CZĘŚĆ DRUGA. FIZJONOMIE LOTU
ROZDZIAŁ 6

Nowe Crobuzon było miastem nie do końca przekonanym do praw grawitacji. Aerostaty pełzały z chmury na chmurę jak robaki po główkach kapusty. Kapsuły milicji pędziły przez środek miasta ku zewnętrznym dzielnicom, a liny podtrzymujące je w powietrzu na wysokości kilkuset stóp brzęczały przy tym jak struny gitary. Wyrmeni przemierzali przestworza, pozostawiając za sobą nieapetyczne ślady defekacji. Gołębie dzieliły niebo z kawkami, jastrzębiami, jaskółkami i zbiegłymi z niewoli papugami. Latające mrówki i osy, pszczoły i muchy, motyle i moskity wiodły powietrzną wojnę przeciwko tysiącom drapieżców, takich jak aspisy i dheri. Nieporadne golemy sklecone przez pijanych studentów tłukły się po niebie na niewydarzonych skrzydłach ze skóry, papieru czy nawet ze skórek owoców, rozpadając się w locie. Nawet pociągi przewożące co dnia rzesze pasażerów i ogromne masy ładunków między poszczególnymi dzielnicami gnijącego truchła Nowego Crobuzon zazwyczaj poruszały się po napowietrznych torach, ponad domami, jakby bały się zarażenia gangreną toczącą architekturę.

Miasto wzrastało wzwyż, jakby czerpało inspirację z potężnych gór piętrzących się na zachodzie. W niebo wbijały się dziesięcio-, dwudziesto- i trzydziestopiętrowe, kanciaste budynki mieszkalne. Próbowały sięgać chmur niczym wielkie, tłuste paluchy, niczym pięści, niczym kikuty kończyn, chwiejące się niespokojnie ponad rzędami niższych domostw. Tony betonu i smoły składające się na miejską zabudowę już dawno zakryły pradawny rys geograficzny okolicy: pagórki, zagłębienia, równiny – pozostało po nich jedynie minimalne falowanie terenu. Łagodnie nachylone zbocza Vaudois Hill, Flyside, Flag Hill i St Jabber’s Mound pokryły się slumsami, przypominającymi z daleka skalne rumowiska.

Czarne ściany gmachu Parlamentu sterczały z brzegów Strack Island jak ostre zęby rekina lub kolce płaszczki, niczym monstrualna, organiczna broń skierowana ku niebu. Budynek okryty był z zewnątrz plątaniną rur i mozaiką wielkich nitów. Gdzieś głęboko w jego trzewiach drżały i pomrukiwały stare piece. Pokoje niejasnego przeznaczenia wystawały groteskowo poza jego główną bryłę, a architekt tego dzieła nie przejął się zbytnio zapewnieniem im odpowiednich podpór. Gdzieś we wnętrzu gmachu, w Komnacie, z dala od czystego nieba, przechadzali się Rudgutter i jego nudziarze. Parlament przypominał ogromną górę znieruchomiałą na krawędzi architektonicznej lawiny.

Królestwo, które rozciągało się ponad miastem, nie było czystsze. Kominy fabryczne przebijały membranę oddzielającą ziemię od przestworzy i wyrzucały tony trującego smogu do wyższego świata – jakby na złość bogom. Niżej, tuż ponad dachami domów, zbierały się gęste i cuchnące chmury dymu z niskich kominów. Krematoria wypuszczały w powietrze prochy testamentów palonych przez ich zazdrosnych wykonawców, zmieszane z sadzą uchodzącą z węglowych palenisk, na których ogrzewały się ciała umierających kochanków. Ohydne obłoki dymu podobne do duchów spowijały Nowe Crobuzon fetorem, który dusił jak poczucie winy.

Parszywy mikroklimat miasta sprawiał, że niemal bez przerwy kłębiły się nad nim chmury. Wydawało się, jakby pogodę w Nowym Crobuzon kreował wieczny, potężny, pełznący wolno huragan z ośrodkiem nad sercem metropolii, nad gigantyczną budowlą-hybrydą stojącą w centrum dzielnicy handlowej zwanej Crow, nad koagulatem wielu mil linii kolejowych i lat przemian w stylach architektonicznych: nad Dworcem Perdido.

Było to industrialne zamczysko, najeżone setkami przypadkowo rozmieszczonych gzymsów. Jego zachodnim wierzchołkiem był milicyjny Szpikulec, przerastający rozmiarami wszystkie inne wieże w okolicy, uwiązany z siedmiu stron świata mocarnymi linami napowietrznej komunikacji. A jednak, mimo swego ogromu, kwatera milicji była jedynie dodatkiem do olbrzymiego gmachu stacji.

