CZĘŚĆ ÓSMA. WYROK
ROZDZIAŁ 52

– Musimy stąd wyjechać.

Derkhan mówiła szybko, a Isaac patrzył na nią ponuro. Karmił Lin, która krzywiła się i kręciła niespokojnie, nie bardzo wiedząc, co chce robić. Próbowała dawać znaki, ale jej ręce nie były posłuszne; chwilami przekazywały nie słowa, lecz przypadkowe symbole bez żadnego znaczenia. Isaac troskliwie strząsał kawałki owocu z jej ubrania.

Wreszcie skinął głową i wbił wzrok w podłogę. Derkhan mówiła dalej, jakby brała jego zachowanie za wyraz dezaprobaty, jakby czuła, że musi go przekonać.

– Za każdym razem, kiedy zmieniamy kryjówkę, czujemy strach – mówiła cicho, z wyrazem zawziętości na twarzy. Strach, poczucie winy, zmęczenie i smutek nie dawały jej spokoju. Była wyczerpana. – Za każdym razem, gdy na horyzoncie pojawia się jakiś automat, jesteśmy pewni, że znalazła nas Rada Konstruktów. Zamieramy ze strachu na widok każdego mężczyzny, kobiety czy obcego. Może to agent milicji? Może zbir Motleya? – Derkhan przyklęknęła i pochyliła się nad uczonym. – Ja nie mogę tak żyć, Zaac – powiedziała. Spojrzała na Lin, uśmiechnęła się lekko i przymknęła oczy. – Zabierzemy ją ze sobą – szepnęła. – Będziemy się nią opiekować. Tutaj jesteśmy skończeni. Nie możemy ukrywać się bez końca; znajdą nas prędzej czy później. Nie chcę na to czekać.

Isaac znowu kiwnął głową.

– Ja… – zaczął i urwał. Próbował uporządkować myśli. – Ja… mam sprawę, którą muszę doprowadzić do końca – powiedział cicho.

Podrapał się po pulchnym podbródku, swędziała go skóra pod odrastającą wolno brodą. Wiatr wpadał do mieszkania przez wybite okna. Stary dom w Pincod był wysoki, zapleśniały i pełen włóczęgów. Isaac, Derkhan i Yagharek zajęli dla siebie dwa ostatnie piętra. Okna znajdowały się w przeciwległych ścianach – jedno z widokiem na ulicę, drugie z pejzażem małego, zaśmieconego podwórka. Spomiędzy betonowych płyt na tyłach domu sterczały kępy chwastów niczym zmutowane narośle.

Isaac i pozostali barykadowali drzwi zawsze, gdy przebywali w mieszkaniu. Wymykali się na ulice wyłącznie w przebraniu i zazwyczaj nocą, zachowując nadzwyczajną ostrożność. Rzadko wypuszczali się do miasta za dnia, tak jak Yagharek uczynił to tego ranka – zawsze jednak znalazł się powód; nie cierpiąca zwłoki sprawa, która zmuszała ich do podjęcia ryzyka. Zapewne jedną z nieustających przyczyn była zwykła klaustrofobia. Uwolnili przecież miasto i nie chcieli pogodzić się z myślą, że nie wolno im przechadzać się jego ulicami w pełnym słońcu.

– Wiem o twoim zobowiązaniu – powiedziała Derkhan. Spojrzała na luźno połączone elementy maszyny kryzysowej, które uczony wyjął z worka poprzedniego dnia i skrupulatnie oczyścił, a potem złożył w całość.

– Yagharek… – mruknął Isaac. – Jestem mu to winien. Obiecałem. Derkhan spuściła wzrok i z trudem przełknęła ślinę, po czym znowu popatrzyła na niego. Skinęła głową.

– Jak długo? – spytała. Isaac zerknął na nią, ale nie wytrzymał jej spojrzenia. Wzruszył ramionami.

– Niektóre kable są przepalone – odparł ogólnikowo i ułożył nieco wygodniej Lin, przytuloną do jego piersi. – Cholerne sprzężenie zwrotne stopiło parę obwodów. Hmm… Będę musiał wyjść dziś wieczorem i poszukać paru przetworników… i dynama. Resztę mogę naprawić sam. Tylko że nie mam narzędzi. Kłopot w tym, że za każdym razem, gdy coś kradniemy, ryzyko rośnie. – Grimnebulin raz jeszcze wzruszył ramionami. Innego rozwiązania nie było, pieniądze skończyły się dawno temu. – Muszę też zdobyć ogniwo chymiczne albo coś w tym guście. Ale najtrudniej będzie uporać się z matematyką. Naprawienie samej maszyny to kwestia czysto mechanicznej pracy. Nawet jeśli uruchomię ją wkrótce, to przebrnięcie przez obliczenia… no, wiesz… sformułowanie problemu za pomocą równań… to cholernie trudna sprawa. Ostatnim razem załatwiła to za mnie Rada Konstruktów. – Mężczyzna przymknął oczy i oparł głowę o ścianę. – Muszę stworzyć sekwencję instrukcji – dodał cicho. – „Leć”… To właśnie muszę powiedzieć maszynie. Trzeba umieścić Yaga w powietrzu, wtedy znajdzie się w kryzysie, bo przecież powinien zlecieć na ziemię. Maszyna musi sięgnąć do istoty tego stanu i skierować jego energię na Yagharka. W ten sposób utrzyma go w powietrzu, potęgując potencjał kryzysu, a więc i energię, z której znowu może skorzystać… i tak dalej. To doskonała, nieskończona pętla – podsumował. – Myślę, że to się uda. Tylko ta matematyka…

– Jak długo? – powtórzyła cicho Derkhan. Isaac zmarszczył brwi. – Tydzień… może dwa – przyznał. – A może i dłużej.

Blueday bez słowa pokręciła głową.

– Jestem mu to winien, Dee! – powiedział z naciskiem Isaac. – Obiecałem mu to dawno temu, to on…

„To on odciągnął ćmę od Lin” – chciał powiedzieć, ale gdzieś w głębi jego duszy natychmiast pojawiło się pytanie: „Tylko czy dobrze zrobił?” Czując obrzydzenie do własnych myśli, Isaac umilkł.

„To największe osiągnięcie nauki od setek lat” – pomyślał nagle z wściekłością. „A ja nie mogę nawet wyjść z ukrycia! Muszę… uciec stąd i zabrać maszynę ze sobą”.

Pogładził pancerz głowociała Lin. Khepri znowu próbowała sygnalizować: ryba, zimno, cukier…

– Wiem, Zaac – odpowiedziała Derkhan bez złości. – Wiem. On… zasłużył. Ale nie możemy zwlekać tak długo. Musimy odejść.

– Uczynię, co w mojej mocy – obiecał Isaac. – Trzeba mu pomóc i zrobię to szybko.

Derkhan musiała się z tym pogodzić. Nie miała wyboru. Nie zamierzała zostawiać ani Isaaca, ani Lin. Nie winiła go. Chciała, żeby dotrzymał umowy, żeby dał Yagharkowi to, co mu obiecał.

Smród i smutek wilgotnego, ciasnego pokoju doprowadzały ją do rozpaczy. Mruknęła coś o wyprawie po zapasy nad rzekę i wyszła z mieszkania. Isaac uśmiechnął się krzywo, słysząc jej mętną wymówkę.

– Bądź ostrożna – powiedział niepotrzebnie. Wsparty plecami o gnijącą ścianę, przytulił mocniej Lin.

Po chwili poczuł, że zasnęła. Wyśliznął się spod niej i podszedł do okna, by popatrzeć w dół, na świat zwyczajnych ludzi.

Nie znał nawet nazwy ulicy, przy której mieszkali. Była dość szeroka i wysadzona młodymi drzewkami, pełnymi nadziei na długi i zdrowy żywot. W jej głębi stał wóz, celowo ustawiony w poprzek jezdni, jakby ktoś chciał zmienić na chwilę zwykłą ulicę w ślepy zaułek. Człowiek i vodyanoi sprzeczali się hałaśliwie, stojąc obok dwóch zaprzężonych do wozu osłów, które pokornie spuściły łby, aby nikt nie zwracał na nie uwagi. Obok nieruchomych kół pojazdu zjawiły się nie wiadomo skąd rozwrzeszczane dzieciaki, z zapałem kopiące szmaciankę. Biegały, trzepocąc podartym odzieniem jak ptaki-nieloty bezużytecznymi skrzydłami.

Wkrótce i między nimi wybuchła kłótnia. Czterej malcy zaczęli szturchać i popychać pulchnego vodyanoiego. Wystraszony smarkacz z płaczem uciekł na czterech łapach. Jeden z chłopców rzucił za nim kamieniem, ale nie trafił. Po chwili spór poszedł w niepamięć – mały vodyanoi popłakał w samotności, a potem wrócił i skoczył w sam środek grupy, zabierając innemu piłkę.

