prostu urywały się tam, gdzie stanęła żelazno-szklana ściana. Domy, które znalazły się w miejscu projektowanej krawędzi Szklarni, wyburzono bez skrupułów. Rzędy budynków ciągnęły się dalej w jej wnętrzu, podobnie jak odcięte od świata ulice.

W ciągu trzystu lat dokonano sporych zmian w zaanektowanej, niegdyś ludzkiej architekturze. Domy zostały przystosowane do potrzeb kaktusów. Niektóre zburzono i zastąpiono nowymi, dziwacznymi budowlami. Generalnie jednak mówiło się, że struktura odciętych od miasta ulic i ich zabudowy przetrwała w zbliżonym kształcie.

Jedyne wejście do Szklarni znajdowało się w jej południowym krańcu, przy Yashur Plaża. Po przeciwnej stronie kopuły umieszczono zaś jedyne wyjście na Bytrash Street, stromą uliczkę biegnącą w kierunku rzeki. Prawo kaktusów stanowiło, że wejść do Szklarni można było wyłącznie wejściem, a wyjść – jedynie wyjściem. Pecha mieli więc ci, którzy mieszkali w pobliżu jednej lub drugiej bramy. Wejście do wnętrza mogło na przykład zabierać im dwie minuty, natomiast powrót do domu wymagał długiego spaceru uliczkami dookoła wielkiej budowli.

Każdego ranka o piątej otwierano bramy, by zamknąć je ponownie dopiero o północy. Broniły ich oddziały wartowników, uzbrojonych w berdysze i potężne kuszarpacze.

Podobnie jak ich tępi ukorzenieni kuzyni, ludzie-kaktusy mieli grubą włóknistą roślinną skórę. Łatwo było rozerwać ją lub przebić, ale też goiła się szybko, pozostawiając jedynie brzydkie, grube blizny – większość kolczastych istot miała ich wiele; były zupełnie nieszkodliwymi naroślami. Niełatwo było spenetrować ciało kaktusa ostrzem czy pociskiem w taki sposób, by uszkodzić jeden z niezbędnych do życia organów. Broń palna i łuki były zazwyczaj nieskuteczną bronią. To dlatego żołnierze pełniący straż u bram Szklarni nosili na ramionach kuszarpacze.

Broń tę wynaleźli ludzie. Używano jej powszechnie w ponurych latach rządów burmistrza Collodda, zwłaszcza upodobali ją sobie ludzie-strażnicy na farmach kaktusów należących do burmistrza. Kiedy jednak weszła w życie reformatorska Ustawa o Rasach Świadomych, która zapewniła kaktusom coś w rodzaju równoprawnego obywatelstwa Nowego Crobuzon, pragmatyczni starsi tej rasy uznali, że broń strażników będzie idealnym narzędziem władzy. Od tamtej pory dokonano w kuszarpaczach licznych innowacji, choć tym razem ich autorami byli już inżynierowie-kaktusy.

Nowoczesny kuszarpacz był w istocie potężną kuszą, zdecydowanie zbyt wielką i ciężką dla człowieka. Amunicją do niego nie były krótkie i grube bełty, ale chakri – metalowe dyski o ostrych lub ząbkowanych krawędziach bądź też gwiazdki o wygiętych ramionach. Otwór pośrodku chakri pasował idealnie do żelaznego kołka sterczącego z korpusu broni. Naciśnięcie spustu wprawiało w ruch skomplikowany mechanizm, powodując nagłe naprężenie drutu napędowego, który nadawał kołkowi błyskawiczną rotację i jednocześnie pchał go w przód. Kiedy bolec docierał do końca swej drogi, pochylał się i wyskakiwał z otworu w chakri. Pocisk opuszczał wyrzutnię z ogromną prędkością i wirował jak ostrze piły tarczowej.

Tarcie atmosferyczne szybko hamowało lot chakri: kuszarpacz nie miał nawet w przybliżeniu tak dalekiego zasięgu jak łuk czy karabin skałkowy. Mógł za to jednym strzałem pozbawić kaktusa – albo człowieka, jeśli była taka konieczność – głowy lub kończyny z odległości stu stóp i pomknąć dalej, ciężko raniąc innych.