Architekt, który stworzył Dworzec Perdido, człowiek szalony, został wtrącony do więzienia siedem lat po ukończeniu prac konstrukcyjnych. Mówiło się, że był heretykiem, że zamierzał zbudować sobie boga.

Pięć gargantuicznych, ceglanych paszczęk połykało po jednej z miejskich linii kolejowych. Tory wyłaniały się z nich na wysokich, łukowatych wiaduktach niczym kolosalne języki. Sklepy, sale tortur, warsztaty, biura i nigdy niewykorzystane przestrzenie wypełniały tłusty kałdun gmachu, który – obserwowany z pewnych punktów widokowych – sprawiał wrażenie spinającego się do skoku wysoko ponad Szpikulec, ku wielkiemu niebu, w które wdarł się swymi wieżami z taką łatwością.

Isaac nie pozwalał sobie na romantyczne rozważania. Gdziekolwiek spojrzał (a oczy miał opuchnięte; buzował za nimi potężny umysł pełen nowych formuł, rozpatrujący bez ustanku możliwości wyrwania się ze szponów grawitacji), w całym mieście dostrzegał tylko lot w rozmaitych jego formach. Widział i to, że nigdy nie był on sposobem na ucieczkę ku lepszemu życiu. Lot był w Nowym Crobuzon czymś zwyczajnym, jeszcze jedną metodą przemieszczania się z jednych rejonów miasta w inne. Pocieszało go to. Był naukowcem, nie mistykiem.


*

Isaac leżał na łóżku i gapił się w okno, wodząc oczami za dalekimi sylwetkami latających stworzeń. Wokół niego, na posłaniu i podłodze, leżały rozsypane niczym papierowa fala przyboju książki, artykuły, spisane na maszynie notatki oraz długie taśmy odręcznych zapisków. Klasyczne monografie spoczywały obok wypocin pseudonaukowców. Biologia i filozofia walczyły o miejsce na biurku badacza.

Węszył, poruszając się krętą ścieżką fachowej literatury, jak ogar tropiący zwierzynę. Niektórych tytułów nie mógł pominąć, na przykład O Grawitacji i Teorii Lotu. Inne, jak Aerodynamika Roju, były luźniej związane z tematem. Jeszcze inne były wariacjami na granicy rzetelnej wiedzy i większość poważnych kolegów Isaaca z pewnością spoglądałaby na nie spod zmarszczonych brwi. Jednym z nich było dzieło O Dweomerach, Którzy Żyją Nad Chmurami i O Tym, Co Mogą Nam Powiedzieć.

Uczony podrapał się po nosie i pociągnął przez słomkę łyk piwa, które postawił sobie na piersiach. Zaledwie od dwóch dni realizował zlecenie Yagharka, a już spoglądał na miasto z zupełnie nowej perspektywy. Zastanawiał się, czy kiedykolwiek jeszcze będzie postrzegał je tak jak dawniej.

Przewrócił się na bok i rozsunął papiery, które przeszkadzały mu ułożyć się wygodniej. Wyciągnął spod siebie kolekcję manuskryptów oraz plik heliotypów, na których uwiecznił skrzydła Miętafiksa. Uniósł je nad głowę, by jeszcze raz z bliska przyjrzeć się muskulaturze dumnie prezentowanej przez wyrmena.

„Mam nadzieję, że nie potrwa to zbyt długo” – pomyślał.

Spędził cały dzień, czytając i notując. Pomrukiwał uprzejmie, gdy David i Lublamai wołali coś na powitanie, zadawali pytania lub proponowali wspólny lunch. Zjadł tylko trochę chleba, sera i papryki, które Lublamai bezceremonialnie postawił przed nim na biurku. W miarę jak dzień stawał się coraz cieplejszy, a gazowe palniki dodatkowo ogrzewały salę, zrzucał z siebie wprost na podłogę kolejne warstwy odzieży.

Czekał na dostawę materiałów. Dość szybko zdał sobie sprawę, że wykonanie zlecenia będzie wymagało zaangażowania ogromnej wiedzy naukowej, a spośród wszystkich dziedzin, którymi się parał, najsłabiej znał biologię. Czuł się swobodnie, czytając o lewitacji i taumaturgii kontrgeotropicznej, a także o swej ukochanej teorii jednorodnego pola, ale spoglądając na wizerunki skrzydeł Miętafiksa, pojął, jak niewiele wie o biomechanice zwyczajnego latania.