Nieco bliżej, o kilka bram od budynku, w którym ukrywali się uciekinierzy, młoda kobieta rysowała kredą na murze jakiś znak. Był to nieznany Isaacowi, nieco kanciasty symbol, zapewne jeden z wiedźmowych talizmanów. Obok, na stopniu, siedzieli dwaj starcy. Rzucali kostką do gry i co chwila śmiali się hałaśliwie. Okoliczne domy były obskurne i dość dokładnie zapaskudzone przez ptaki. W smołowanych chodnikach roiło się od mniejszych i większych dziur, w których zbierała się woda. Gawrony i gołębie lawirowały pracowicie między słupami dymu z tysięcy kominów.

Do uszu Isaaca docierały strzępy rozmów.

– …i on chce stivera za coś takiego?!…

– …zniszczył maszynę, ale przecież on zawsze był pizdą…

– …nie mów o tym nikomu, ale…

– …dopiero w następną dokotę, a ona już dostała cały kryształ…

– …barbarzyństwo, mówię ci, pieprzone barbarzyństwo i tyle…

– …ku pamięci? Niby czyjej?!…

„Andreja” – pomyślał nagle Isaac, najzupełniej bez powodu. Po chwili znowu zaczął nasłuchiwać.

Strumień słów nie słabł ani na chwilę. Niektóre pochodziły z nieznanych Isaacowi języków; w innych rozpoznawał perricki i fellidzki oraz charakterystyczne, zawiłe frazy rodem z Dolnego Cymek. Były i inne.

Nie chciał wyjeżdżać z tego miasta.

Westchnął ciężko i odwrócił się. Lin nadal spała, zwinięta w kłębek na podłodze.

Zobaczył jej piersi, rysujące się wyraźnie pod zniszczoną koszulą. Spódnica zawinęła się wysoko, odsłaniając uda. Isaac odwrócił głowę.

Odkąd uwolnili Lin, już dwa razy zdarzyło mu się pod naciskiem jej ciepłego ciała ocknąć ze snu z potężnym wzwodem. Gładził wtedy dłonią krągłość jej bioder i sięgał dalej, między rozłożone nogi. W miarę jak senność rozpływała się niczym poranna mgła, sztywność członka stawała się coraz trudniejsza do zniesienia. Wiedziony instynktem, nie zważając na obecność Derkhan i Yagharka, Isaac wspiął się na rozgrzaną snem Lin, która właśnie zaczynała się budzić. Szeptał do niej czule i tłumaczył powoli, co zamierza zrobić, aż nagle odchylił się gwałtownie, gdy zobaczył chaotyczne znaki kreślone w powietrzu przez jej ręce. Przypomniał sobie, co jej zrobiono.

Ocierała się o niego, przestawała i znowu zaczynała („Jak kapryśna suczka” – pomyślał wtedy z odrazą), trochę podniecona, ale wyraźnie zdezorientowana. Ta część jestestwa Isaaca, którą kierowała żądza, pragnęła kontynuować grę, ale ciężar rozpaczy przeważył i nagły wzwód zniknął równie szybko, jak się pojawił.

Z początku Lin wyglądała na zawiedzioną i urażoną, a potem, zupełnie niespodziewanie, ucieszyła się i z radością objęła swojego mężczyznę. Wreszcie skuliła się, zrozpaczona, i – sądząc po emisji zapachów, które rozpoznawał Isaac – zaczęła płakać. Wkrótce potem spała już mocnym snem.

Isaac wyjrzał ponownie, żeby nasycić oczy dziennym życiem miasta. Rozmyślał o Rudgutterze i jego klice, o makabrycznym procederze Motleya i o zimnych analizach Rady Konstruktów, podstępnie pozbawionej dostępu do maszyny kryzysowej, który jej obiecano. Wyobrażał sobie ich wściekłość, kłótnie, sprzeczne rozkazy…

Podszedł wolno do swojej maszyny i przyjrzał się jej pobieżnie. Usiadł, rozłożył na kolanie kawałek papieru i zaczął liczyć.

Nie martwiło go to, że Rada Konstruktów mogłaby zbudować kopię jego instalacji. Nie była w stanie stworzyć czegoś takiego. Nie umiała obliczyć odpowiednich parametrów. Schemat maszyny kryzysowej pojawił się w głowie Isaaca w sposób naturalny, jako nagły przebłysk intuicji, z którego przez dobrych kilka godzin w ogóle nie zdawał sobie sprawy. Rada Konstruktów nie mogła się zdobyć na takie natchnienie. Fundamentalny model działania maszyny, jej przewodnia myśl, była czymś, czego Isaac w ogóle nie musiał zapisywać. A nawet gdyby to zrobił, nikt nie zrozumiałby jego notatek.

Isaac obrócił się nieco, by snop słonecznego światła padał na czysty papier.


*

Szare sterowce jak co dnia patrolowały przestworza, choć pewnie z mniejszym zapałem niż zwykle.

Dzień był piękny. Wydawało się, że wiatr od morza z każdą chwilą poprawia wizerunek błękitnego nieba.

Yagharek i Derkhan cieszyli się słońcem w odległych częściach miasta, próbując nie narażać się na zbytnie niebezpieczeństwa. Spacerowali z dala od zatłoczonych ulic, pełnych kłótliwych handlarzy i klientów.

Bezchmurne niebo przyciągnęło roje rozkrzyczanych ptaków i wyrmenów. Wszelkie latające istoty przysiadały grupami na wieżach świątyń, stromych dachach milicyjnych baz i na belkach wspierających napowietrzne tory, metodycznie pokrywając je białawym gównem. Wielkie stada krążyły spiralnym torem wokół wysokościowców w Ketch Heath i podobnych do szkieletów, zapomnianych wieżowców w Spatters.

Przemykały i nad Crow, klucząc w powietrzu jak zawsze unoszącym się wzdłuż ścian Dworca Perdido. Wrzaskliwe kawki tłoczyły się na stromiznach krytych wypaloną gliną i na betonowych, smołowanych połaciach płaskich dachów na tyłach olbrzymiego gmachu – także i na tej niewielkiej przestrzeni, która górowała nad sąsiednimi płaszczyznami. Ptasie odchody znaczyły białymi plamami niedawno wyszorowany, płaski dach, na którym zostały tylko ciemniejsze plamy w miejscach, gdzie rozlał się jakiś – być może żrący – płyn.

Latające towarzystwo obsiadło szczelnie nawet Szpikulec i Parlament.

Żebra, wyblakłe i spękane, starzały się w słońcu jakby szybciej. Ptaki przysiadały na gigantycznych, kostnych półkach i odlatywały niemal natychmiast, szukając bardziej przyjaznego schronienia w Mieście Kości. Prześlizgiwały się też nad długim, pomalowanym na czarno – ale i naznaczonym spalenizną – szeregiem połączonych domków, w sercu którego niejaki pan Motley rozpaczał nad nie dokończoną rzeźbą.

Mewy i głuptaki podążały wiernie za barkami wiozącymi śmieci i za łodziami rybackimi, które przemierzały wody Smoły i Wielkiej Smoły. Nurkowały raz po raz, czyhając na porzucone przez ludzi, a nadające się do zjedzenia resztki. Niektóre zawracały i kierowały się ku innym żerowiskom – ku stosom odpadków w Badside i targowi rybnemu na Polach Pelorusa. Szukając wytchnienia, przysiadały na okrytym glonami kablu, który wypełzał z wody na wysokości Spit Hearth. Przetrząsały śmietniska Stoneshell i szukały półżywych istot przedzierających się przez ziemię jałową Griss Twist. Grunt pod nimi pomrukiwał z cicha, przejmując wibrację od gęstej sieci ukrytych kabli.

Z odludnej części slumsów St Jabber’s Mound wyłoniła się i bez wysiłku wzbiła w niebo postać znacznie większa od ptasiej. Pożeglowała na imponującą wysokość ponad zachodnimi dzielnicami miasta. Z tej perspektywy gęsto splecione ulice i dachy wyglądały na kłąb egzotycznej pleśni w odcieniach khaki i szarości. Niesiona lekkim wiatrem istota minęła bez wysiłku aerostaty, wygrzewając się w słońcu wysoko ponad nimi. Utrzymując stałą prędkość, skierowała się na wschód i minęła jądro miasta, z którego – niczym pięć płatków gigantycznego kwiatu – wyrastały wiadukty linii kolejowych.

W przestworzach nad Sheck bandy znudzonych wyrmenów zabawiały się prymitywnymi akrobacjami. Szybująca postać minęła je w spokoju, niezauważona.

Nie spieszyła się; poruszała potężnymi skrzydłami z taką łatwością i w takim tempie, że nie można było mieć wątpliwości, iż byłaby w stanie bez trudu zwiększyć prędkość lotu nawet i dziesięciokrotnie. Przekroczyła linię Egzemy i zaczęła pomału opadać, chwilami śledząc buchające dymem pociągi linii Dexter. Podążała na wschód z rzadko widywanym w tych stronach majestatem. Obniżała lot, kierując się ku gąszczowi dachów i zręcznie wykorzystując unoszącą moc wyziewów z niezliczonych kominów.