Kolczaści wartownicy mieli powody, by butnie przyglądać się przechodniom, beztrosko wywijając ciężkimi kuszarpaczami.

Promienie zachodzącego słońca docierały do miasta znad dalekich gór. Szklane tafle zachodniej fasady Szklarni płonęły jak rubiny.

Po zardzewiałej drabince wiodącej aż na szczyt kopuły wspinała się samotna postać. Mężczyzna chwytał kolejne szczeble i pełzł po wypukłej ścianie, która przypominała mu wielką krzywiznę księżyca.

Była to jedna z trzech drabinek, jakimi można było dostać się na sam szczyt Szklarni. Zamontowano je dla ekip naprawczych, które nigdy się nie pojawiły. Łukowata kopuła przypominała zgięte plecy gigantycznej postaci, której nogi i głowa zostały zagrzebane w ziemi. Samotna ludzka sylwetka wyglądała na niej jak jeździec na grzbiecie wieloryba-olbrzyma. Mężczyzna starał się nie odrywać ciała od żelaznych szczebli, by nie być zbyt widocznym w morzu światła odbijającego się od szklanych tafli. Wybrał tę drogę, która biegła północno-zachodnią ścianą Szklarni, nie chcąc rzucać się w oczy pasażerom pociągów mknących linią Sud w stronę Pól Salacusa. Tory znajdowały się dość blisko przeciwległej strony kopuły; ryzyko wykrycia byłoby tam zbyt duże.

Po kilkunastu minutach niełatwej wspinaczki intruz dotarł do metalowego kręgu, który otaczał wierzchołek konstrukcji. Dalej znajdowała się już tylko gruba, przezroczysta, okrągła szklana tafla o średnicy mniej więcej ośmiu stóp. Umieszczono ją precyzyjnie pośrodku żelaznego szkieletu, gdzie tkwiła niczym gigantyczny korek zatykający kopułę. Mężczyzna zatrzymał się i spojrzał na miasto ponad wierzchołkami wsporników i grubych prętów podtrzymujących sklepienie. Z przerażeniem zacisnął dłonie na szczeblach, kiedy mocniejszy podmuch wiatru omal nie strącił go na dół. Popatrzył na ciemniejące niebo i na przygaszone gwiazdy, dla których światło miasta i kolonii ukrytej pod szklaną kopułą było jeszcze zbyt silne.

Odwrócił się ku brudnej tafli, panel po panelu lustrując wzrokiem jej powierzchnię.

Minęło sporo minut, zanim podniósł się i zaczął tyłem schodzić po drabince. Po omacku szukając oparcia dla stóp i ze wszystkich sił trzymając się żelaznej kratownicy, zsuwał się coraz niżej, ku ziemi.

Drabina kończyła się dwanaście stóp nad ziemią. Dalej mężczyzna musiał zsunąć się po linie, którą za pomocą haka uczepił do najniższego szczebla. Stanąwszy na piaszczystym gruncie, rozejrzał się uważnie.

– Lem – syknął ktoś w pobliżu. – Tutaj.

Towarzysze Lemuela Pigeona ukrywali się w zrujnowanym domu na samym skraju usianej gruzem strefy otaczającej kopułę. Ledwie widoczny Isaac gestykulował ku niemu z ożywieniem, wychylając się ponad progiem zza drzwi, których od dawna nie było.

Lemuel szybko przemierzył otwartą przestrzeń, przeskakując między bryłami betonu i pokruszonych cegieł, wrośniętych w ziemię wraz z kępami traw. Odwróciwszy się plecami do wieczornego blasku słońca, wśliznął się w ciemny otwór wypalonej skorupy budynku.

W półmroku dostrzegł skulone sylwetki Isaaca, Derkhan, Yagharka i trojga awanturników. Przed nimi leżała na ziemi sterta poobijanych przedmiotów – rur, kabli, żelaznych uchwytów i soczewek. Lemuel wiedział, że z tego śmiecia powstanie pięć konstruktów-małp, kiedy tylko ruszą do akcji.

