ROZDZIAŁ 4

Ku swemu śmiertelnemu przerażeniu, Lin była już spóźniona.

To, że nie była wielką miłośniczką Miasta Kości, wcale jej nie pomagało. Wymieszana, wielostylowa architektura tej dzielnicy dezorientowała ją: były w niej ślady industrializmu, krzykliwe, ostentacyjne akcenty nowobogactwa, był rozpadający się beton doków i naprężone skóry namiotów w zaułkach prawdziwej nędzy. Skrajnie odmienne formy zlewały się ze sobą w całość, przeplataną plamami dzikiej, niekontrolowanej zieleni krzaków i barwnymi łatami kwiatów. Tu i ówdzie rośliny o twardych łodygach przebijały się wprost przez płaszczyzny betonu i smoły.

Lin znała nazwę ulicy, lecz znaki i tablice wokół niej w większości były zniszczone; zwisając smętnie, pokazywały najbardziej niewiarygodne kierunki. Niektóre szczelnie zasłoniła rdza; inne przeczyły sobie nawzajem. Mimo to odczytywała je w skupieniu, próbując szukać odniesień na własnoręcznie naszkicowanej mapce.

Mogła orientować się w przestrzeni według położenia Żeber. Zadarła głowę i zobaczyła je natychmiast; zasłaniały sporą połać nieba. Tylko jedna część „klatki piersiowej” była widoczna. Spłowiałe i spękane krzywizny konstrukcji zaginały się na szczycie i przechylały, jakby miały upaść i zmiażdżyć budynki stojące po wschodniej stronie. Lin ruszyła w ich stronę.

Ulice były coraz szersze i po chwili znalazła się na kolejnym placu, który sprawiał wrażenie opuszczonego, ale rozmiarami znacznie przewyższał poprzednie. W zasadzie nie był to zagospodarowany plac, a jedynie ogromna, niedokończona dziura w środku miasta. Otaczające ją budynki zwrócone były doń nie frontami, lecz tylnymi i bocznymi, często ślepymi ścianami, jakby przed nimi miały powstać – choć nigdy nie powstały – znacznie bardziej wytworne kamienice. Niedokończone ulice Miasta Kości niepostrzeżenie zmieniały się w kępy zarośli, w których znikały ostatnie fragmenty zapomnianych murów.

Tu i tam na brudnej trawie stały naprędce sklecone stragany. Na zwykłych, składanych stolikach zniechęceni handlarze sprzedawali tanie ciastka, starodruki i wszelkiego rodzaju graty wygrzebane ze strychów i piwnic. Uliczni żonglerzy bez większego zapału pokazywali swoje sztuczki. Klientów było niewielu; większość istot różnych ras siedziała na kamieniach, czytając, jedząc, grzebiąc w suchej ziemi lub gapiąc się na sterczące ku niebu kości.

To właśnie z krawędzi tego placu wyrastały sławetne Żebra.

Pożółkłe gnaty nieznanego lewiatana, grubsze od pni najpotężniejszych drzew, wznosiły się łukowato, nie całkiem równolegle do siebie. Mniej więcej sto stóp nad ziemią pochylały się już nad dachami okolicznych domów, z powrotem schodząc się ku sobie. Ich czubki niemal się stykały, niczym gigantyczne, zakrzywione palce lub boskich rozmiarów kostna pułapka na ludzi.

Istniały plany zabudowy tego placu – inwestorzy zamierzali wznieść w tej prastarej klatce piersiowej biura i domy – ale nic z tego nie wyszło.

Narzędzia, których używano na placu budowy, łamały się szybko i ginęły. Cement nie chciał się wiązać. Jakby smutne sąsiedztwo na poły pogrzebanych kości skutecznie zapobiegało zagospodarowaniu zapomnianego cmentarzyska.

Pięćdziesiąt stóp pod nogami Lin archeolodzy odnaleźli kręgi wielkości domów; olbrzymie fragmenty kośćca, które dyskretnie pogrzebano na zawsze, gdy na miejscu wykopalisk wydarzył się o jeden wypadek za wiele. Brakowało kończyn, bioder; nigdy nie znaleziono też kolosalnej czaszki. Nikt nie potrafił określić, jakież to stworzenie padło tu przed tysiącleciami i wyzionęło ducha. Niedomyci handlarze pracujący w rejonie Żeber specjalizowali się w wymyślnych opisach przedstawiciela gatunku Gigantes Crobuzon – czworonoga lub istoty dwunożnej, humanoida lub drapieżnej bestii, zębatego, z wielkimi kłami lub ze skrzydłami; nie brakowało też opowiastek pornograficznej natury.