Zmieniła nieco kierunek lotu opodal wielkich zbiorników z gazem w Echomire. Zatoczywszy łuk, prześliznęła się przez warstwy skażonego powietrza i pomknęła ku stacji Mog. Przeleciawszy pod wiaduktem zbyt szybko, by ktokolwiek zdążył ją zauważyć, zniknęła między domami dzielnicy Pincod.


*

Isaac nie zatracił się bez reszty w skomplikowanych obliczeniach.

Co kilka minut spoglądał na Lin, która we śnie poruszała ramionami i wierciła się jak bezradna larwa. Jego oczy były tak ponure, jakby nigdy nie gościła w nich radość.

Wczesnym popołudniem, gdy miał za sobą godzinę, może półtorej godziny pracy, usłyszał cichy klekot na podwórzu, a minutę później czyjeś kroki na schodach.

Zamarł, czekając, aż umilkną, aż przybysz skręci do pokoju któregoś z włóczęgów z dolnych pięter. Tak się nie stało. Kroki zbliżały się ku dwóm najwyższym kondygnacjom. Ucichły dopiero przed drzwiami izby, w której pracował.

Isaac wstrzymał oddech. Czuł, że serce bije mu na alarm. Rozejrzał się, w panice szukając pistoletu.

Rozległo się pukanie do drzwi. Isaac nie odpowiedział.

Po chwili ten, kto stał po drugiej stronie, zapukał ponownie – niezbyt mocno, ale rytmicznie i natarczywie. Grimnebulin podszedł do drzwi, starając się zachować ciszę. Kątem oka zauważył, że Lin nerwowo przewraca się na drugi bok, spłoszona niespodziewanym dźwiękiem.

Na schodach rozległ się głos: dziwny, chropawy, znajomy głos. Isaac nie zrozumiał ani słowa, ale zgrzytliwe, skrzeczące dźwięki pobudziły go do działania – sięgnął nagle do klamki, niespokojny, agresywny i gotów na wszelkie kłopoty. „Rudgutter przysłałby całą kompanię” – pomyślał, zaciskając dłoń na chłodnym metalu. „Pewnie któryś z tych łachudrów z dołu ruszył na żebry”. I choć sam nie wierzył w to wyjaśnienie, czuł dziwną pewność, że to nie milicja i nie ludzie Motleya.

Otworzył drzwi.

Na nieoświetlonych schodach, pochylony nieco do przodu, z przekrzywioną głową okrytą piórami podobnymi do suchych liści, z zagiętym dziobem przypominającym egzotyczną broń stał garuda.

Isaac od razu wiedział, że to nie Yagharek.

Skrzydła otaczały szczupłą postać jak aureola; ogromne i wspaniałe, porośnięte piórami w kolorze ochry i w odcieniach brązu.

Uczony zdążył już zapomnieć, jak wygląda garuda, który nie jest kaleką. Zapomnieć o prawdziwym majestacie olbrzymich, mocarnych skrzydeł.

W podświadomy, instynktowny sposób niemal natychmiast zorientował się, o co chodzi. Zanim zamienili choćby jedno słowo, po prostu wiedział.

Ułamek sekundy później ogarnęła go fala wątpliwości, potem wielki niepokój, następnie ciekawość i wreszcie ochota na zadanie całej serii pytań.

– Coś ty, kurwa, za jeden? – warknął. – I co tu, kurwa, robisz? Jak mnie znalazłeś? Po co… – umilkł, bo odpowiedzi pojawiły się same. Odruchowo cofnął się z progu, jakby chciał oddalić je od siebie.

– Grim… neb… lin. – Garuda miał poważne problemy z wypowiedzeniem jego nazwiska. To, co z siebie wydusił, brzmiało jak wezwanie demona. Isaac machnął ręką, zapraszając przybysza do pokoju. Zamknął drzwi i podparł je starym krzesłem.

Garuda stanął na środku pokoju w plamie słonecznego blasku. Grimnebulin przyglądał mu się nieufnie. Skóra nieznajomego była ciemniejsza niż Yagharka, a cętki na pierzastej głowie wyraźniej zaznaczone. Poruszał się z niewiarygodną ergonomią: stawiał szybkie i krótkie kroki, a kiedy stanął, zamarł niemal całkowicie, jeśli nie liczyć dyskretnych ruchów głowy i oczu.

Przez długą chwilę obcy wpatrywał się w śpiącą Lin. Podniósł wzrok dopiero wtedy, gdy Isaac westchnął ostentacyjnie.

– Coś ty za jeden? – spytał uczony. – Jak mnie znalazłeś, do cholery? „I co on zrobił” – dodał w myślach. „Mów, za co go osądziliście”.

Stali w sporej odległości od siebie: żylasty, muskularny garuda i tłusty, zwalisty człowiek. Pióra garudy błyszczały w słońcu. Isaac wpatrywał się w nie, czując przemożne zmęczenie. Miał wrażenie, że zdarzy się coś nieuchronnego, ostatecznego, coś, co wiązało się z przybyciem nieznajomego. Szczerze nienawidził garudy za to, że się zjawił.

– Jestem Kar’uchai – odparł garuda. Jego głos był przesiąknięty intonacją z Cymek znacznie bardziej, niż i tak trudne do zrozumienia charczenie Yagharka. – Kar’uchai Sukhtu-h’k Vaijhin-khi-khi. Konkretna Jednostka Kar’uchai Bardzo, Bardzo Szanowana.

Isaac czekał.

– Pytałem, jak mnie znalazłeś – powtórzył uparcie.

– Mam za sobą… daleką drogę, Grimneb… lin – odrzekł Kar’uchai. – Jestem yahj’hur… myśliwym. Moja wyprawa trwa już wiele dni. Tutaj poluję za pomocą… złota i papierowych pieniędzy… A moja zdobycz zostawia ślad plotek… i wspomnień.

„Co on zrobił?”

– Przybywam z Cymek. Poluję już… od Cymek.

– Nie do wiary, że nas znalazłeś – zauważył Isaac, nagle i nerwowo. Mówił szybko i agresywnie, nie mogąc otrząsnąć się z owego przeczucia nieuchronnego końca. – Ale skoro tego dokonałeś, to i milicja zrobi to prędzej czy później… – Uczony zaczął spacerować niespokojnie w tę i z powrotem. Wreszcie przyklęknął przy Lin, pogładził ją delikatnie i wziął głęboki wdech, żeby powiedzieć coś jeszcze.

– Przychodzę po sprawiedliwość – rzekł Kar’uchai, uprzedzając go minimalnie. Isaac czuł się tak, jakby ktoś go dusił. – Shankell – ciągnął Kar’uchai. – Morze Mizerne. Myrshock. – „Słyszałem już o tej podróży” – pomyślał ze złością Grimnebulin. „Nie musisz mi mówić”. – Polowanie trwa już tysiąc mil. Szukam sprawiedliwości.

– Yagharek jest moim przyjacielem – powiedział Isaac, z gniewem i smutkiem zarazem.

Kar’uchai kontynuował wątek, jakby nie usłyszał jego słów.

– Kiedy zauważyliśmy, że odszedł po… wykonaniu wyroku… wybór padł na mnie.

– Czego chcesz? – spytał Isaac. – Co zamierzasz z nim zrobić? Chcesz zabrać go ze sobą? Planujesz… no… obciąć mu coś jeszcze?

– Nie przychodzę po Yagharka – odparł Kar’uchai. – Przychodzę do ciebie.

– Grimnebulin popatrzył na niego ze zdziwieniem, a garuda kontynuował: – To od ciebie zależy, czy sprawiedliwość pozostanie sprawiedliwością… – Isaac nie wiedział, co odpowiedzieć na te słowa. „Co on zrobił?” – pomyślał niecierpliwie.

– Twoje nazwisko dotarło do mnie po raz pierwszy już w Myrshock – rzekł garuda. – Było na liście wśród innych. Ale tutaj lista zaczęła się kurczyć, aż wreszcie wszyscy pozostali przestali wchodzić w rachubę. Polowanie pozwoliło mi odkryć, że Yagharek i ty… jesteście ze sobą związani. Ludzie szeptali… o twoich badaniach. O latających potworach i maszynach taumaturgicznych. Yagharek odnalazł więc to, czego szukał. To, za czym przewędrował tysiąc mil. Mógłbyś zniweczyć sprawiedliwy wyrok, Grimneb’lin. A ja przychodzę, bo chcę cię prosić… żebyś tego nie robił. Rzecz była skończona. Yagharek został osądzony i ukarany. To wszystko. Nie sądziliśmy… nie wiedzieliśmy, że on może spróbować… i znaleźć sposób… na cofnięcie sprawiedliwości. Dlatego jestem tu i proszę cię: nie pomagaj mu latać.

– Yagharek jest moim przyjacielem – powtórzył spokojnie Isaac. – Przyszedł do mnie i zatrudnił mnie. Był hojny. Kiedy sprawy… skomplikowały się, potoczyły się nie po naszej myśli… zrobiło się naprawdę niebezpiecznie, a on wykazał odwagę i pomógł nam. Stał się częścią czegoś… czegoś niezwykłego. Zawdzięczam mu… życie – dodał, spoglądając przelotnie na Lin.