– I co? – spytał Isaac.

Lemuel kiwnął głową.

– To, co słyszałem, jest prawdą – odpowiedział cicho. – W pobliżu wierzchołka, na północno-wschodniej krzywiźnie, widać dużą wyrwę. Z miejsca, w którym siedziałem, trudno było ocenić dokładnie jej rozmiary, ale – moim zdaniem – ma przynajmniej… sześć stóp na cztery. Oglądałem się na wszystkie strony, ale nie zauważyłem innego otworu, w którym zmieściłaby się istota wielkości człowieka. Przyjrzeliście się podstawie kopuły?

Derkhan przytaknęła ruchem głowy.

– Nic ciekawego-powiedziała. – To znaczy: znaleźliśmy mnóstwo pęknięć i parę miejsc, w których brakowało sporych kawałków szkła, ale dziury nie były wystarczająco duże. Ta, którą widziałeś, musi być wejściem.

Isaac i Lemuel skinęli głowami.

– Zatem tamtędy wlatują i wylatują ze Szklarni – mruknął zamyślony Grimnebulin. – Najlepiej będzie pójść ich trasą. Nie uśmiecha mi się taka robota, ale obawiam się, że powinniśmy wejść na górę. Co widać w środku?

– Prawie nic – odparł Lemuel, wzruszając ramionami. – Szkło jest grube, stare i cholernie brudne. Zdaje się, że kaktusy myją te szyby tylko raz na trzy lub cztery lata. Widać zarysy ulic i domów, ale nic ponadto. Trzeba będzie zajrzeć przez dziurę, żeby przyzwoicie zorientować się w sytuacji.

– Nie możemy wejść tam całą grupą – zauważyła Derkhan. – Ktoś nas zobaczy. Moim zdaniem Lemuel powinien iść pierwszy; on najlepiej nadaje się do takiej roboty.

– Nie ma mowy – odparł z naciskiem Pigeon. – Nie lubię wspinaczki i nie mam najmniejszej ochoty wisieć głową w dół setki stóp nad ziemią, nad trzydziestoma tysiącami mocno wnerwionych kaktusów…

– W takim razie co robimy? – Derkhan wyglądała na zirytowaną. – Moglibyśmy poczekać do nocy, ale wtedy będziemy mieli na głowie te cholerne ćmy. Tak czy inaczej, najbezpieczniej będzie wspinać się pojedynczo. Ktoś musi być pierwszy i…

– Ja pójdę pierwszy – przerwał jej Yagharek.

Zapadła cisza. Isaac i Derkhan wpatrywali się w garudę szeroko otwartymi oczami.

– Świetnie! – podchwycił ochoczo Lemuel i klasnął w dłonie. – To już mamy ustalone. Wejdziesz na górę i… no… rozejrzysz się trochę, a potem rzucisz nam jakoś wiadomość…

Isaac i Derkhan ignorowali gadaninę Lemuela. Wciąż przyglądali się Yagharkowi.

– To oczywiste, że powinienem iść pierwszy – rzekł garuda. – Na wysokościach czuję się jak w domu – wyjaśnił głosem stłumionym nagłym wzruszeniem. – Co więcej, jestem myśliwym. Mogę spojrzeć w dół i wypatrzyć kryjówkę ciem. Zobaczę, co możemy zdziałać pod tym szklanym dachem.

Yagharek ruszył śladami Lemuela ku wierzchołkowi olbrzymiej Szklarni.

Odwiązał brudne bandaże, które spowijały jego stopy, i z lubością wyprostował potężne szpony. Skorzystał z liny Lemuela, by wdrapać się na pierwszy szczebel drabiny, a potem zaczął się wspinać z szybkością i pewnością, których ludzie mogli mu jedynie pozazdrościć.