Mapka Lin wskazywała jej drogę ku bezimiennemu zaułkowi po południowej stronie Żeber. Wszedłszy w uliczkę, odnalazła pomalowane na czarno domy, których polecono jej szukać. Wszystkie były puste, miały zamurowane drzwi, zamknięte na głucho okna i szyby wysmarowane smołą – wszystkie z wyjątkiem jednego.

Na ulicy nie było nikogo – ani ludzi, ani zwierząt, ani nawet taksówek.

Ponad jedynymi niezamurowanymi drzwiami ktoś narysował kredą coś w rodzaju planszy do gry – duży kwadrat podzielony na dziewięć mniejszych. Nie było na nich jednak ani numeru, ani żadnego innego znaku.

Lin przez moment kręciła się w pobliżu czarnych domów. Nerwowo poprawiała spódnicę i bluzkę, aż wreszcie, zła na samą siebie, podeszła do drzwi i zapukała cicho.

„Wystarczy, że się spóźniłam” – pomyślała. „Nie będę wkurzać go jeszcze bardziej waleniem do drzwi”.

Po chwili usłyszała dobiegający z góry szczęk poruszających się zawiasów i dźwigni. Uniósłszy głowę, dostrzegła błysk światła: ktoś uruchamiał system soczewek i luster, aby gospodarze mogli upewnić się, czy gość jest wart uwagi.

Drzwi otworzyły się.

Przed Lin stanęła prze-tworzona potężnej postury. Jej twarz wciąż jeszcze była obliczem smutnej, urodziwej kobiety o ciemnej skórze i długich, zaplecionych w warkocze włosach, za to ludzkie ciało zastąpiono wysokim na siedem stóp szkieletem z czarnego żelaza i stopu lutowniczego. Metalowe ciało spoczywało na sztywnym, teleskopowym trójnogu. Najwyraźniej zmieniono je tak, by mogło sprostać najcięższym pracom: masywne stawy, tłoki i cięgła emanowały niebywałą siłą. Prawe ramię prze-tworzonej znajdowało się na wysokości głowy Lin; z wnętrza metalowej rury wystawał groźnie wyglądający grot harpuna.

Khepri odruchowo skuliła się z przerażenia.

Niegdysiejsza kobieta o smutnej twarzy przemówiła potężnym głosem:

– Panna Lin? Artystka? Spóźniła się pani. Pan Motley już czeka. Proszę za mną.

Prze-tworzona cofnęła się nieco, balansując na środkowej nodze i przestawiając dwie pozostałe poza nią, by zrobić przejście dla Lin. Podczas całej operacji harpun nawet się nie zakołysał.

„Jak daleko można się posunąć?” – pomyślała Lin i wstąpiła w ciemność korytarza.

W dalekim końcu zupełnie czarnego tunelu stał człowiek-kaktus. Lin bardzo słabo wyczuwała w powietrzu zapach jego soków. Miał ponad siedem stóp wzrostu i grube kończyny; musiał być wyjątkowo ciężki. Głowa wyrastała na jego spadzistych ramionach niczym krągły kamień, a niesymetryczną sylwetkę zniekształcały dodatkowo pęki twardych narośli. Zielona skóra kaktusa była jedną masą blizn, trzycalowych kolców i delikatnie czerwonych, wiosennych kwiatków.

Olbrzym skinął na Lin sękatymi paluchami.

– Pan Motley może pozwolić sobie na gest cierpliwości – rzekł, odwracając się i rozpoczynając wspinaczkę po schodach – ale nie przypominam sobie, żeby czekanie kiedykolwiek sprawiało mu przyjemność. – Kaktus odwrócił się niezdarnie, nie przerywając marszu i oskarżycielsko uniósł brew, spoglądając na artystkę.

„Odpieprz się, sługusie” – pomyślała niecierpliwie. „Lepiej zaprowadź mnie w końcu do swojego szefa”.

Kaktus pracowicie kuśtykał na bezkształtnych stopach, podobnych do małych pieńków drzewa.

Lin usłyszała za plecami wzmożone syczenie sprężonej pary i pohukiwanie mechanizmu: prze-tworzona weszła na schody. Nie odwracając się, khepri podążyła za kaktusem w głąb krętego tunelu bez okien.