– Jestem jego dłużnikiem za to, że… Był gotów zginąć, wiesz? I naprawdę mógł zginąć, ale został z nami i… nie wydaje mi się, że moglibyśmy teraz rozmawiać, gdyby nie on. – Isaac mówił cicho, szczerze i z uczuciem. „Co on zrobił?” – Co on zrobił? – zapytał wreszcie na głos, pokonany.

– Jest winien – odpowiedział cicho Kar’uchai – kradzieży wyboru drugiego stopnia z kompletnym nieposzanowaniem.

– Ale co to znaczy?! – krzyknął Isaac. – Co on naprawdę zrobił? Czym jest ta pieprzona kradzież wyboru? Dla mnie to puste słowa!

– To jedyna zbrodnia, jaką znamy, Grimneb’lin – odrzekł Kar’uchai monotonnym, chrapliwym głosem. – Ukraść wybór to pozbawić kogoś możliwości wyboru… Zapomnieć o jego konkretnej sytuacji, uczynić go abstrakcyjnym, zapomnieć o tym, że wszyscy są elementami matrycy, że wszelkie czyny mają swoje konsekwencje. Nie wolno odbierać innej istocie możliwości wyboru… Przecież sama społeczność nie jest niczym innym, jak… sposobem na zapewnienie jednostkom… nam wszystkim… możliwości wyboru. – Kar’uchai wzruszył ramionami i wskazał ręką na otoczenie. – Włodarze waszego miasta… Mówią wciąż i mówią o jednostkach i ich prawach… a w istocie miażdżą je hierarchicznym systemem… aż wreszcie pozostaje im tylko jeden wybór: między trzema odmianami nędzy. My, mieszkańcy pustyni, mamy znacznie mniej. Czasem głodujemy, czasem odczuwamy pragnienie. Ale wszelkie wybory, jakich możemy dokonać, są dla nas dostępne. Chyba że ktoś się zapomni, że nie pomyśli o realiach cudzego życia, że zachowa się tak, jakby był samotną jednostką… Kradnąc pożywienie, odbiera innym możliwość wyboru: jeść czy nie jeść? Kłamiąc, że nie widział zwierzyny, odbiera innym szansę na udane polowanie. Atakując kogoś bez powodu, odbiera mu możliwość bycia nieposiniaczonym albo życia bez strachu. Dziecko, które kradnie płaszcz najbliższej osobie, aby nocą podchodzić zwierza… – ciągnął garuda – także odbiera jej wybór noszenia lub nienoszenia płaszcza, ale czyni to z poszanowaniem, może nawet z nadmiernym poszanowaniem. Inne kradzieże wiążą się jednak zazwyczaj z nieposzanowaniem. Zabić… ale nie na wojnie czy w samoobronie, tylko… zamordować, znaczy potraktować kogoś z tak kompletnym, absolutnym nieposzanowaniem, że pozbawia się go nie tylko wyboru „żyć lub nie żyć w danym momencie”, ale wszystkich wyborów, których ofiara mogłaby dokonać, gdyby żyła… Wybór rodzi wybór. Gdyby ofiara nie straciła prawa wyboru życia lub śmierci, być może podjęłaby decyzję, że będzie polować, łapać ryby w słonym bagnie, grać w kości, wyprawiać skóry, pisać wiersze albo gotować strawę… ale ta jedna, jedyna kradzież pozbawia ją wszystkich tych możliwości wyboru. I to właśnie jest kradzież wyboru najwyższego stopnia. Prawda jednak jest taka, że wszystkie kradzieże wyboru oznaczają ograniczenie czyjejś wolności nie tylko w czasie teraźniejszym, ale i w przyszłości. To, co zrobił Yagharek, było… ohydnym, straszliwym zapomnieniem. Kradzieżą drugiego stopnia.

– Co on zrobił?! – ryknął Isaac. Lin obudziła się z gwałtownym trzepotem dłoni i nerwowymi skurczami mięśni.

Kar’uchai odpowiedział beznamiętnie.

– Sądzę, że nazwałbyś to gwałtem.

„Ach, więc sądzisz, że nazwałbym to gwałtem?” – pomyślał Isaac sarkastycznie, ale nawet ociekające sarkazmem myśli nie mogły stłumić zgrozy, która go ogarnęła.

„Nazwałbym to gwałtem”.

Nie mógł nic na to poradzić: wyobraźnia natychmiast zaczęła pracować pełną parą.

Myślał, oczywiście, o samym akcie, który w jego mniemaniu był przejawem niewiarygodnej brutalności („Czy ją bił? Czy przycisnął do ziemi? Gdzie ją dopadł? Czy przeklinała go i walczyła?”). Jednak najsilniej podziałała na niego wizja wszystkich perspektyw, wszystkich możliwości wyboru, które Yagharek ukradł nieszczęsnej istocie. Obrazy przemykały przed oczami w błyskawicznym tempie.

Wybór nieuprawiania seksu. Wybór nieodczuwania bólu. Wybór nieryzykowania ciąży. A potem… gdyby rzeczywiście zaszła w ciążę… Wybór niedokonywania aborcji? Wybór nierodzenia dziecka?

Wybór traktowania Yagharka z szacunkiem?

Isaac bezgłośnie poruszył ustami, ale to Kar’uchai przemówił:

– Ukradł mój wybór.

Minęło kilka niedorzecznie długich sekund, zanim sens tych słów dotarł do Isaaca. Wstrzymał oddech i szeroko otworzył oczy, teraz dopiero zauważając minimalne zgrubienie raczej symbolicznych piersi Kar, równie bezużytecznych jak olśniewające pióra rajskiego ptaka. Bardzo chciał coś powiedzieć, ale w zasadzie nie wiedział, co czuł. Nie było to w każdym razie nic wystarczająco jasnego, by dało się wyrazić słowami.

Wymamrotał więc tylko niezrozumiale, że współczuje i w ogóle.

– Sądziłem, że jesteś… sędzią wśród garudów, milicjantem czy kimś takim – dodał po chwili.

– Nie ma u nas takich służb – odpowiedziała bez emocji Kar’uchai.

– Yag… pieprzony gwałciciel – syknął Isaac. Samica cmoknęła językiem.

– Złodziej wyboru.

– Zgwałcił cię – warknął uczony, lecz Kar’uchai znowu cmoknęła z dezaprobatą.

– Ukradł mój wybór – powiedziała. Grimnebulin zrozumiał nagle, że garuda nie uzupełnia jego wypowiedzi, tylko koryguje ją. – Nie możesz tak po prostu tłumaczyć tej zbrodni na język waszego prawa, Grimneb’lin – dodała po chwili. Wyglądała na rozdrażnioną. Isaac próbował coś powiedzieć; potrząsnął żałośnie głową, spojrzał na Kar’uchai i znowu miał przed oczami Yagharka dopuszczającego się brutalnego gwałtu. – Nie możesz tłumaczyć, Grimneb’lin – powtórzyła istota. – Przestań. Widzę teraz w tobie… wszystkie prawa i moralne zasady twojego miasta, o których tyle czytałam. – Isaac miał wrażenie, że garuda przemawia monotonnym głosem. Nie bardzo rozumiał emocjonalne znaczenie zmian w intonacji i nagłych przerw w zdaniach. – Nie mówię, że zostałam wykorzystana czy uszkodzona, Grimneb’lin. Nie mówię, że Yagharek nadużył siły, zhańbił mnie, zepsuł albo zniewolił. Ty powiedziałbyś, że zostałam zgwałcona, ale ja tak nie mówię, to słowo nic dla mnie nie znaczy. On ukradł mój wybór i za to został… osądzony. Wyrok był ciężki… tylko jeden jest gorszy od niego… Istnieje wiele rodzajów kradzieży wyboru mniej ohydnych niż ten i bardzo niewiele straszliwszych… Są i takie, które karze się w identyczny sposób, choć w większości w niczym nie przypominają zbrodni Yagharka. Niektórych w ogóle nie uznałbyś za przestępstwo. Czyny bywają różne, ale wina jest jedna: kradzież wyboru. – Tłumaczyła Kar’uchai. – Wasi sędziowie, wasze prawa… seksualizują i sakralizują… dla nich jednostki są abstrakcyjne… nie liczy się matrycowa natura społeczeństwa… kontekst sytuacyjny odwraca ich uwagę od istoty przestępstwa… nie ogarniają jej. Nie patrz na mnie jak na ofiarę… A kiedy Yagharek wróci, proszę cię, nie zmieniaj sprawiedliwości – wyroku Yagharka – i nie zastępuj jej własną. Dopuścił się kradzieży wyboru drugiego stopnia. Został osądzony. Garudowie głosowali. Na tym koniec.

„Czyżby?” – pomyślał Isaac. „Czy to wystarczy? Czy to już wszystko?”