Co pewien czas zatrzymywał się i napawał ciepłym wiatrem, nie zwalniając pewnego uchwytu szponiastych dłoni. Odchylał się niebezpiecznie, rozciągając ramiona, aby swym muskularnym ciałem nabrać powietrza jak organiczny żagiel.

Udawał, że leci.

Za cienkim pasem miał zatknięte sztylet i bicz, które ukradł poprzedniego dnia. Bat był dość toporny i niewiele miał wspólnego z dopracowanym dziełem sztuki, jakiego używał swego czasu na pustyni, ale przynajmniej była to broń, którą jego ręce pamiętały i z którą czuły się pewnie.

Szedł szybko i bez wahania. Spoglądał na sterowce przemykające gdzieś daleko, ale był spokojny. Nie został zauważony.

Kiedy dotarł na szczyt kopuły, Nowe Crobuzon wydało mu się prezentem, który leży w zasięgu ręki i który można wziąć, gdy tylko ma się na to ochotę. Wszędzie, gdzie spojrzał, widział palce, dłonie, pięści i kolce miejskiej architektury, sięgające bezczelnie ku niebu. Żebra sterczały ku górze niczym skostniałe macki, Szpikulec przebijał serce miasta jak rożen, a skomplikowana bryła Parlamentu górowała ponuro nad rzeką. Yagharek mierzył je zimnym wzrokiem stratega. Wreszcie spojrzał na wschód, gdzie po kablu łączącym wieżę we Flyside ze Szpikulcem z rumorem przemknęła milicyjna kapsuła.

Stanąwszy na wielkiej soczewce zamykającej sklepienie Szklarni, niemal natychmiast dostrzegł potężną wyrwę w szklanym sklepieniu, o której mówił Lemuel. Był mile zaskoczony tym, że jego oczy, oczy drapieżnego ptaka, wciąż działały tak jak za dawnych, szczęśliwych czasów.

Spojrzał na szklaną taflę pod łagodnie wygiętą drabiną, próbując dostrzec coś we wnętrzu kopuły, ale warstwa brudu oraz ptasich i wyrmenich odchodów była zbyt gruba. Zobaczył jedynie mgliste sugestie stromych dachów i wąskich ulic.

Zszedł z drabiny i stanął na szklanych panelach.

Ostrożnie ruszył przed siebie, testując szponami wytrzymałość tafli, a jednocześnie starając się jak najszybciej dotrzeć do sąsiedniego elementu żelaznej konstrukcji. Krocząc po śliskiej powierzchni, zdał sobie sprawę z tego, jakiej wprawy nabrał w poruszaniu się na wysokościach. Tygodnie spędzone na nocnej wspinaczce – na dach laboratorium Isaaca, na opuszczone wieże i ruiny górujące nad miastem – nie poszły na marne. Nie czuł zmęczenia ani lęku. Zauważył z rozbawieniem, że stał się bardziej małpą niż ptakiem.

Rozglądając się niespokojnie, przemykał po brudnych taflach, aż wreszcie przeskoczył przez ostatni dźwigar dzielący go od wybitej szyby i przykucnął nad rozległym otworem.

Pochyliwszy się, poczuł powiew gorącego powietrza, które buchało z wnętrza oświetlonego gazowymi latarniami. Noc była ciepła, ale temperatura pod kopułą musiała być sztucznie podwyższona.

Garuda zaczepił hak o wystający fragment konstrukcji i obwiązał go sznurem, po czym pociągnął mocno, by sprawdzić wytrzymałość mocowania. Zadowolony, trzykrotnie owinął się liną w pasie, złapał ją blisko haka, położył się w poprzek dźwigara i wysunął głowę ponad krawędź odłamanej szyby.

Poczuł się tak, jakby włożył twarz do misy z mocną, świeżo zaparzoną herbatą. Powietrze w Szklarni było dusząco gorące, przesycone dymem i parą. Wyglądało, jakby samo z siebie emitowało mocne, białe światło.

Yagharek zamrugał i na moment osłonił oczy, a potem spojrzał w dół, na miasto kaktusów.