„Ogromny dom” – pomyślała po dłuższej chwili. Wreszcie zdała sobie sprawę, że musieli przejść przez cały rząd domostw, w których wyburzywszy ściany działowe, wnętrza przebudowano i odnowiono wedle gustu właściciela. Za drzwiami, które mijali po drodze, rozległ się raz stłumiony, posępny odgłos maszyny. Czułki Lin drgnęły lekko. Gdy odeszli nieco dalej, z pomieszczenia dobiegł łomot podobny do dźwięku całej serii bełtów wystrzelonych z kuszy i wbijających się w miękkie drewno.

„O matko” – pomyślała ponuro Lin. „Gazid, kurwa twoja mać, w coś ty mnie wpakował?”

Istotnie, to Lucky Gazid, żałosna parodia impresaria, uruchomił proces, w wyniku którego Lin znalazła się w tym zatrważającym miejscu.

To on zrobił heliotypy najnowszych jej prac i zniknął z nimi gdzieś na mieście. Zawsze tak to wyglądało – Gazid usilnie starał się zasłużyć na dobrą reputację w kręgach artystycznych Nowego Crobuzon. Był żałosną postacią; wiecznie przypominał każdemu, kto chciał go słuchać, jak to przed trzynastu laty udało mu się zorganizować niezłą wystawę pewnej nieżyjącej już rzeźbiarce eterycznej. Lin i większość jej przyjaciół litowali się nad nim i pogardzali nim zarazem. Każdy jednak pozwalał mu robić heliotypy prac i łaskawie wciskał parę szekli tytułem „zaliczki na poczet honorarium agenta”. Wtedy Gazid znikał na kilka tygodni, po czym pojawiał się w zarzyganych spodniach i z krwią na butach, naćpany jakimś nowym świństwem, i proces zaczynał się od początku.

Ale nie tym razem.

Tym razem Gazid znalazł kupca na prace Lin.

Protestowała, kiedy przysiadł się do jej stolika w Zegarze i Kogucie. Tego dnia nie wypadała jej kolej, napisała mu na swojej tabliczce; przecież dała mu całą gwineę „zaliczki” nie dalej niż tydzień wcześniej. Gazid przerwał jej jednak i uparł się, żeby odeszła z nim na stronę. Uczyniła to, przy akompaniamencie chóralnego śmiechu elity artystycznej Pól Salacusa, a wtedy Gazid podał jej sztywną, białą karteczkę z prostym symbolem szachownicy o dziewięciu polach. Na odwrocie nadrukowano krótki tekst.


„Panno Lin. Mój pracodawca jest pod wrażeniem wizerunków pani dzieł, które dostarczył nam pani agent. Zastanawia się, czy zechciałaby pani umówić się z nim na spotkanie, by przedyskutować sprawę ewentualnego zlecenia. Z niecierpliwością będziemy oczekiwać odpowiedzi”.


Podpis był nieczytelny.

Gazid był kompletnym wrakiem, uzależnionym od większości świństw dostępnych na rynku, i potrafił zdobyć się na wszystko, byle skombinować pieniądze na prochy, lecz Lin nie wyobrażała sobie, aby mógł wziąć udział w przekręcie, którego elementem byłby liścik od potencjalnego klienta. Nie mógł mieć w tym żadnego interesu – chyba że naprawdę któryś z zamożnych obywateli Nowego Crobuzon był gotów zakupić prace Lin i obiecał agentowi prowizję.

Khepri wyciągnęła ćpuna z baru, wzbudzając jeszcze większą wesołość – ale i konsternację – towarzyszy i zaczęła wypytywać go o szczegóły. Z początku Gazid próbował kluczyć; widać było, że z wysiłkiem grzebie w myślach, szukając odpowiednich, w miarę wiarygodnych kłamstw. Szybko jednak zdał sobie sprawę, że w trosce o własne zdrowie powinien mówić prawdę.