„Potrzebuję martwego wyrmena… nie, lepiej żywego, na którym mógłbym poeksperymentować” – rozmyślał, wpatrując się w heliotypy. „Nie… jednego martwego, którego mógłbym pokroić, a drugiego żywego, żeby popatrzeć, jak fruwa…”

Swobodne rozważania przybrały nagle znacznie bardziej konkretną formę. Isaac usiadł przy biurku i zastanawiał się nad czymś jeszcze przez chwilę, nim wyszedł i zniknął w ciemnych uliczkach Brock Marsh.


*

Najsławniejszy spośród niesławnych lokali między Smołą a Egzemą mieścił się w cieniu potężnej świątyni Palgolaka; o kilka ponurych zaułków od mostu Danechiego, który łączył Brock Marsh z Miastem Kości.

Większość mieszkańców Brock Marsh stanowili, rzecz jasna, piekarze, zamiatacze, prostytutki i przedstawiciele wielu innych zawodów, którzy najprawdopodobniej nigdy w życiu nie rzucili zaklęcia i nie zaglądali nawet do retort czy probówek. Podobnie wyglądała sytuacja w Mieście Kości, gdzie odsetek osobników systematycznie łamiących prawo z pewnością nie był wyższy niż w całej reszcie Nowego Crobuzon. Mimo to Brock Marsh na zawsze miało pozostać Dzielnicą Naukową, a Miasto Kości – Dzielnicą Złodziei. Tam zaś, gdzie mieszały się wpływy obu regionów – ezoterycznie, ukradkowo, romantycznie, a czasem i niebezpiecznie – znajdowały się Córki Księżyca.

Szyld, na którym dwóm satelitom krążącym wokół tarczy księżyca nadano formę ładnych, acz nieco jarmarcznie przystrojonych dziewcząt, umieszczony nad intensywnie szkarłatnym frontonem, podkreślał osobliwie atrakcyjny klimat starego lokalu. Klientela Córek Księżyca składała się z najodważniejszych przedstawicieli miejskiej bohemy: artystów, zbuntowanych naukowców, ćpunów, a także złodziei i informatorów milicji, pracujących pod czujnym okiem właścicielki pubu, Czerwonej Kate.

Przydomek Kate nawiązywał do imbirowej barwy jej włosów, ale Isaac zawsze uważał, że odnosi się także do fatalnej kondycji finansowej bywalców, którzy notorycznie byli pod kreską. Właścicielka była kobietą postawną i bystrą – zazwyczaj wiedziała, kogo należy przekupić, a komu zakazać wstępu; kogo trzasnąć w zęby, a kogo uraczyć piwem. Z tego powodu (a także, jak podejrzewał Isaac, za sprawą dyskretnej działalności paru zaprzyjaźnionych taumaturgów) Córki Księżyca jak dotąd z powodzeniem trwały na rynku, balansując niebezpiecznie między strefami wpływów rozmaitych band oferujących ochronę. Funkcjonariusze milicji odwiedzali lokal Kate raczej rzadko, a ich wizyty były zawsze krótkotrwałe. Piwo było tu dobre, a szefowa nie interesowała się zbytnio tym, o czym szeptało towarzystwo szukające cienia w odległych zakamarkach sali.

Tego wieczoru Kate powitała Isaaca machnięciem ręki, które natychmiast odwzajemnił. Rozejrzał się po zadymionym pomieszczeniu, ale osoby, której szukał, nie było. Po chwili ruszył w stronę baru.

– Kate – zawołał, przekrzykując gwar. – Nie widziałaś Lemuela? Kobieta potrząsnęła głową i nie czekając na zamówienie, podała mu kufel Kingpina. Uczony zapłacił za piwo i odwrócił się w stronę sali.

Nie bardzo wiedział, co robić. Córki Księżyca były w zasadzie biurem Lemuela Pigeona. Isaac wiedział, że może spotkać go tutaj każdego wieczoru, zajętego handlowaniem, targowaniem i ubijaniem interesów. Domyślał się, że tym razem półlegalne machinacje zatrzymały go gdzieś na mieście. Wolnym krokiem przespacerował się między stolikami, w zasadzie bez celu – co najwyżej szukając znajomych twarzy.