Pośrodku, dokładnie pod wielką bryłą szkła zamykającą wierzchołek Szklarni, nie było domów: w miejscu wyburzonych budynków wzniesiono wielką świątynię. Iglica z czerwonego kamienia sięgała jednej trzeciej wysokości gmachu. Tarasy na wszystkich kondygnacjach były pełne bujnej roślinności sawann i stepów, mieniącej się czerwienią i oranżem kwiatów na tle zielonych liści.

Wokół świątyni widać było pas nagiej ziemi, nie szerszy niż dwadzieścia stóp, dalej zaś zaczynały się ulice i domy Riverskin, których nie zrównano z ziemią podczas budowy kopuły. W istocie była to bezsensowna układanka urwanych zaułków i niedokończonych alejek – tu ocalał narożnik parku, ówdzie zaś pół kościoła albo fragment kanału ze stojącą wodą, odciętego przez żelazną podstawę gmachu. Krótkie uliczki, które były pozostałościami po większych traktach komunikacyjnych, przecinały się pod osobliwymi kątami, ale nie wszystkie dziwactwa były wynikiem odcięcia fragmentu miejskiej tkanki od całości.

Niektóre, z pozoru chaotyczne zmiany, były wynikiem świadomej działalności kaktusów. To, co przed laty było szerokim traktem, zamienili na ogród warzywny. Domy stojące po obu stronach ulicy otoczone były trawą i tylko wąskie ścieżki wydeptane od drzwi do grządek z dyniami i rzodkiewkami były oznaką codziennej aktywności mieszkańców.

Cztery pokolenia wcześniej stropy ludzkich domów zostały usunięte, by nowym, wyższym mieszkańcom nie brakowało miejsca. Na dachach i przy ścianach wielu budynków wymurowano dobudówki, stylizowane na miniatury schodkowej piramidy stojącej pośrodku Szklarni. Wciśnięto je w każde wolne miejsce – świątynia była więc dość szczelnie otoczona niecodzienną mieszaniną ludzkiej architektury i monolitycznych, rozmaicie barwionych, kamiennych bloków. Niektóre z nich miały po kilka pięter wysokości.

W wielu miejscach wyższe kondygnacje budynków stojących po przeciwnych stronach ulic połączone były zapadniętymi, kołyszącymi się mostkami z drewna i lin. Na niektórych podwórzach i płaskich dachach wydzielono niskimi murkami mikroskopijne ogródki, w których rosły na piasku kępy stepowych traw i kaktusy. Stadka ptaków, które przypadkiem wpadły pod kopułę i nie potrafiły odnaleźć drogi na zewnątrz, przemykały nisko nad domami, głośnym krzykiem oznajmiając światu swój głód i niepokój. Nagła myśl wzbudziła w Yagharku przypływ adrenaliny i ożywiła skrywaną ostatnio nostalgię; znał głos wydobywający się z jednego z ptasich gardeł, należał do orła wydmowego, drapieżnika z Cymek.

Sztuczny, szklany horyzont brudnych szyb sprawiał, że kształty budynków otaczających siedzibę kaktusów wyglądały na rozmyte, ciemne plamy. Ostry był jedynie obraz tego, co znajdowało się pod kopułą: dziwacznie przebudowanych domostw i tłumu kolczastych istot. Yagharek rozglądał się z wielką uwagą, ale nie dostrzegł ani jednego przedstawiciela innej rozumnej rasy.

Mostki między domami uginały się i kołysały pod ciężarem spacerujących po nich ludzi-kaktusów. W piaskowych ogródkach garuda spostrzegł postacie z wielkimi grabiami i drewnianymi szuflami, pracowicie kształtujące podłoże, tak by przypominało miniaturowe wydmy stworzone przez wiatr. W ciasnej, zamkniętej ze wszystkich stron przestrzeni, nie było miejsca na choćby najmniejszy ruch powietrza; zadania wichru musiały przejąć ręce mieszkańców Szklarni.