– Jest taki facet, od którego od czasu do czasu kupuję towar… – przyznał w końcu z wahaniem. – Tak się złożyło, że miałem akurat rozłożone na półce odbitki twoich rzeźb… no i… kiedy przyszedł, spodobały mu się i powiedział, że parę z nich chciałby zabrać. A ja mu na to: „Dobra”. Jakiś czas później spotkaliśmy się znowu i stwierdził, że pokazał heliotypy gościowi, u którego sam zaopatruje się w towar, i że tamtemu też się spodobały, i że je zabrał, i że pokazał swojemu szefowi, i że w końcu dotarły do takiego faceta, co siedzi na samym szczycie tego interesu i bardzo interesuje się sztuką – w zeszłym roku kupił na przykład parę prac Alexandrine. No i temu najważniejszemu też wpadły w oko, i to tak skutecznie, że chciałby, abyś zrobiła coś specjalnie dla niego.

Lin przetłumaczyła sobie w myśli pokrętną opowieść Gazida. „Szef twojego dealera narkotykowego chce, żebym dla niego pracowała???” – napisała z oburzeniem.

– Coś ty, Lin, nic z tych rzeczy!… To znaczy… może i tak, ale… – Gazid zaciął się na moment. – Powiedzmy, że tak – dokończył z głupią miną i znowu umilkł. – Tylko że… Tylko że on chce cię poznać. Jeżeli jesteś zainteresowana, musisz spotkać się z nim osobiście.

Lin musiała to przemyśleć.

Z pewnością miała przed sobą ekscytującą perspektywę. Sądząc po wizytówce, nie interesował się nią byle pośrednik, tylko któraś z bardzo grubych ryb. Lin nie była głupia; wiedziała, że taka współpraca może być niebezpieczna. Z drugiej jednak strony była autentycznie podniecona i nie bardzo mogła zapanować nad emocjami. W jej życiu artystycznym byłoby to wielkie wydarzenie. Mogłaby dyskretnie napomykać w towarzystwie, że jej mecenasem jest boss przestępczego półświatka. Była dość inteligentna, by zdawać sobie sprawę z dziecinnego charakteru tej ekscytacji, a jednocześnie niewystarczająco dojrzała, by się tym przejmować.

I właśnie w chwili, gdy myślała o tym, jak bardzo się nie przejmuje własną dziecinnością, Gazid wymienił sumę, o której wspomniał mu tajemniczy pośrednik. Lin poczuła, że nogi się pod nią uginają.

„Muszę pomówić z Alexandrine” – napisała i czym prędzej wróciła do lokalu.

Alex jednak nic nie wiedziała. Owszem, skasowała od jakiegoś bandyty tyle forsy, ile się dało za dwa płótna, ale spotykała się wyłącznie z gońcem średniego szczebla, a ten po prostu dał jej niewiarygodną sumę w zamian za dwie świeżo ukończone prace. Odkąd dobili targu, więcej o nim nie słyszała.

I to było wszystko. Alex nie znała nawet imienia tajemniczego kolekcjonera.

Lin pomyślała, że dokona czegoś więcej.

Dlatego zdecydowała się przesłać wiadomość, która z rąk Gazida miała przedostać się do nielegalnej sieci komunikacyjnej wiodącej cholera wie dokąd: wiadomość, że zgadza się na spotkanie, ale chce znać przynajmniej nazwisko klienta, aby mogła zapisać je w swoim pamiętniku.

Podziemny świat Nowego Crobuzon trawił jej życzenie przez okrągły tydzień, nim wypluł odpowiedź w postaci drukowanej notatki, którą ktoś przecisnął nocą pod drzwiami mieszkania artystki. Było na niej zaledwie kilka słów – adres w Mieście Kości, data i tylko jedno nazwisko: Motley.

Korytarz wypełniły gorączkowy stukot i klekot pracujących mechanizmów. Eskortujący Lin kaktus zatrzymał się przed jednymi z wielu ciemnych drzwi, uchylił je i odsunął się na bok.

Oczy Lin szybko przystosowały się do jaskrawego światła. Miała przed sobą salę maszyn – wielkie pomieszczenie o wysoko zawieszonym stropie i ścianach pomalowanych na czarno (jak wszystko w tym ponurym gmachu), dobrze oświetlone gazowymi lampami i zastawione mniej więcej czterdziestoma biurkami. Na każdym z nich stała masywna maszyna do pisania; stukot klawiszy towarzyszył gorączkowej pracy sekretarek, które zajęte były przepisywaniem całych stert odręcznych notatek. W większości były to kobiety rasy ludzkiej, ale Lin zarejestrowała też zapach i widok nielicznych mężczyzn, kaktusów, dwóch kheprich oraz jednego vodyanoiego, pracującego na maszynie z klawiaturą przystosowaną do wielkich, błoniastych łap.