W rogu sali dostrzegł postać w żółtej szacie – Gedrecsechet, bibliotekarz Świątyni Palgolaka uśmiechał się do kogoś łagodnie. Isaac rozchmurzył się natychmiast i ruszył w jego stronę.

Z niejakim rozbawieniem zauważył, że przedramiona młodej kobiety dyskutującej z Gedem są wytatuowane symbolami sprzężonych ze sobą kół zębatych. Zrozumiał, że ma przed sobą Trybik Boskiego Mechanika, misjonarkę bez wątpienia próbującą nawrócić bezbożnika. Kiedy podszedł bliżej, usłyszał kilka ostatnich słów z jej wypowiedzi.

– …I jeśli zwrócisz się do świata i Boga z choćby odrobiną dyscypliny intelektualnej, próbując dokonać analizy, przy której tak obstajesz, przekonasz się, że twój bezsensowny świadomorfizm to pozycja nie do obrony!

Ged uśmiechnął się jeszcze szerzej do kostropatej dziewczyny i otworzył usta, by odpowiedzieć. Uprzedził go Isaac.

– Wybacz, że się wtrącam, Ged. Chciałem ci tylko coś powiedzieć, moje ty młode Kółeczko Zamachowe, czy jak cię tam zwą…

Misjonarka chciała zaprotestować, ale Isaac nie zamierzał dopuścić jej do głosu.

– Zamknij się. Powiem krótko i przejrzyście: spieprzaj. I zabierz ze sobą tę swoją „dyscyplinę”. Chcę pogadać z Gedem.

Ged chichotał. Jego przeciwniczka z wysiłkiem przełykała ślinę, starając się zapanować nad gniewem. Pomogła jej w tym dość przekonująca tusza Isaaca oraz jego radosna wojowniczość. Zebrała się więc pospiesznie, próbując zachować resztki godności.

Stojąc już, otworzyła usta, by zakończyć spotkanie ułożoną naprędce, kąśliwą ripostą, lecz i tym razem nie zdążyła.

– Odezwij się, a wybiję ci zęby – uprzedził Isaac z pogodnym uśmiechem. Kobieta zamknęła usta i oddaliła się z dumnie uniesioną głową. Kiedy znikła im z pola widzenia, Isaac i Ged wybuchnęli śmiechem.

– Po co w ogóle z nimi gadasz? – zapytał uczony.

Ged, który przycupnął za niskim stolikiem jak wielka żaba, zakołysał się na rękach i nogach, wywijając przy tym długim językiem, który wysunął z szerokich, obwisłych ust.

– Żal mi ich – odparł, rechocząc. – Są tacy… zaangażowani.

Ged był bodaj najdziwniejszym, bo najbardziej pogodnym ze wszystkich vodyanoich, jakich kiedykolwiek widziano w Nowym Crobuzon. Nie było w nim nawet śladu owej nachalnej opryskliwości, która cechowała z natury antypatyczne istoty tej rasy.

– Właściwie – dodał, uspokoiwszy się nieco – nie mam przeciwko Trybikom tak wiele jak niektórzy. Oczywiście, nie mają w sobie ani krzty dyscypliny, o której mówią ale przynajmniej traktują rzecz poważnie. No i nie są tacy jak… bo ja wiem… Kompleta czy Boskie Potomstwo, czy coś w tym guście.


*

Palgolak był bogiem wiedzy. Wyobrażano go albo jako tłustego człowieka czytającego w wannie, albo jako smukłego vodyanoiego w podobnej pozie, a czasem i w bardziej mistyczny sposób: jako obu jednocześnie. Wśród wyznawców miał mniej więcej tyle samo przedstawicieli obu ras. Był przyjaznym, sympatycznym bóstwem; mędrcem, którego egzystencja poświęcona była wyłącznie zbieraniu, segregowaniu i rozpowszechnianiu informacji.

Isaac nie czcił żadnych bogów. Nie wierzył też we wszechmoc, którą przypisywano niektórym; wielu odmawiał nawet prawa egzystencji. Z pewnością istniały stworzenia i duchy zamieszkujące inne aspekty bytu i bez wątpienia przynajmniej część z nich władała sporą potęgą – przynajmniej z ludzkiego punktu widzenia – ale czczenie ich wydawało się Isaacowi praktyką wynikającą z tchórzostwa. Jednakże nawet on miał dziwną słabość do Palgolaka. Miał wręcz nadzieję, że tłusty drań naprawdę istnieje, w tej czy innej formie. Podobała mu się koncepcja międzyrasowego bóstwa, które w swej fascynacji wiedzą włóczy się gdzieś po zaświatach w wannie pełnej wody, pomrukując z zadowoleniem, gdy tylko natknie się na coś interesującego.