Na ulicach kłębił się tłum kaktusów – straganiarzy i kupujących – targujących się z zapałem, ale zbyt cicho, by Yagharek mógł posłyszeć ich głosy. Niektórzy ciągnęli za sobą wozy; robili to parami, gdy ładunek był szczególnie ciężki. Nigdzie nie było konstruktów, powozów ani zwierząt, jeśli nie liczyć kilku ptaków i paru królików skalnych, które garuda dostrzegł na gzymsach budynków.

Na zewnątrz, na ulicach Nowego Crobuzon, kobiety-kaktusy nosiły obszerne, bezkształtne suknie, podobne do luźno udrapowanych prześcieradeł. Tu, w Szklarni, wkładały jedynie białe, beżowe lub żółtawe przepaski biodrowe, niczym nie różniące się od męskich. Ciała kobiet wyróżniały się jedynie nieco większymi piersiami, których czubki znaczyły rozległe, ciemnozielone sutki. Tu i ówdzie Yagharek wypatrzył matki z dziećmi przytulonymi do piersi; malcom najwyraźniej nie przeszkadzały ukłucia matczynych igieł. Hałaśliwe grupki starszych dzieciaków bawiły się na rogach ulic, ignorowane lub strofowane bez przekonania przez mijających je dorosłych.

Na każdym z tarasów wielkiej świątyni-piramidy siedzieli starsi, czy-; tając, paląc i rozmawiając. Niektórzy zajmowali się ogródkami. Nieliczni nosili na ramionach czerwono-niebieskie szarfy, mocno kontrastujące z bladozieloną skórą.

Yagharek czuł, że z każdą chwilą jest coraz bardziej spocony. Raz po raz widok przesłaniały mu smugi dymu, bijące z setki kominów o różnej wysokości. Szare obłoki gromadziły się pod kopułą i wolno przesączały na zewnątrz, ale brak wiatru i gorąco panujące pod dobrze nasłonecznioną czaszą ze szkła sprawiały, że dym prawie się nie rozpraszał. Yagharek spojrzał na wewnętrzną stronę szklanych paneli i stwierdził, że pokrywa je warstwa tłustej sadzy.

Do zachodu słońca brakowało jeszcze godziny. Yagharek spojrzał w lewo i zauważył, że potężna soczewka zamykająca wierzchołek kopuły zdaje się eksplodować światłem. Chwytała każdy promień chylącej się ku horyzontowi gwiazdy i wiernie przekazywała go do wnętrza Szklarni, napełniając je blaskiem, ale i nieznośnym upałem. Garuda dostrzegł też kable, które opasywały żelazną ramę mocującą soczewkę i biegły dalej po szklanej ścianie, by zniknąć gdzieś we wnętrzu gmachu.

Płaski ogródek piaskowy na szczycie schodkowej piramidy stojącej pośrodku Szklarni zakryty był niemal całkowicie przez skomplikowaną maszynerię. Dokładnie pod szklaną opuchlizną soczewki zatykającej sklepienie kopuły stał potężny aparat, również wyposażony w elementy optyczne. Grube rury łączyły jego obudowę ze stojącymi dokoła kadziami. Kaktus w kolorowej szarfie z zapałem pucował miedziany mechanizm.

Yagharek przypomniał sobie plotki, które słyszał w Shankell, szeptem powtarzane relacje o maszynie heliochymicznej o niewyobrażalnej mocy taumaturgicznej. Przyjrzał się uważnie dziwnej aparaturze, ale nie zdołał odgadnąć jej przeznaczenia.

Przypatrując się życiu kolonii kaktusów, garuda nagle zdał sobie sprawę, że widzi zaskakująco dużą liczbę dobrze uzbrojonych oddziałów. Zmrużył oczy i spojrzał w dół niczym bóg, uważnie badając każdy skrawek zalanej ostrym światłem przestrzeni. Widział niemal wszystkie dachowe ogródki i miał wrażenie, że co najmniej połowa z nich była bazą uzbrojonych drużyn, liczących po trzech lub czterech ludzi-kaktusów. Siedzieli lub stali, a z tak dużej odległości nie sposób było odczytać emocji malujących się na ich twarzach. Doskonale widoczne były za to potężne kuszarpacze, które dzierżyli bez wysiłku. U pasów żołnierzy wisiały masywne topory, a groty halabard połyskiwały złowrogo czerwonawym blaskiem.