Kar’uchai przyglądała się jego wewnętrznej walce.

Lin przywołała Grimnebulina, klaszcząc w dłonie jak małe dziecko. Mężczyzna przyklęknął i przemówił do niej cicho. Odezwała się ciągiem absurdalnych znaków, na które odpowiedział z powagą, tak jakby prowadzili sensowną rozmowę.

Khepri uspokoiła się i przytuliła go, nerwowo zerkając zdrowym okiem na garudę.

– Uszanujesz naszą sprawiedliwość? – spytała Kar’uchai. Isaac posłał jej ukradkowe spojrzenie i znowu zajął się Lin.

Kar’uchai milczała przez długi czas. Nie doczekawszy się odpowiedzi, ponowiła pytanie. Isaac popatrzył na nią i pokręcił głową, bardziej z niepewnością niż z jawnym sprzeciwem.

– Nie wiem – mruknął. – Proszę cię…

Znowu odwrócił się do Lin, która zdążyła już zasnąć. Opadł ciężko na podłogę obok niej i potarł dłońmi skronie.

Po kolejnych kilku minutach milczenia Kar’uchai wezwała go po imieniu. Spłoszył się, jakby zapomniał już o jej obecności.

– Odejdę teraz, ale wrócę i znowu zadam ci pytanie. Proszę, nie drwij z naszej sprawiedliwości. Pozwól, żeby nasz wyrok pozostał w mocy. – Samica usunęła krzesło spod drzwi i wyszła. Jej szponiaste stopy głośno skrobały drewno starych schodów.


*

Isaac siedział i gładził lekko opalizujący pancerz głowociała Lin, naznaczony teraz siateczką pęknięć i nacięć, jak ciemny marmur. Rozmyślał o Yagharku.

„Nie próbuj tłumaczyć”, powiedziała mu Kar’uchai, ale jak mógł jej usłuchać?

Wyobraził sobie jej wielkie skrzydła, bijące w panice, gdy Yagharek przygwoździł ją do ziemi. A może zagroził jej nożem? Inną bronią? Może tym pieprzonym biczem?

„Chromolić ich” – pomyślał nagle, spoglądając na elementy maszyny kryzysowej. „Nie jestem winien posłuszeństwa ich prawom…” Uwolnić więźniów. Przecież o tym zawsze pisał „Runagate Rampant”.

Jednakże garudowie z Cymek nie żyli tak, jak obywatele Nowego Crobuzon. Nie wybierali spośród siebie sędziów i przysięgłych, nie budowali fabryk karnych, nie otwierali kamieniołomów i wysypisk, w których niewolniczo pracowali prze-tworzeni, nie mieli milicjantów ani polityków. Kara nie była wynikiem łapówki wręczonej komu trzeba przez bossa przestępczego świata.

Tak mu przynajmniej mówiono. Tyle pamiętał. „Garudowie głosowali”, powiedziała Kar’uchai.

Ale czy tak było naprawdę? I czy to zmieniało sytuację Yagharka?

W Nowym Crobuzon kara za przestępstwo miała komuś lub czemuś służyć. Czy w Cymek było inaczej? Czy z tego powodu zbrodnie skrzydlatych istot były bardziej ohydne?

Czy gwałciciel-garuda był gorszy od gwałciciela-człowieka?

„A kim ja jestem, żeby to osądzać?” – pomyślał ze złością Isaac i szybkim krokiem podszedł do maszyny. Usiadł i podniósł z podłogi kartkę z obliczeniami, gotów podjąć przerwaną pracę. „Kim jestem, żeby to osądzać?” – pomyślał znowu i tym razem pytanie zaniepokoiło go jeszcze mocniej. Nie wiedział już, co o tym wszystkim myśleć; wolno odłożył papier i popadł w zadumę.

Co pewien czas spoglądał na uda Lin. Siniaki już prawie zniknęły, ale pamięć o nich raniła jego umysł równie mocno jak pierwszego dnia.

Największe zagęszczenie ciemnych plam na zmasakrowanym ciele znajdowało się właśnie tam, po wewnętrznej stronie ud i na podbrzuszu.

Lin spała ostatnio niespokojnie, budziła się gwałtownie, czasem obejmowała Isaaca, a czasem uciekała od niego. Za każdym razem zgrzytał zębami na samą myśl o tym, co mogli jej zrobić. Pomyślał o Kar’uchai.

„To wszystko nie tak. Przecież powiedziała, żebym tak nie robił. Mówiła, że tu nie chodzi o gwałt…”

Żądała niemożliwego. Isaac nie umiał nie tłumaczyć sobie jej słów na zrozumiałe hasła i obrazy. Kiedy myślał o Yagharku, myślał o Kar’uchai, a kiedy myślał o niej, myślał o Lin.

„Wszystko się popieprzyło” – dumał posępnie.

Gdyby usłuchał Kar’uchai, nie mógłby dokonać oceny sprawiedliwości wyroku. Nie mógłby rozstrzygnąć, czy uznaje osąd garudów, czy też nie. Nie miał żadnych przesłanek ku temu, żeby dokonać własnej oceny; nie znał żadnych okoliczności zdarzenia. Naturalnym więc, oczywistym, nieuniknionym i zdrowym odruchem było odwoływanie się do zasad, które znał i rozumiał, do własnego sceptycyzmu oraz do faktów, co do których nie miał wątpliwości: na przykład do tego, że Yagharek był jego przyjacielem. Czy mógł pozbawić przyjaciela prawa do latania tylko dlatego, że niepojęte, obce prawa zasiały w nim ziarno wątpliwości?

Pamiętał Yagharka wspinającego się na kopułę Szklarni i walczącego u jego boku przeciwko milicji.

Pamiętał jego bicz duszący ostatnią ćmę i tym samym zwracający wolność Lin.

Lecz kiedy wracał myślą do Kar’uchai i do tego, co jej uczyniono, nie potrafił nazywać tej zbrodni inaczej, jak tylko gwałtem. Wtedy zaś rozmyślał o Lin i o wszystkim, co ją spotkało, i wreszcie… czuł, że porzyga się z wściekłości.

Próbował wyplątać się jakoś z tej gmatwaniny rozważań.

Próbował nie myśleć więcej o gościu z Cymek. Wmawiał sobie desperacko, że odmowa współpracy z Yagharkiem nie oznaczałaby, iż go osądza. Że nie udawałby w ten sposób wszechwiedzącego, a jedynie mówił w prosty sposób: „To nie mój interes, ta sprawa mnie przerasta”. Jednak nie potrafił przekonać samego siebie.

Siedział przygarbiony, oddychając z trudem. Zrozumiał, że gdyby odwrócił się teraz od Yagharka, to bez względu na praktyczne wymówki czułby, że osądził go i uznał winnym. Pamiętał i o tym, że póki nie znał szczegółów sprawy, nawet nie próbował bawić się w wyrocznię.

Lecz zaraz potem pojawiła się w jego głowie nowa, zupełnie inna myśl. Kontrargument.

Skoro wycofanie się z obietnicy pomocy implikowało negatywny osąd – którego nie chciał wydawać – to kontynuowanie pracy nad techniką lotu dla Yagharka oznaczałoby, że czyn garudy jest akceptowalny.

„A to przecież nieprawda” – pomyślał Isaac z niesmakiem i gniewem.

Powoli złożył kartkę z notatkami, na wpół dopracowanymi równaniami i naprędce utrwalonymi formułami. Schował ją głęboko.

Kiedy wróciła Derkhan, słońce stało już nisko, a po niebie sunęły postrzępione chmury w kolorze krwi. Zastukała do drzwi w umówiony sposób i kiedy Isaac otworzył, szybko weszła do środka.

– Niesamowity dzień – powiedziała smutno. – Rozejrzałam się po całym mieście. Byłam wszędzie, zdobyłam parę informacji, mam kilka pomysłów… – Blueday spojrzała na Grimnebulina i natychmiast umilkła.

Jego ciemna, pobrużdżona twarz przyjęła niezwykły wyraz. W skomplikowanej mozaice malowały się na niej nadzieja, podniecenie i potworne przygnębienie. Wydawało się, że mężczyzna wprost emanuje energią. Ruszał się bez przerwy, jakby oblazły go mrówki. Miał na sobie długi, brudny płaszcz żebraka. Obok drzwi leżał pod ścianą wielki, płócienny worek, wypchany do granic możliwości. Derkhan zauważyła, że maszyna kryzysowa zniknęła, i to jej komponenty stanowiły masywną zawartość worka.

Bez plątaniny metalowych części i drutów pokój sprawiał wrażenie pustego i nagiego.

Derkhan gwizdnęła z cicha, gdy zobaczyła Lin zawiniętą w brudny, wystrzępiony koc. Khepri tarmosiła daremnie jego brzegi, jednocześnie nadając nie kończący się strumień znaków języka migowego. Podskoczyła z radości, kiedy zobaczyła przyjaciółkę.

– Chodźmy – powiedział Isaac głuchym głosem pełnym napięcia.