Pod ścianami stali prze-tworzeni, przeważnie byli to ludzie, ale nie tylko. Odsetek obcych poddanych okrutnemu procesowi był tu wyższy niż w całej populacji, gdzie stanowili oni rzadkość. Niektórych prze-tworzono organicznie, wszczepiając im szpony, rogi i dodatkowe mięśnie, jednakże większość stanowili mechaniczni – duchota panująca w sali była głównie skutkiem pracy ich kotłów parowych.

W przeciwległej ścianie Lin zauważyła zamknięte drzwi prowadzące zapewne do czyjegoś biura.

– Nareszcie, panno Lin – rozległ się nagle donośny głos z tuby umieszczonej nad owymi drzwiami. Żadna z sekretarek nie podniosła głowy. – Zechce pani przejść przez salę. Zapraszam do mojego gabinetu.

Lin weszła między biurka. Próbowała odczytać treść notatek sporządzanych przez sekretarki, ale w pokoju o czarnych ścianach nie było to łatwe zadanie dla jej oczu. Kobiety pisały szybko i wprawnie, przenosząc treść rękopisów bez spoglądania na klawiaturę czy wynik swej pracy.

„W nawiązaniu do naszej rozmowy z trzynastego tego miesiąca – wystukała jedna – proszę o wznowienie działalności franchisingowej pod naszym nadzorem. Szczegółowe warunki omówimy w najbliższym czasie…”

Lin przeszła dalej.

„Zdechniesz jutro, ty skurwysyńskie, robacze gówno, ale najpierw pozazdrościsz prze-tworzonym, tchórzliwa pizdo. Będziesz wrzeszczeć tak, aż usta zaczną ci krwawić…” – pisała następna.

„O nie…” – pomyślała Lin. „Pomocy!”

Drzwi biura otworzyły się cicho.

– Zapraszam, panno Lin. Zapraszam! – zagrzmiała tuba. Lin nie zawahała się. Weszła do środka.

Szafy z aktami i półki z książkami zajmowały większość miejsca w niewielkim gabinecie. Na jednej ze ścian powieszono tradycyjny, olejny obraz przedstawiający pejzaż Zatoki Żelaznej. Za wielkim biurkiem z ciemnodrzewa wisiał zwijany parawan ozdobiony sylwetkami ryb – powiększona wersja przepierzeń, za którymi zwykle przebierały się modelki pozujące artystom. Pośrodku parawanu rysunek jednej z ryb zastąpiono małą taflą lustra, w którym Lin zobaczyła samą siebie.

Dotarłszy do płótna, zawahała się i stanęła.

– Proszę usiąść – odezwał się głos zza parawanu. Lin przyciągnęła krzesło stojące przed biurkiem. – Widzę panią, panno Lin. Lustrzany karp jest okienkiem z mojej strony. Moim zdaniem uprzejmość nakazuje uprzedzać o tym gości. – Mówca wyraźnie spodziewał się odpowiedzi, więc Lin skinęła głową. – Spóźniła się pani, panno Lin.

„Na Diabli Ogon! Że też musiałam się spóźnić akurat na to spotkanie!”. – pomyślała w panice Lin. Zaczęła pospiesznie pisać w notatniku słowa przeprosin, ale przerwał jej głos zza zasłony.

– Rozumiem język znaków, panno Lin.

Khepri odłożyła notatnik i wprawnymi ruchami dłoni przeprosiła najlepiej, jak umiała.

– Proszę się tak nie przejmować – odparł gospodarz z nieszczerą uprzejmością. – Zdarza się. Miasto Kości nie jest zbyt przyjazne dla odwiedzających. Następnym razem wyjdzie pani z domu nieco wcześniej, nieprawdaż?

Lin gorliwie przytaknęła, że taki właśnie ma zamiar.