Na zatłoczonym targu, między straganami, garuda zobaczył liczne patrole. Zbrojni pilnowali także najniższego poziomu schodkowej świątyni i dostojnym krokiem przemierzali krótkie ulice, z kuszarpaczami gotowymi do strzału.

Uwadze Yagharka nie uszły też dziwne spojrzenia mieszkańców – te pełne nadziei, którymi mierzyli żołnierzy, oraz te niespokojne, które rzucali w kierunku sklepienia.

Miał wrażenie, że sytuacja w Szklarni nie jest normalna.

Coś niepokoiło mieszkańców kolonii. Z własnego doświadczenia wiedział, że ludzie-kaktusy bywają zadziorni i małomówni, ale atmosfera lęku i nerwowego oczekiwania była czymś, czego nigdy nie doświadczył wśród nich w Shankell. Pomyślał, że być może członkowie tutejszej grupy sapo prostu inni, z natury bardziej posępni niż ich kuzyni z południa. Mimo to czuł dziwne mrowienie na skórze i zapach strachu w powietrzu.

Skoncentrował się jeszcze mocniej i zaczął metodycznie badać każdy jard zamkniętego świata kaktusów. Skupienie, które osiągnął, było czymś w rodzaju łowieckiego transu.

Wbił wzrok w dalekie obrzeża kopuły i jednym, długim spojrzeniem omiótł całe peryferia kolonii. Obracając głowę, spiralnym kursem skanował całą powierzchnię ziemi i budynków.

Metodycznie zagłębiał wzrok w każdy zakątek Szklarni, zatrzymując oczy tylko na krótką chwilę, gdy dostrzegł niedoskonałość ceglanej powierzchni lub inny – przykuwający uwagę – szczegół. Zaraz potem kontynuował badanie.

Dzień miał się ku końcowi i widać było, że nerwowość kaktusów nasila się z każdą chwilą.

Yagharek zakończył fazę metodycznej obserwacji, nie dostrzegłszy niczego niezwykłego. Zainteresował się więc wewnętrzną stroną dachu, szukając możliwości dyskretnego zejścia na dół. Szybko przekonał się, że zadanie nie będzie łatwe. Żelazne kratownice konstrukcji były dość wypukłe wokół szklanej soczewki, ale już kilka jardów dalej, między panelami, nie odstawały tak mocno od powierzchni sklepienia. Garuda pomyślał, że z pewnym wysiłkiem byłby w stanie zejść po nich na dół. Wyobrażał sobie w tej pozycji także Lemuela czy Derkhan i być może któregoś z najemników, ale z całą pewnością nie Isaaca. Jego obfite cielsko nie utrzymałoby się długo na wygiętym dźwigarze, ciągnącym się ku ziemi przez dobrych kilkaset jardów.

Słońce dotykało już widnokręgu. Yagharek wynurzył się z odwróconej misy Szklarni i zadarłszy głowę, odetchnął nadspodziewanie chłodnym powietrzem Nowego Crobuzon.

Za jego plecami, na szklanej tafli, przykucnął Shadrach. Miał na głowie hełm z lusterkami. Drugie, podobne nakrycie głowy, trzymał w wyciągniętej ręce, podając je Yagharkowi.

Hełm mężczyzny był podobny, ale nie identyczny. Ten, który dostał garuda, był prymitywnym kawałem rdzewiejącego metalu. Hełm Shadracha był bogatszy o skomplikowaną, miedzianą armaturę i mosiężne zawory. Na jego czubku znajdowało się gniazdo z otworami, do którego można było przyśrubować dodatkowe wyposażenie. Tylko lusterka sprawiały wrażenie naprędce skleconego dodatku.