Biblioteka Palgolaka była co najmniej tak wielka jak zbiór ksiąg Uniwersytetu Nowego Crobuzon. Nie wypożyczała książek, za to przyjmowała chętnych w swych czytelniach o każdej porze dnia i nocy. Naprawdę niewiele było pozycji, do których nie umożliwiała dostępu. Wyznawcy Palgolaka ochoczo trudnili się prozelityzmem, wierzyli bowiem, iż wszystko, co wiedzą wyznawcy ich boga, natychmiast staje się także i jego wiedzą. Z tego samego powodu z wielkim zapałem oddawali się czytaniu książek. Jednakże działalność misyjna ku chwale Palgolaka miała drugorzędne znaczenie – liczyło się przede wszystkim gromadzenie informacji. Wyznawcy boga wiedzy składali przysięgę, iż wpuszczą do swej biblioteki każdego, kto tylko zechce szukać w niej oświecenia.

Fakt ten bywał najczęściej przyczyną skarg Geda. Biblioteka Palgolaka w Nowym Crobuzon dysponowała bodaj najlepszą kolekcją manuskryptów o tematyce religijnej w całym świecie Bas-Lag i dlatego przyciągała nieustannie pielgrzymów należących do najrozmaitszych kościołów i sekt. To oni, przedstawiciele chyba wszystkich wyznań świata, gromadzili się w północnych rejonach Brock Marsh i Spit Hearth, odziani w długie szaty, maski, z batami, smyczami, szkłami powiększającymi i wszelkim innym ekwipunkiem właściwym danej grupie.

Niektórzy z pielgrzymów bywali nieprzyjemni. Zaciekle rasistowskie Boskie Potomstwo, na przykład, było jedną z najprężniej rozwijających się sekt. Ged uważał za swój niełatwy, święty obowiązek pomaganie także i tym typom, którzy pluli na niego i nazywali „ropuchą” czy „świnią rzeczną”, gdy tylko podnosili głowy znad swych ksiąg objawionych.

W porównaniu z nimi egalitarne Trybiki Bosmecha były niegroźną sektą, nawet jeśli swą wiarę w mechaniczność Jednego Prawdziwego Boga propagowały w dość agresywny sposób.

Przez lata znajomości Isaac i Ged spierali się ze sobą wielokrotnie – głównie na tematy teologiczne, ale także w sprawach literatury, sztuki i polityki. Isaac szanował przyjacielskiego vodyanoiego. Zdawał sobie sprawę, że z racji swej żarliwej wiary Ged czyta niewiarygodnie dużo książek, a tym samym dysponuje imponującą wiedzą niemal na każdy temat. Na początku rozmowy bibliotekarz zawsze wzbraniał się przed wygłaszaniem opinii na temat informacji, którymi się dzielił. „Tylko Palgolak ma dość wiedzy, by zaoferować rozsądną analizę” – mawiał Ged, przystępując do dyskusji, jednakże po trzecim drinku zrywał z religijnym dogmatyzmem i z zapałem wiódł dysputy podniesionym głosem.

– Ged – zagadnął Isaac. – Powiedz mi, co wiesz o garudach?

Vodyanoi wzruszył ramionami i uśmiechnął się, dostrzegając sposobność podzielenia się wiedzą.

– Nie za wiele. Ludzie-ptaki. Żyją w Cymek, na północy Shotek i podobno w zachodniej części Mordigi. Być może także na innych kontynentach. Mają puste kości. – Oczy Geda zastygły, skoncentrowane na utrwalonych w pamięci stronicach z ksentropologicznego dzieła, które cytował. – Tworzą egalitarne społeczeństwo. Całkowicie egalitarne i całkowicie indywidualistyczne. Myśliwi i zbieracze; brak podziału pracy ze względu na płeć. Nie używają pieniędzy, nie mają hierarchii społecznej, w każdym razie nie jest ona instytucjonalna. Uznają po prostu, że ktoś może być mniej lub bardziej godny szacunku – coś w tym guście. Nie czczą żadnych bogów, znają tylko odpowiednik naszego diabła, który być może istnieje naprawdę. Nazywają go Dahnesch. Polują i walczą biczami, łukami i strzałami, włóczniami i lekkimi ostrzami. Tarcz nie używają; są zbyt ciężkie, by z nimi latać. Dlatego mogą niekiedy posługiwać się dwoma rodzajami broni jednocześnie. Od czasu do czasu wdają się w walki z innymi grupami lub gatunkami, zapewne są to konflikty o tereny łowieckie. Słyszałeś może o ich bibliotece? – Isaac skinął głową. Oczy Geda zalśniły wręcz nieprzyzwoitym pożądaniem. – Na Boga, chciałbym tam zajrzeć… tyle że nic z tego – dokończył ponuro. – Pustynia to nie najlepsze miejsce dla vodyanoich. Za sucho…