– Bardzo podoba mi się pani dorobek artystyczny, panno Lin. Mam tu wszystkie heliotypy, które udało się wydobyć od Lucky’ego Gazida. To wyjątkowo smętny, żałosny, złamany życiem kretyn, ten Gazid – uzależnienie jest smutne w większości przypadków – ale muszę przyznać, iż ma, że się tak wyrażę, nosa do ciekawej sztuki. Ta kobieta, Alexandrine Nevgets, także była jego podopieczną, prawda? Bez polotu, nawiasem mówiąc, w przeciwieństwie do pani, ale w miarę zdolna. Dlatego zawsze jestem gotów ulżyć doli Lucky’ego Gazida. Będę żałował, kiedy wreszcie umrze. A bez wątpienia nadejdzie kiedyś ten smutny dzień, gdy ktoś rozpruje mu brzuch tępym i brudnym nożem za garść drobniaków; a może zniszczy go gorączka choroby wenerycznej, którą złapie od nieletniej dziwki lub ktoś połamie mu kości za donosicielstwo – w końcu milicja płaci informatorom nie najgorzej, a ćpuny nie mogą być zbyt wybredne, jeśli chodzi o źródła dochodów…

Głos dobiegający zza parawanu był melodyjny i miał w sobie coś hipnotycznego; słowa – choć tak brutalne – układały się w głowie Lin w coś w rodzaju łagodnego wiersza. A jednak bardzo się bała, nie miała pojęcia, jak mogłaby odpowiedzieć na to, co mówił gospodarz. Jej ręce pozostawały więc nieruchome.

– Skoro więc, jak już mówiłem, polubiłem pani twórczość, chciałbym teraz porozmawiać z panią, by przekonać się, czy jest pani odpowiednią osobą do przyjęcia mojego zlecenia. Pani prace są dość niezwykłe, zwłaszcza w zestawieniu z tradycyjnymi dziełami kheprich. Zgodzi się pani ze mną?

Tak.

– Proszę mi opowiedzieć o swoich rzeźbach, panno Lin. Może pani bez obawy mówić o nich ze szczerym uczuciem. Nie mam nic przeciwko poważnemu traktowaniu sztuki, zresztą proszę nie zapominać, że to ja zacząłem tę rozmowę. Kluczowe słowa, które powinna pani mieć w pamięci, odpowiadając na moje pytania, to: „tematyka”, „technika” oraz „estetyka”.

Lin zawahała się, ale strach pomógł jej podjąć decyzję. Bardzo chciała zadowolić tego człowieka, a skoro zrealizowanie tego zamiaru wymagało opowiadania o własnej sztuce, nie miała nic przeciwko temu.

Pracuję samotnie, zaczęła. To część mojego… buntu. Opuściłam Creekside i Kinken, zostawiając swój rój. Mój lud żyje tam w poczuciu pogłębiającej się beznadziei, więc i wspólna sztuka stała się debilnie heroiczna. Przykład: Plac Posągów. A ja chciałam wypluć coś… paskudnego. Usiłowałam uczynić którąś z figur, które tworzyłyśmy razem, trochę mniej idealną… Siostry się wkurzyły. Dlatego postanowiłam działać samodzielnie. Teraz robię paskudne rzeczy. Paskudne jak Creekside.

– Właśnie tego się spodziewałem. Pani motywacja jest, proszę wybaczyć, raczej mało oryginalna. Co w niczym nie osłabia siły pani dzieł, rzecz jasna. Khepri-ślina to cudowna substancja. Wykonane z niej prace mają niesamowity połysk, są mocne i lekkie, a przez to bardzo praktyczne – wiem, że nie powinienem używać tego słowa w odniesieniu do dzieł sztuki, ale jestem z natury pragmatyczny. Tak czy inaczej, używanie tak genialnego budulca do wyrażania frustracji złamanych życiem kheprich to okropne marnotrawstwo. Poczułem wielką ulgę, kiedy przekonałem się, że ktoś jednak stosuje ten materiał do tworzenia czegoś naprawdę interesującego, niepokojącego. Kanciastość pani rzeźb, nawiasem mówiąc, jest fascynująca.

Dziękuję. Opanowałam doskonałą technikę gruczołową. Lin postanowiła skorzystać z przyzwolenia na odrobinę autoreklamy. Zostałam wykształcona wedle zasad szkoły Outnow, które zabraniają kształtowania raz wyplutej śliny. To świetne ćwiczenie; pomaga osiągnąć pełną kontrolę nad pracą. Lecz mimo to… zbuntowałam się. Wracam do miejsc, w których ślina jest jeszcze miękka, i obrabiam ją stosownie do potrzeb. Mam dzięki temu większą swobodę, mogę kształtować nawisy i inne elementy wymagające precyzji.