– Zapomniałeś o tym – powiedział cicho Shadrach, machając ciężkim hełmem. – Przez dwadzieścia minut nie dawałeś znaku życia, więc przyszedłem sprawdzić, czy nic ci się nie stało.

Yagharek pokazał mu żelazne belki pod sklepieniem Szklarni i przez chwilę szeptem dyskutowali o problemie Isaaca.

– Musicie zejść na dół – nalegał garuda. – Musicie pójść kanałami, Lemuel wskaże wam drogę. Postarajcie się jak najszybciej wejść pod kopułę. Przyślijcie do mnie kilka mechanicznych małp. Przydadzą się, jeśli zostanę zaatakowany. Zajrzyj do środka.

Shadrach pochylił się ostrożnie i wsunął głowę pod płyty ciemniejącego szkła. Yagharek wyciągnął rękę, wskazując na daleki kraniec tętniącej życiem kolonii, gdzie nad brzegiem martwego kanału stał budynek-widmo. Podłużna plama wody, fragment nabrzeża i skrawek ziemi, na którym ostał się zapomniany budynek, zostały odcięte od reszty osady przypadkowo wzniesioną barykadą gruzu, śmieci i zardzewiałego drutu kolczastego. Dom niemalże dotykał tylną ścianą powierzchni kopuły, piętrzącej się nad nim jak stroma, prawie pionowa, ciemna chmura.

– Musicie tam dotrzeć – szepnął garuda. Shadrach mruknął coś na kształt słowa „niemożliwe”, ale Yagharek nie zamierzał go słuchać. – Wiem, że to trudne, ale stąd na pewno nie zejdziecie na dół, a nawet jeśli ty byłbyś w stanie tego dokonać, to Isaac bez wątpienia nie. A przecież potrzebujemy go w środku. Musicie go tam wprowadzić, i to tak szybko, jak to możliwe. Zejdę do was. Odnajdę was, gdy tylko odszukam gniazdo ciem. Czekajcie na mnie. – Mówiąc te słowa, Yagharek zapinał pod brodą paski hełmu i uważnie sprawdzał pole widzenia za swymi plecami. W jednym z lusterek uchwycił spojrzenie Shadracha. – Idź już. Musicie się spieszyć. A potem… bądźcie cierpliwi. Przyjdę do was, zanim skończy się noc. Ćmy muszą wlatywać do środka przez tę wyrwę, więc wystarczy, że na nie zaczekam, obserwując ją.

Twarz Shadracha stężała. Yagharek miał rację. Awanturnik także nie wyobrażał sobie, by taki amator jak Isaac był w stanie przemykać po gęsto żebrowanej, stromej, żelaznej belce.

Skinął głową na pożegnanie i odprowadzany odbitym w lusterkach wzrokiem garudy ruszył w stronę drabinki, by z imponującą sprawnością zniknąć za krzywizną kopuły.

Yagharek odwrócił się i spojrzał na czerwonawe resztki słońca. Westchnął głęboko i popatrzył najpierw w lewe, a potem w prawe lusterko. Uspokoił się i odetchnął w wolnym rytmie yajhu-saak, myśliwskiej medytacji, bojowego transu garudów z Cymek.

Po kilku minutach rozległ się cichy klekot metalu o szkło i trzy konstrukty-małpy, jeden po drugim, pojawiły się na szczycie drabiny. Zebrały się wokół Yagharka i czekały, błyskając różowo soczewkami receptorów wzrokowych i posykując cienkimi tłokami przy każdym ruchu.

Garuda odwrócił się i spojrzał na ich odbicie w lusterkach. Po chwili, mocno ściskając w dłoniach linę, zaczął opuszczać się w otwór po wybitej szybie. Znikając w nim, gestem dał znać konstruktom, że mają iść za nim. Gorące powietrze ogarnęło go i zamknęło się nad jego głową, gdy znalazł się pod czaszą z żelaza i szkła. Skąpany w czerwonym świetle zmierzchu, wzmacnianym i przesyłanym do wnętrza przez wielką soczewkę, zawisł na moment w drodze do ukrytego gniazda bestii.

Загрузка...