– Widzę, że cholernie mało wiesz na ich temat, Ged. Chyba daruję sobie dalszą rozmowę – powiedział Isaac. Ku swemu zdumieniu zauważył, że vodyanoi spochmurniał. – To żart, Ged! Ironia! Sarkazm! Wiesz o nich diabelnie dużo! Przynajmniej w porównaniu ze mną. Przejrzałem całego Shacrestialchita, a ty już zdążyłeś opowiedzieć więcej, niż dowiedziałem się przez dwa dni. Wiesz może co nieco o… hmm… ich prawach?

Ged spojrzał na niego uważnie, mrużąc wielkie ślepia.

– Co ty kombinujesz, Isaacu?… Jak powiedziałem, to egalitarna społeczność. System opiera się na maksymalizacji wolności wyboru dla każdej jednostki, na komunistycznej wspólnocie, gwarantującej każdemu jak najmniej ograniczeń swobody. O ile pamiętam, jedynym przestępstwem jest pozbawienie innego garudy możliwości wyboru. Złagodzenie lub zaostrzenie kwalifikacji czynu zależy od tego, czy dokonano go z szacunkiem czy bez. Mają fioła na punkcie tego szacunku…

– Jak można ukraść komuś wybór?

– Nie mam pojęcia, ale przypuszczam, że – na przykład – jeśli rąbniesz komuś włócznię, to pozbawiasz go wyboru używania jej… Może wtedy, gdy okłamujesz innych co do miejsca, w którym znalazłeś smakowite porosty, pozbawiasz ich wyboru zdobycia pożywienia?

– Zatem to możliwe, że niektóre kradzieże wyboru mają swoje odpowiedniki w naszym prawie, a inne są absolutnie niewytłumaczalne.

– Tak sądzę.

– Powiedz mi jeszcze, jaka jest różnica między abstrakcyjną jednostką a konkretną jednostką.

Zaskoczony Ged spojrzał na Isaaca z ukosa.

– Na mój mokry zadek, Isaacu… poznałeś garudę, prawda? – Uczony uniósł brew i lekko skinął głową. – Szlag! – wykrzyknął Ged. Goście siedzący przy sąsiednich stolikach odwrócili się jak na komendę i spojrzeli na niego ze zdziwieniem. – I to garudę z Cymek…! Isaacu, musisz skłonić go – a może ją? – żeby przyszedł do mnie i opowiedział mi o Cymek!

– No, nie wiem, Ged. On jest… jak by ci to powiedzieć… trochę małomówny…

– Proszę cię! Proszę…

– Dobrze już, dobrze… Zapytam go, ale nie rób sobie zbyt wielkich nadziei. A teraz mów, jaka jest różnica między tą pieprzoną abstrakcyjną a konkretną jednostką.

– Fascynujące! Domyślam się, że nie możesz mi powiedzieć, nad czym konkretnie pracujecie…? Nie, na pewno nie. Cóż, mówiąc najprościej, wedle mojego rozumienia, garudowie tworzą egalitarną społeczność, bo ponad wszystko respektują prawa jednostki. Nie można szanować czyjejś indywidualności, jeżeli własną rozpatruje się w abstrakcyjny, izolowany sposób. Chodzi o to, że istota jest indywidualną jednostką tylko wtedy, gdy egzystuje w społecznej matrycy innych jednostek, szanujących jej indywidualizm i prawo do dokonywania wyborów. I to właśnie nazwałbym konkretną jednostkowością: istota musi rozumieć, że zawdzięcza swój byt szacunkowi przejawianemu przez wszystkich pozostałych członków społeczności i że z tego powodu jest im winna wzajemny szacunek.

– Zatem abstrakcyjna jednostka to garuda, który przynajmniej na jakiś czas zapomniał o tym, że jest członkiem większej społeczności i że jest winien szacunek wszystkim innym jednostkom, którym przysługuje prawo wyboru?

Nastała dłuższa chwila milczenia.