– Czy używa pani bogatej palety barw? – Lin skinęła głową. – Heliotypy pozwalają jedynie na oglądanie dzieł w sepii. Dobrze wiedzieć. Wiem już co nieco o technice i estetyce. Teraz bardzo chciałbym usłyszeć coś o tematyce pani prac.

Lin zesztywniała. Nagle zdała sobie sprawę, że nie potrafi opowiedzieć o tym, co tak naprawdę przedstawiały jej rzeźby.

– Pomogę pani. Opowiem o tym, co sam uważam za interesujące. Być może to wystarczy, byśmy mogli stwierdzić, czy nadaje się pani do wykonania mojego zlecenia.

Głos umilkł w oczekiwaniu na zgodę Lin.

– Proszę unieść głowę, panno Lin – odezwał się gospodarz, kiedy odpowiedziała potakującym skinieniem. Przezwyciężając strach, zrobiła to, o co prosił. Niepokoiła ją ta pozycja; ukazując wrażliwe podgardle pod owadzią głową, miała wrażenie, że naraża się na niebezpieczeństwo. Mimo to odsłoniła szyję, pozwalając, by oczy ukryte za lustrem w kształcie ryby przyjrzały się jej uważnie.

– Ma pani w szyi identyczne elementy, jak kobieta rasy ludzkiej. Widzę nawet to samo zagłębienie u jej podstawy, które tak chętnie opiewają poeci. Pani skóra ma odcień czerwieni, który ludzie uznaliby za dość niezwykły, przyznaję, ale mimo wszystko mógłby uchodzić za ludzki. Spoglądam jednak w górę, wzdłuż tej pięknej, ludzkiej szyi – bez wątpienia zaneguje pani użycie słowa „ludzkiej”, ale proszę dać mi jeszcze moment – i nagle… nagle docieram do miejsca… do tej wąziutkiej strefy, w której owa miękka, ludzka skóra zlewa się z blado kremową, segmentowaną, spodnią stroną pani głowy. – Po raz pierwszy odkąd Lin weszła do gabinetu, gospodarz zdawał się szukać w myśli właściwych słów. – Czy kiedykolwiek stworzyła pani podobiznę kaktusa? – Lin potrząsnęła głową. – Ale na pewno widziała pani z bliska jedną z tych istot? Weźmy chociażby mojego pracownika, który przyprowadził panią tutaj. Czy zwróciła pani uwagę na jego stopy, palce, szyję? Są takie miejsca na jego ciele, gdzie skóra myślącej istoty przemienia się w skórkę bezrozumnej rośliny. Kiedy odcina się kaktusowi szeroką, okrągłą podeszwę stopy, on nic nie czuje. A gdy ukłuje się go wyżej, w miękką część uda, piszczy z bólu. Jest jednak i taka strefa… zupełnie inna… gdzie nerwy splatają się ze sobą i zmieniają, gdzie uczą się, jak być obojętną rośliną, gdzie najostrzejszy nawet ból jest daleki, rozproszony, raczej niepokojący niż przerażający. Proszę pomyśleć o innych przykładach. O torsie skorupiaka lub calowca, o stadium przejściowym w kończynie prze-tworzonego, o wielu innych rasach i gatunkach zamieszkujących to miasto i niezliczonych odmianach istot z całego świata, żyjących w ciałach kundli, mieszańców. Zapewne powie pani, że nie dostrzega żadnej fazy przejściowej w swoim ciele, że khepri są i zawsze byli skończoną całością, że dostrzeganie w pani ciele „ludzkich” cech jest przejawem mojego antropocentryzmu. Jeśli jednak odrzucimy ironię tego oskarżenia – ironię, której jeszcze pani sobie nie uświadamia – z pewnością przyzna pani, że istnieją owe strefy przemiany w ciałach stworzeń należących do innych ras; może nawet w ciałach ludzi. – Gospodarz ciągnął wypowiedź. – A cóż można powiedzieć o naszym mieście? Wciśnięte między dwie rzeki, które łączą się, by stać się morzem, między góry, które zmieniają się niepostrzeżenie w płaskowyż, gdzie drzewa porastające z rzadka południowe przedmieścia gromadzą się niespodziewanie i oto ilość staje się jakością: nagle tworzą las. Architektura Nowego Crobuzon także się zmienia. Proszę pomyśleć o budowlach industrialnych, o rezydencjach, przepychu, o slumsach, o podziemiach, o konstrukcjach napowietrznych, o jaskrawych kolorach, o szarości, o żyznej ziemi, o pustkowiu… Pani na pewno rozumie. Nie będę kontynuował.