– Co ty wygadujesz? – spytała rozdrażniona Derkhan. – O co ci chodzi? Gdzie jest Yagharek? Co w ciebie wstąpiło?

– Dee, proszę… – wyszeptał Grimnebulin. Chwycił ją za ręce. Zrobił to z takim wigorem, że zatoczyła się lekko. – Yag jeszcze nie wrócił. Zostawiam mu to – dodał, wyciągając z kieszeni list i rzucając go na środek pokoju. Derkhan chciała o coś zapytać, ale przerwał jej, gwałtownie potrząsając głową. – Ja… Nie mogę już… Nie pracuję już dla Yaga, Dee… Zrywam kontrakt… Wszystko ci wyjaśnię, ale teraz musimy już iść. Masz rację, zbyt długo tu zabawiliśmy. – Isaac machnął rękaw stronę okna, zza którego dobiegały odgłosy normalnego, swobodnego życia. – Pieprzona władza nas ściga, a także największy bandzior na całym kontynencie… I do tego jeszcze Rada Konstruktów… – mówił, potrząsając lekko ramieniem Blueday. – Więc idziemy. We troje. Chodźmy stąd jak najdalej.

– Isaacu, co się stało? – spytała stanowczo, chwytając jego rękę. – Powiedz mi natychmiast.

Grimnebulin na moment spuścił wzrok.

– Miałem tu gościa… – Westchnął głęboko i wolno pokręcił głową, widząc, jak oczy Derkhan rozszerzają się ze strachu. – Gościa z Cymek, Dee. Z cholernego Cymek. – Opornie przełknął ślinę, nie przerywając kontaktu wzrokowego z kobietą. – Wiem już, co zrobił Yagharek, Dee. – Umilkł, spoglądając na jej znacznie spokojniejszą już twarz. – Wiem, za co został… ukarany. Nic nas tu nie trzyma, Dee. Przysięgam, że powiem ci całą prawdę, ale nie w tej chwili. Naprawdę nie ma powodu, żeby zostawać tu dłużej… Powiem ci po drodze.

Od wielu dni Isaac żył w zwolnionym tempie, przytłoczony ciężarem skomplikowanych obliczeń z matematyki kryzysowej i opieki nad Lin. Dopiero teraz, niespodziewanie, dotarło do niego, w jakim byli niebezpieczeństwie. Dopiero teraz zrozumiał, jak wielką cierpliwość wykazała Derkhan. Pojął, że najwyższy czas odejść.

– Jasna cholera – mruknęła cicho Derkhan. – Wiem, że znacie się ledwie parę miesięcy, ale… on jest twoim przyjacielem, prawda? Nie możemy przecież… czy możemy tak go zostawić? – Spojrzała na Isaaca spod zmarszczonych brwi. – Czy to… Powiedz mi, co on zrobił. Czy to aż takie straszne? Takie, że nie liczy się wszystko to, co dla nas zrobił? Powiedz.

Isaac zamknął oczy.

– Nie… tak. To nie takie proste. Wyjaśnię ci w drodze. W każdym razie nie pomogę mu. To już postanowione. Nie mogę, Dee, niech mnie szlag, jeśli jest inaczej. Nie chcę go widzieć. A skoro nic nas nie zatrzymuje, chodźmy wreszcie. Naprawdę musimy.

Derkhan sprzeciwiała się, ale krótko i bez przekonania. Powtarzając, że nie jest pewna, pakowała do małej torby nieliczne ubrania i ulubiony notes. Udzielił jej się zapał Isaaca.

Nie otwierając listu do Yagharka, dopisała z tyłu kilka słów od siebie: „Powodzenia. Spotkamy się jeszcze. Przykro mi, że rozstajemy się tak nagle. Wiesz, jak wydostać się z miasta. Wiesz, co robić”. Przez chwilę zastanawiała się, jakich słów pożegnania powinna użyć, aż wreszcie napisała po prostu „Derkhan” i odłożyła list na podłogę.

Owinęła się szalikiem i pozwoliła, żeby jej nowe, czarne włosy rozlały się po ramionach jak gęsty olej. Podrapała świeżą bliznę po odciętym uchu. Wyjrzała przez okno, na ciemniejące niebo, a potem podeszła do Lin i otoczyła ją ramieniem, by wspomóc jej niepewny chód.

We troje powoli zeszli po schodach.

– W Zakolu Smogu jest paru takich – powiedziała Derkhan. – Sternicy barek. Mogliby zabrać nas na południe bez zbędnych pytań.

– Wykluczone! – syknął Isaac i rozejrzał się niespokojnie spod obszernego kaptura. Stali przy końcu ulicy, tam gdzie kilka godzin wcześniej zaparkowany w poprzek wóz służył dzieciakom jako bramka. Z równoległej alei dobiegały stłumione odgłosy kłótni i histerycznych śmiechów. Handlarze, gospodynie domowe, kowale i drobni przestępcy gawędzili spokojnie na rogach uliczek. Z cichym skwierczeniem i sykiem zapalały się lampy zasilane rozmaitymi paliwami. Za matowym szkłem kloszy pojawiały się różnokolorowe płomyki. – Wykluczone – powtórzył Isaac. – Tylko nie w głąb lądu… Wybierzmy się gdzieś dalej… A na początek do Kelltree. W dokach znajdziemy jakiś transport.

W wolnym tempie pomaszerowali na południowy zachód. Przeszli za tłoczonymi ulicami między Saltbur a Mog Hill. Stanowili dziwaczne trio: rosły i zwalisty żebrak o twarzy ukrytej pod kapturem, kobieta o kruczoczarnych włosach oraz owinięta kocem kaleka, na poły podtrzymywana, na poły ciągnięta przez dwoje kompanów.

Na widok każdego buchającego parą konstruktu w pośpiechu odwracali głowy. Isaac i Derkhan niemal bez przerwy wpatrywali się w ziemię, a rozmawiali jedynie półgłosem. Kulili się nerwowo, przechodząc pod kablami milicyjnej kolejki, jakby przemykający w swych kapsułach funkcjonariusze mogli wywęszyć ich z tak dużej wysokości. Unikali wzroku przechodniów, starali się omijać krzykliwych, ulicznych handlarzy.

Czuli się tak, jakby przez cały czas podświadomie wstrzymywali oddech. Była to wyczerpująca podróż, a jednocześnie wzbudzająca prawdziwą powódź adrenaliny.

Rozglądali się niemal bez przerwy, chłonąc każdy szczegół otoczenia, jakby ich oczy były kamerami. Wytężony wzrok Isaaca omiatał stare plakaty operowe, resztką sił trzymające się skruszałych tynków, kłęby drutu kolczastego wciśnięte między mury i zasypane tłuczonym szkłem, a także majestatyczne łuki drugorzędnej trasy kolejowej łączącej linię Dexter z dzielnicą Kelltree, przecinające też Sunter i Miasto Kości.

Uczony spojrzał w prawo i w górę, na szczyty gigantycznych Żeber, próbując na zawsze zapamiętać ich krzywiznę.

Z każdym krokiem czuli się coraz bardziej wolni od miasta. Osobliwa grawitacja Nowego Crobuzon słabła. Mieli wrażenie, że kręci im się w głowie i że mają ochotę płakać.

Niewidoczny na tle chmur, potężny cień dryfował leniwie za nimi. Zawracał i lawirował, póki kierunek wędrówki trojga uciekinierów nie stał się jasny. Wtedy latająca postać pozwoliła sobie na moment samotnej, powietrznej akrobacji. Nieświadomi tego Isaac, Lin i Derkhan kontynuowali swą wędrówkę, gdy skrzydlata istota nawróciła i z wielką prędkością skierowała się ku granicom miasta.


*

Na niebie ukazały się gwiazdy. Isaac zaczął szeptać słowa pożegnania z Kogutem i Zegarem, ze Żmijową Norą, z Ketch Heath i wszystkimi przyjaciółmi.

Wciąż jeszcze było ciepło, kiedy uparcie prąc na południe wzdłuż linii kolejowej, dotarli na rozległe równiny przemysłowych dzielnic miasta. Tu chwasty z zapomnianych dziedzińców wymykały się na chodniki, by prowokować gniew i przekleństwa potykających się nocą wędrowców. Isaac i Derkhan prowadzili Lin ostrożnie przez obrzeża Echomire i Kelltree, wciąż na południe, ku rzece.

Wielka Smoła lśniła urokliwie w blasku neonów i latarń gazowych. Drgające plamy światła skutecznie maskowały unoszące się na powierzchni zanieczyszczenia. Na tle nieba widać było w dokach wysokie sylwetki okrętów o ciężkich, zwiniętych ciasno żaglach, parowców rozlewających po rzece smar maszynowy mieniący się wszystkimi kolorami tęczy, jednostek handlowych ciągniętych wzdłuż kei przez bydlęta leniwie żujące uzdy, pływających fabryk najeżonych dźwigami i młotami parowymi; słowem statków, dla których Nowe Crobuzon było tylko jednym z przystanków w niekończącej się podróży.