– Mądrzejszy już nie możesz być, Isaacu? – spytał łagodnie Ged i roześmiał się serdecznie.

Isaac nie był pewien, czy może.

– Słuchaj, Ged. Gdybym powiedział: „Kradzież wyboru drugiego stopnia z kompletnym nieposzanowaniem”, wiedziałbyś, jakiego przestępstwa dopuścił się garuda?

– Nie. – Ged zamyślił się na moment. – Nie wiedziałbym, ale brzmi to poważnie… Sądzę jednak, że w bibliotece znalazłbym wyjaśnienie – dodał na pocieszenie.

I wtedy w polu widzenia pojawił się Lemuel Pigeon.

– Ged – wtrącił pospiesznie Isaac. – Wybacz, proszę, ale naprawdę muszę zamienić słowo z Lemuelem. Pogadamy później, dobrze?

Ged uśmiechnął się bez urazy i machnął łapą na pożegnanie.


*

– Lemuelu… pozwól na słowo. Możesz na tym zarobić.

– Isaac! Interesy z ludźmi nauki to zawsze przyjemność. Co słychać w świecie wybitnych umysłów?

Lemuel rozwalił się wygodnie na krześle. Prezentował się, jak zwykle, fircykowato. Miał na sobie bordową marynarkę i żółtą kamizelkę. Na głowie nosił nieduży cylinder, spod którego wysypywała się masa płowych włosów, związanych w kitkę najwyraźniej wbrew ich woli.

– Mój wybitny umysł, Lemuelu, znalazł się w stanie impasu. I tu właśnie, przyjacielu, być może zaczyna się twoja rola.

– Moja? – Pigeon uśmiechnął się krzywo.

– Tak jest, Lemuelu – odparł uroczyście Grimnebulin. – I ty możesz przysłużyć się wielkiej sprawie nauki.

Isaac lubił żartować z młodszym mężczyzną, choć chwilami czuł się przy nim raczej niezręcznie. Lemuel był cwaniakiem, informatorem, paserem – kwintesencją pośrednika. A jako że był pośrednikiem najskuteczniejszym na rynku, zapełnił sobą doskonałą niszę w półlegalnym środowisku miasta i czerpał ze swej działalności spory dochód. Paczki, informacje, oferty, wiadomości, imigranci, towary – wszystko, co tylko mogło być przedmiotem wymiany, przechodziło przez ręce Lemuela Pigeona. Dla ludzi takich jak Isaac, którzy nie chcieli brudzić sobie rąk i nóg buszowaniem w tak zwanym półświatku Nowego Crobuzon, był wprost bezcennym pomocnikiem. Parał się też działalnością w odwrotnym kierunku: dzięki niemu przedstawiciele nie całkiem legalnych interesów mogli liczyć na kontakt ze światem uczciwych obywateli bez narażania się na twarde lądowanie na progu posterunku milicji. Lemuel nie należał w istocie do żadnego ze środowisk – jego specjalnością było balansowanie na granicy tego, co zgodne i nie do końca zgodne z prawem.

Był to żywot niebezpieczny. Lemuel musiał być brutalny i bezlitosny, a w razie potrzeby nawet podły. Kiedy sytuacja stawała się naprawdę groźna, nie wahał się pozostawić wspólnika własnemu losowi w tumanie kurzu wznieconym ekspresową ucieczką. Wszyscy o tym wiedzieli; Pigeon nigdy nie ukrywał prawdy. Na tym polegała jego uczciwość: nie udawał, że należy mu ufać.

– Lemuelu, mój młody demonie nauki – zagaił po chwili Isaac. – Prowadzę pewne badania. Chciałbym, żebyś sprowadził dla mnie próbki wybranych gatunków istot. Interesuje mnie mianowicie wszystko, co lata. Jesteś mi potrzebny, bo rozumiesz chyba, że człowiek na moim stanowisku nie może włóczyć się po Nowym Crobuzon, szukając jakichś zasranych strzyżyków… Człowiek na moim stanowisku powinien szepnąć słowo komu trzeba i czekać, aż skrzydlate tałatajstwo samo spadnie mu na kolana.

– Lepiej daj ogłoszenie w gazecie, stary druhu. Dlaczego przychodzisz z tym do mnie?