I taki właśnie jest cały świat, panno Lin. Wierzę, że na tym polega jego fundamentalna dynamika: na przemianach. Na istnieniu stref, w których jedna rzecz staje się inną. I ten temat interesuje mnie najbardziej. Sfery, w których to, co oddzielne, staje się częścią całości. Strefy hybrydowe. Czy sądzi pani, że i dla niej te zagadnienia mogą być ciekawe? Bo jeśli tak… to zamierzam zaproponować pani pracę. Zanim jednak udzieli pani odpowiedzi, proszę zrozumieć dobrze, co to oznacza. Poproszę panią o uchwycenie w rzeźbie żywego obiektu. Stworzy pani model naturalnej wielkości. Model… mnie.

Bardzo niewielu ludzi zna moją twarz, panno Lin. Człowiek na moim stanowisku musi być nadzwyczaj ostrożny. Z pewnością rozumie pani, dlaczego tak jest. Jeżeli przyjmie pani to zlecenie, uczynię panią bogatą, ale jednocześnie stanę się częścią pani umysłu. Tą częścią, która będzie mnie pamiętać. Tą, która będzie moja. Nie pozwolę pani podzielić się tą wiedzą z nikim. Jeżeli jednak uczyni to pani, postaram się, żeby przed śmiercią cierpiała pani niewyobrażalne męki. Tak więc… – Zza parawanu dobiegł cichy trzask i Lin zdała sobie sprawę, że jej rozmówca siedzi na krześle. – Tak więc, panno Lin, czy jest pani zainteresowana strefą hybrydową? Czy jest pani zainteresowana pracą dla mnie?

„Nie mogę… Nie mogę odrzucić takiej propozycji” – pomyślała bezradnie. „Nie mogę. Przez wzgląd na pieniądze, na sztukę… Bogowie, pomóżcie mi. Nie mogę jej odrzucić. Błagam, nie pozwólcie, żebym żałowała tej decyzji”.

Po chwili skinęła ręką na znak zgody.

– Och, tak się cieszę. – Gospodarz odetchnął z ulgą. Serce Lin zaczęło bić jeszcze szybciej. – Naprawdę, jestem zadowolony z pani decyzji. No cóż… – W niewidocznej części gabinetu rozległo się ciche szuranie. Lin siedziała nieruchomo, tylko jej czułki drgały niespokojnie. – Mam nadzieję, że żaluzje dzielące nas od sekretariatu są opuszczone? – upewnił się pan Motley. – Myślę, że powinna pani zobaczyć obiekt, nad którym będzie pani pracować. Pani umysł należy teraz do mnie, Lin. Pracuje pani dla mnie.

Pan Motley wstał i pchnął parawan, przewracając go na podłogę.

Lin także wstała, niepewnie, w zdumieniu i strachu poruszając nieświadomie głowoodnóżami. Patrzyła.

Strzępy skóry, futra i piór powiewały, kiedy się poruszał. Wypustki na końcach wątłych członków zaciskały się kurczowo. Oczy pobłyskiwały z głębi ciemnych oczodołów. Rogi i wyrostki kostne sterczały groźnie na wszystkie strony, macki drżały spazmatycznie, a liczne usta błyszczały wilgocią. Łaty różnokolorowych skór kontrastowały ze sobą fatalnie. Pęknięte kopyto postukiwało z cicha o drewnianą podłogę. Wypukłe strumienie mięśni zderzały się ze sobą pod skórą, tworząc absurdalne zgrubienia i zawirowania. Ludzkie muskuły sprzężone z obcymi ścięgnami i przypadkowo złożonym kośćcem pracowały w niełatwej zgodzie, nadając ruchom powolne tempo i znamiona wysiłku. Łuski błyszczały. Płetwy drżały. Skrzydła trzepotały bezradnie. Owadzie szczypce zaciskały się i otwierały.

Lin cofnęła się odruchowo i potknęła; strach nakazywał jej uciekać przed tym powolnym ruchem. Chitynowy pancerz okrywający jej głowę pulsował neurotycznie. Trzęsła się z przerażenia.

Pan Motley zbliżał się do niej jak myśliwy do swej zdobyczy.

– I co, panno Lin? – spytał jednymi z uśmiechniętych, ludzkich ust. – Który z moich profili podoba się pani najbardziej?

Загрузка...