W Cymek nazywamy małe satelity księżyca „moskitami”. Tu, w Nowym Crobuzon, mówi się na nie „córki księżyca”.

Pokój jest teraz pełen światła księżyca i jego córek; nie ma w nim nic więcej.

Stoję tu od długiego czasu, trzymając w dłoni list od Isaaca.

Za chwilę przeczytam go jeszcze raz.

Już na schodach słyszałem pustkę tego starego domu. Echo rozchodziło się przez stanowczo zbyt długi czas. Zanim jeszcze dotknąłem drzwi, wiedziałem, że poddasze jest opuszczone.

Nie było mnie przez wiele godzin. Szukałem fałszywej wolności lub choćby jej pozorów.

Włóczyłem się po pięknych ogrodach Sobek Croix, mijając brzęczące chmury owadów i sztuczne jeziora pełne przekarmionego ptactwa. Znalazłem ruiny klasztoru, niepozorną skorupę prezentującą się dumnie w samym sercu parku. Romantyczni wandale wyryli imiona swych ukochanych na starożytnych kamieniach tej martwej budowli. Kaplica, która tu stała, została porzucona na tysiąc lat przed założeniem Nowego Crobuzon. Bóg, któremu była poświęcona, już dawno nie żyje.

Niektórzy ludzie przychodzą tu nocą, żeby oddawać cześć duchowi martwego boga. Cóż za niepewna, rozpaczliwa teologia.

Odwiedziłem dziś Howl Barrow. Widziałem Lichford. Stałem przed szarym murem w Barrackham, przed rozkładającą się skórą martwej fabryki. Czytałem graffiti.

Byłem głupi. Ryzykowałem. Nie trzymałem się bezpiecznej kryjówki.

Ta mała dawka wolności sprawiła, że czułem się jak pijany, pragnąłem więcej.

W końcu jednak wróciłem nocą na to puste, zapomniane poddasze, by dowiedzieć się o brutalnej zdradzie Isaaca.

Cóż za nadużycie zaufania, cóż za okrucieństwo.

Otwieram list jeszcze raz (ignorując żałosne wymysły Derkhan, podobne do drobin cukru na porcji trucizny). Słowa zdają się pełzać od niewiarygodnego napięcia, które się w nich zawiera. Wyobrażam sobie Isaaca, jak pisze to wszystko z wysiłkiem. Jego chłodną logikę. Gniew, szczere oburzenie. Obiektywizm. I jeszcze odrobinę dziwacznego braterstwa; coś na kształt wstydliwych przeprosin.

„…miałem dziś gościa…” czytam, i „…w zaistniałych okolicznościach…”

„W zaistniałych okolicznościach”, W zaistniałych okolicznościach ucieknę od ciebie. Zmienię zdanie i zacznę cię osądzać. Zostawię cię z twoją hańbą. Nagle rozpoznam twoje prawdziwe wnętrze i odejdę, nie udzielając ci pomocy.

„…nie będę pytać:»Jak mogłeś?«…” Czytam to i czuję się nagle słaby, naprawdę słaby, nie tak, jakbym miał zaraz stracić przytomność czy zwymiotować, ale tak, jakbym miał umrzeć.

Chce mi się krzyczeć.

Chce mi się wrzeszczeć. Nie mogę przestać i nie chcę przestać; wołam i wołam, a mój głos jest coraz potężniejszy. Przypomina mi bitewne zawołanie; widzę oczami wyobraźni moje plemię ruszające na łowy łub na wojnę. Wspominam żałobne zawodzenie i jęki egzorcyzmów, ale to nie to samo, to jest mój ból, nie uporządkowany, niekulturalny, nie uregulowany, niedozwolony, mój własny – mój ból, moja samotność, mój żal, moja wina.

Powiedziała mi „nie”, bo Sazhin poprosił o nią tego lata. To był jego rok zbiorów, więc się zgodziła; chciała oddać się tylko jemu, w prezencie.

Powiedziała, że jestem nieuczciwy, że powinienem natychmiast zostawić ją w spokoju, uszanować ją, okazać respekt i odejść.

To było obrzydliwe, wymuszone połączenie. Byłem tylko nieznacznie silniejszy od niej. Minęło sporo czasu, zanim zmusiłem ją do uległości. Drapała mnie i gryzła bez przerwy, mocno mnie poraniła. Ale ja nie ustępowałem.

Narastała we mnie wściekłość, napędzana żądzą i zazdrością. Pobiłem ją i wszedłem w nią kiedy była nieprzytomna.

Jej gniew był niezwykły, imponujący. Pobudził mnie do tego, co zrobiłem.

Od tamtego dnia noszę na sobie piętno hańby. Bardzo szybko poczułem, jak bardzo żałuję tego, co się stało. Oglądali mnie potem, jakby chcieli usunąć mi skrzydła.

Postanowili jednomyślnie. Nie sprzeciwiałem się faktom (myśl taka pojawiła się w mojej głowie tylko na krótką chwilę i natychmiast poczułem, że chce mi się wymiotować pogardą dla samego siebie).

Wyrok nie podlegał żadnej dyskusji.

Wiedziałem, że podjęli słuszną decyzję. Możliwe, że okazałem nawet odrobinę godności, kiedy szedłem między tymi, których wyznaczono do wykonania kary. Poruszałem się wolno, jakby spoczął na mnie niesłychanie ciężki balast, który nie pozwalał mi łatać, myśleć o ucieczce, ale jednak szedłem – nie zatrzymując się i o nic nie pytając.

Siły opuściły mnie dopiero pod koniec, kiedy zobaczyłem kołki, którymi mieli przytwierdzić mnie do spieczonej słońcem ziemi.

Przez ostatnich dwadzieścia stóp musieli mnie ciągnąć wyschniętym korytem Rzeki Duchów. Wyrywałem się przy każdym kroku. Błagałem o litość, na którą nie zasłużyłem. Byliśmy o pół mili od naszego obozu i jestem pewien, że słyszeli tam każdy mój krzyk.

Rozciągnęli mnie krzyżem na ziemi, brzuchem do gorącego piasku, w pełnym słońcu. Szarpałem więzy tak długo, aż zdrętwiały mi ręce i nogi.

Pięciu z każdej strony trzymało moje skrzydła. Trzymali mocno, a ja próbowałem bić nimi ze wszystkich sił, roztrzaskać nimi czaszki tych, którzy wykonywali wyrok. Zadarłem głowę i zobaczyłem tego, który miał piłować. To był San jhuarr, mój czerwonopióry kuzyn.

Pył, piach i upał, a także gorący wiatr szalejący w pustym korycie rzeki. Pamiętam to wszystko.

Pamiętam też dotyk metalu. I to niezwykle wrażenie naruszenia, gdy zębate ostrze wchodziło w moje ciało i wysuwało się z chrzęstem. Wiele razy zapychało się moim mięsem; musieli wyciągać je i wycierać do czysta. Pamiętam zapierający dech w piersiach napór gorącego powietrza na nagą tkankę i końcówki nerwów oderwanych od korzeni. I ten powolny, powolny, bezlitosny trzask rozcinanej kości. Pamiętam, że wymiociny stłumiły mój krzyk, a kiedy moje usta oczyściły się, znowu krzyczałem. Pamiętam niewiarygodną ilość krwi. I to nagłe, oszałamiające wrażenie nieważkości, kiedy wreszcie odjęto mi jedno skrzydło i poczułem drżenie kostnego kikuta, który wsunął się w głąb poszarpanych mięśni, otoczonych strzępami skóry. Pamiętam też potworny ciężar czystej szmaty i maści, a także powolny krok San jhuarra, który obchodził mnie dookoła, i tę świadomość, nieznośną świadomość, że za chwilę wszystko to zacznie się od nowa.

Nigdy nie podawałem w wątpliwość tego, że zasługuję na ten wyrok. Nawet wtedy, gdy uciekłem, by szukać szansy na odzyskanie utraconej zdolności latania. Czułem podwójny wstyd. Okaleczony i odarty z szacunku przez odrażającą kradzież wyboru, sam sobie dałem jeszcze jeden przyczynek do hańby: postanowiłem odwrócić skutki sprawiedliwej kary.

Nie mogłem żyć. Nie mogłem pozostać uwiązany do ziemi na zawsze. Byłem martwy.

Chowam list Isaaca za moją podartą kapotę, nie czytając nawet jego żałosnego, bezlitosnego pożegnania. Nie jestem pewien, czy gardzę tym człowiekiem. Nie jestem pewien, czy na jego miejscu postąpiłbym inaczej.

Wychodzę z domu.

O kilka ulic dalej, w Saltbur, nad wschodnią częścią miasta góruje piętnastopiętrowy wieżowiec. Drzwi frontowe nie są w nim zamykane. Łatwo też przedostać się na jego płaski dach, przez klapę, która powinna być zaryglowana. Wiem o tym, bo wspinałem się tam już nie raz.

Spacer nie trwa długo. Czuję się tak, jakbym lunatykował. Ludzie gapią się na mnie, kiedy mijam ich obojętnie. Nie zarzuciłem kaptura na głowę. Teraz to i tak nie ma żadnego znaczenia.