– Dlatego, że potrzebuję mnóstwa próbek i nawet nie chcę wiedzieć, skąd będą pochodzić. Potrzebuję różnorodności. Muszę dostać tyle rozmaitych fruwających istot, ile tylko uda się sprowadzić, a niektóre z nich na pewno niełatwo będzie zdobyć. Potrzebuję, na przykład, aspisa. Mógłbym, rzecz jasna, zapłacić jakiemuś poszukiwaczowi przygód dzikie mnóstwo forsy za parchaty, ledwie żywy egzemplarz albo… mogę zapłacić tobie za uwolnienie dla mnie, twojego szanownego klienta, zdrowego i dorodnego aspisa zamkniętego w pieprzonej złotej klatce gdzieś we Wschodnim Gidd albo na Rubieżach. Kapujesz?

– Isaac, stary druhu… Zaczynam cię rozumieć.

– Naturalnie, Lemuelu. Przecież jesteś biznesmenem. Najbardziej zależy mi na rzadkich okazach. Na czymś, czego nigdy jeszcze nie widziałem. Na niecodziennych pomysłach na fruwanie. Nie zapłacę ci dobrze za kosz pełen kosów – co wcale nie oznacza, że ten gatunek mnie nie interesuje. Niech będą i kosy, ale w towarzystwie drozdów, kawek i wszelkiego innego ptactwa. Dostarcz mi też gołębie, drogi Lemuelu, twoich imienników. Ale najbardziej ucieszą mnie stworzenia takie jak wężoważki.

– Rzadkie – zauważył Lemuel, wpatrując się intensywnie w kufel piwa.

– Bardzo rzadkie – zgodził się Isaac. – I dlatego pokaźna kwota zmieni właściciela, jeżeli dostanę egzemplarz w dobrym stanie. Rozumiemy się, Lemuelu? Chcę dostać ptaki, owady, nietoperze… ale także jaja, kokony, larwy. – wszystko, co kiedyś może zmienić się w latające stworzenie. Badanie wczesnych stadiów rozwoju może być nawet cenniejsze niż analiza budowy dojrzałych. Przynieś mi wszystko, co lata i nie jest większe od psa. Nie potrzebuję olbrzymów i niebezpiecznych bestii. Owszem, byłbym pod wrażeniem, gdyby udało ci się schwytać druda albo wiatrorożca, ale nie chcę, żebyś to robił.

– A kto by chciał, Isaacu? – przytaknął filozoficznie Lemuel. Isaac wcisnął pięć gwinei w banknocie w górną kieszonkę marynarki pośrednika. Uniósłszy szklane kufle, przepili do siebie.


*

Nazajutrz, siedząc wygodnie za biurkiem, Isaac wspominał spotkanie u Czerwonej Kate i wyobrażał sobie, jak zlecenie, które zostawił pośrednikowi, przekazywane jest z ust do ust w półświatku Nowego Crobuzon.

Nie pierwszy raz korzystał z usług Lemuela. Ilekroć potrzebował rzadkiego lub nielegalnego składnika do swych eksperymentów albo manuskryptu, który powielono jedynie w kilku egzemplarzach, albo informacji o sposobach syntezy zakazanych substancji – zawsze mógł na niego liczyć. Tym razem do poczucia humoru Isaaca przemawiała myśl o tym, że członkowie podziemnych organizacji wielkiego miasta będą z zapałem szukać dla niego ptaków i motyli, zamiast marnować czas na walki gangów i handlowanie narkotykami.

W pewnej chwili zdał sobie sprawę, że następny dzień to już migalec. Od ostatniego spotkania z Lin minęło sporo czasu, a ona nawet nie wiedziała o jego niezwykłym przedsięwzięciu. Isaac przypomniał sobie, że są umówieni na kolację. Nie miał nic przeciwko odłożeniu badań na krótki czas i opowiedzeniu kochance o wszystkim, co się wydarzyło. Cieszył się nawet na myśl o wyrzuceniu z pamięci tylu nowin i podzieleniu się nimi z Lin.

„Lublamai i David już poszli” – pomyślał. „Jestem sam”.

Przeciągnął się z lubością jak wielki mors, rozrzucając po podłodze notatki i rysunki. Wyłączywszy gazową lampę, wyjrzał na ulicę. Przez brudną szybę ciemnego magazynu ujrzał wielką, zimną tarczę księżyca i piruety jego dwóch córek – nagich skał, satelitów krążących wokół niego od niepamiętnych czasów niczym dalekie świetliki.

Zapadał w sen, wpatrując się w nieustającą pracę lunarnego mechanizmu. Pławiąc się w świetle księżyca, śnił o Lin: był to sen delikatny, erotyczny i pełen głębokiej miłości.

Загрузка...