Nikt mnie nie zatrzymuje, kiedy idę schodami w górę. Tylko na dwóch piętrach drzwi uchylają się nieznacznie i wiem, że obserwują mnie czyjeś oczy ukryte w ciemności. Nikt jednak nie staje mi na drodze i po kilku minutach jestem już na dachu.

Sto pięćdziesiąt stóp nad ziemią, a może i więcej. W Nowym Crobuzon nie brakuje wyższych budowli, ale ta jest wystarczająco strzelista, bym poczuł się na niej jak na wierzchołku ceglano-betonowej skały wyrastającej ze środka oceanu.

Mijam kupki śmieci i czarne ślady po ogniskach; pamiątki po nieproszonych gościach i nielegalnych mieszkańcach. Tej nocy jestem tu sam.

Ceglany mur, który otacza przestrzeń dachu, ma pięć stóp wysokości. Opieram się o jego krawędź i rozglądam się na wszystkie strony.

Wiem, co widzę.

Umiem dokładnie określić swoje położenie.

Oto fragment Szklarni, smuga brudnego światła widoczna między dwiema wieżami gazowni. Zakrzywione Żebra są oddalone ledwie o milę od tego wieżowca; linie kolejowe i krępe domy są przy nich takie niepozorne. Miasto usiane jest ciemnymi plamami – to kępy drzew. I te światła, wszędzie światła w najróżniejszych barwach.

Z łatwością wskakuję na mur i staję.

Teraz jestem na szczycie Nowego Crobuzon.

To taki niezwykły organizm. Gigantyczne bagno, w którym można znaleźć wszystko. I oto rozciąga się u moich stóp.

Widzę rzeki. Egzema jest nie dalej niż sześć minut lotu stąd. Rozkładam ramiona.

Wicher spieszy mi na spotkanie; uderza z radością. Czuję, że nocne powietrze tętni życiem.

Zamykam oczy.

Z wielką dokładnością potrafię wyobrazić sobie lot. Trzeba odbić się mocno nogami i chwycić powietrze rozpostartymi skrzydłami, a potem wiosłować nimi uparcie, by nie dać się ściągnąć ku ziemi. Trafić na dobry prąd powietrzny, gdzie pióra mogą odpocząć, rozłożyć się szeroko i dryfować. Poszybować wysoko, spiralnym kursem, ponad cały ten gigantyczny twór, który jest pode mną. Z powietrza miasto wygląda inaczej. Ukryte ogrody stają się źródłem rozkoszy. Wspomnienie ciemnych cegieł można strząsnąć z siebie jak błoto. Każdy budynek staje się orlim gniazdem. Można zapomnieć o szacunku dla miasta – wolno lądować i startować wedle życzenia, a potem spaskudzić się w locie.

Z powietrza, z lotu ptaka, spod niebios rząd i milicja są ledwie żałosnymi termitami. Dzielnice nędzy są tylko plamami, które mija się w mgnieniu oka. Upadek, który dokonuje się w cieniu wspaniałej architektury, jest nie moją sprawą.

Czuję, że wiatr rozsuwa moje palce. Siłuje się ze mną, zaprasza. Czuję swędzenie na plecach, gdy kikuty kości skrzydeł rozsuwają się odruchowo.

Już nigdy tego nie doświadczę. Nie będę już kaleką, ptakiem uwiązanym do ziemi.

Mam nadzieję, że to już koniec tego półżycia.

Tak wspaniale umiem sobie wyobrazić ostatni lot; płynne, eleganckie zwroty w przestworzach, które otwierają się przede mną na powitanie jak dawno utracona kochanka.

Niech mnie porwie wiatr.

Pochylam się, stojąc na murze, ponad dudniącym w dole miastem, jak najdalej w powietrze.

Czas stanął w miejscu. Dźwięki umilkły. Miasto i powietrze znieruchomiały.

Wolniutko unoszę ręce i przebiegam palcami po piórach na głowie. Rozgarniam je uparcie, czując lekki ból skóry. Wygładzam je bezlitośnie w przeciwnym kierunku, niż zwykły były rosnąć. Otwieram oczy. Zaciskam pałce i chwytam sztywne stosiny oraz dobrze natłuszczone włókna… Zaciskam dziób, żeby nie krzyczeć, i zaczynam wyrywać.

Minęły długie godziny i teraz w najgłębszej nocy postanawiam zejść schodami w dół i powrócić na ulice.

Samotny powóz stukocze po bruku i znika; zapada głęboka cisza. Z przeciwnej strony ulicy, spod klosza ulicznej latarni rozlewa się beżowy blask gazowego płomienia.

Czeka na mnie ciemna postać. Mężczyzna robi krok i staje w plamie światła. Tylko jego twarz wciąż pozostaje w cieniu. Przez ułamek sekundy myślę o wszystkich moich wrogach i zastanawiam się, który z nich przysłał tu tego człowieka. A potem dostrzegam wielkie, poruszające się szczypce modliszki, którymi mnie wita.

Stwierdzam ze zdziwieniem, że nie jestem zaskoczony.

Jack Pół-Pacierza znowu wyciąga przed siebie prze-tworzone ramię. Przywołuje mnie powolnym, dostojnym ruchem.

Zaprasza mnie. Do swojego miasta.

Ja także robię krok naprzód i wyłaniam się z cienia.

Widzi mnie, ale nie zdradza oznak niepokoju czy zdziwienia.

A ja przecież wiem, jak wyglądam.

Moja twarz jest teraz masą surowego, poszarpanego mięsa. Krwawi mozolnie setkami drobnych otworów, w których jeszcze niedawno tkwiły pióra. Małe kępki puchu, które przeoczyłem, drażnią ciało jak kilkudniowy zarost. Moje oczy są otoczone nagą, różową, poranioną skórą, pokrytą guzkami i odrażającą. Strużki krwi spływają w dół po mojej szpetnej czaszce.

Stopy znowu duszą się w ciasno zwiniętych szmatach, skutecznie maskujących ich potworny kształt. Nie ma już piór, których warstwa płynnie zmieniała się w łuski na nogach. Stąpam ostrożnie, z kroczem równie wyskubanym i obolałym jak głowa.

Próbowałem odłamać sobie dziób, ale nie dałem rady.

Stoję w moim nowym ciele przed wysokim budynkiem.

Pół-Pacierza waha się, ale niedługo. Znowu przyzywa mnie ruchem ręki.

To hojny gest, ale muszę odmówić.

Oferuje mi życie w pół-świecie. Proponuje udział w żałosnej egzystencji na marginesie. W mętnych krucjatach i anarchistycznym dziele zemsty. W pogardzie dla zasad.

Uciekinier, Przywódca Wolnych Prze-tworzonych… Nikt. On tu nie pasuje. Zmienił oblicze miasta, a teraz musi go bronić, by samo siebie nie pożarło.

Widzi przed sobą innego złamanego życiem odszczepieńca, kandydata do udziału w jego niezwykłej krucjacie; istotę, której egzystencja w tym świecie nie jest możliwa; żywy paradoks – ptaka, który nie może latać. Proponuje mi wyjście – miejsce w swej antyspołeczności, na marginesie, w swym skundlonym mieście. W świecie przemocy i honoru, z którego atakuje.

Jest hojny, lecz odmawiam. Nie tak wygląda moje miasto. To nie moja walka.

Muszę opuścić jego pół-świat, jego kącik niezrozumiałego oporu. Ja żyję w mniej skomplikowanych realiach.

A on się myli.

Bo nie jestem już garudą zmuszonym do życia na ziemi. Tamten Yagharek już nie żyje. To jest nowe życie. Nie jestem już odszczepieńcem, przegranym „ani-ani”.

Wyrwałem z ciała pióra, które mogły mylić. Teraz moja skóra jest gładka i jeśli nie liczyć pozostałości ptasiej fizjonomii, nie różnią się niczym od moich współobywateli. Mogą żyć pełną gębą w otwartym świecie.

Zdecydowanym gestem dziękuję mu i żegnam go, a potem odwracam się i wstępuję w strumień mętnego światła latarń ulicznych wiodący mnie na wschód, ku kampusowi uniwersyteckiemu i stacji Ludmead. Idę przez świat cegieł, zaprawy murarskiej i smoły, przez bazary i rynki, środkiem ulic zalanych siarkowym blaskiem. Jest noc i muszę spieszyć się do łóżka; muszę znaleźć sobie łóżko w moim mieście, w którym nareszcie mogę normalnie żyć.

Odwracam się i wkraczam na rozlegle terytorium Nowego Crobuzon, napędzanego parą nienasyconego bóstwa, potężnego zlepku architektury i historii, kombinacji pieniędzy i biedy. Odwracam się i wkraczam do miasta, które jest moim domem – ale nie jako ptak czy garuda, nie jako żałosny mieszaniec.

Odwracam się i jako człowiek wkraczam do miasta, które jest moim domem.


***

Загрузка...