ROZDZIAŁ 20

– Na co właściwie patrzę? – spytał Yagharek. Trzymając w dłoniach diagram, przechylił głowę w uderzająco ptasim odruchu.

Isaac zabrał mu arkusz papieru i odwrócił właściwą stroną ku górze.

– To, mój bracie, jest przewodnik kryzysowy – odparł uroczyście.

– A przynajmniej schemat prototypu. Cholerny triumf kryzysowej fizyko-filozofii stosowanej.

– Ale do czego służy? Jak działa?

– No cóż… Interesujący cię przedmiot wkładasz tu – zaczął Isaac, wskazując na bazgroły symbolizujące szklany dzwon. – Następnie… No, część naukowa jest bardzo zawiła, ale w dużym uproszczeniu chodzi o to, że…

– Uczony zabębnił palcami o blat biurka. – W tym kotle utrzymuje się bardzo wysoka temperatura, a ciśnienie pary napędza maszyny, które widzisz tutaj. W tej na przykład znajdują się czujniki wykrywające rozmaite rodzaje pól energii – ciepła, elyktrostatyki, potencjału, emisji taumaturgicznych – i prezentujące ich obecność w postaci matematycznej. Jeżeli nie mylę się co do pola jednorodnego, a nie mylę się na pewno, to wszystkie te formy energii są manifestacjami energii kryzysowej. Zadaniem tej oto maszyny analitycznej jest więc obliczenie parametrów istniejącego pola energii kryzysowej, wzbudzonego obecnością innych pól – wyjaśnił Isaac i podrapał się w głowę. – To piekielnie skomplikowana matematyka kryzysu, przyjacielu. I właśnie te obliczenia będą najtrudniejszą częścią eksperymentu. Zamysł jest taki, żeby program informował nas mniej więcej tak: „Mamy tu tyle i tyle energii potencjalnej, tyle taumaturgicznej, tyle jeszcze innej, a to oznacza, że związana z nimi sytuacja kryzysowa musi być taka a taka”. Żeby tłumaczył to, co… eee… zwyczajne, na formę kryzysową. Potem – i to, jak sądzę, będzie niemal równie skomplikowane – pożądany efekt działania energii kryzysowej również należy przetłumaczyć na język matematyki. Uzyskane w ten sposób równanie wprowadzi się do tej oto maszyny liczącej. Następnie użyjemy tego urządzenia, które tu widzisz, napędzanego po trosze silnikiem parowym, po trosze metodą chymiczną i po trosze taumaturgiczną. To kluczowy element systemu: konwerter, który uruchomi energię kryzysową i przekaże ją dalej w surowej postaci. Wtedy będzie można skierować ją na obiekt poddawany eksperymentowi. – Isaac mówił z coraz większą swadą, jak zawsze, kiedy zagłębiał się w szczegóły swego projektu. Nie umiał nad tym zapanować: choć na krótki czas fascynacja gigantycznym potencjałem, który mogły wyzwolić jego badania i ogromną skalą poznawanych dopiero zjawisk, brała górę nad jednostkowym problemem Yagharka. – Chodzi o to, że być może uda się zmienić formę danego obiektu w taki sposób, żeby uruchomienie jego energii kryzysowej powodowało spotęgowanie samego stanu kryzysu. Innymi słowy, pole kryzysowe będzie przybierać na sile tylko dlatego, że zostało naruszone. – Isaac wyszczerzył zęby w niekłamanym zachwycie nad prostotą tej koncepcji. – Rozumiesz, co chcę przez to powiedzieć? To pieprzone perpetuum mobile! Jeżeli uda się ustabilizować ten proces, otrzymamy nie kończącą się pętlę działania, a to oznacza wieczne źródło energii! – Grimnebulin uspokoił się nieco, widząc opanowanie i zmarszczone brwi Yagharka. Uśmiechnął się ponownie, gdy pomyślał o uporze garudy i jego zleceniu, które pozwoliło mu tak bardzo przyspieszyć badania. – Nie martw się, Yag. Dostaniesz to, na czym tak ci zależy. Jeżeli chodzi o twój przypadek, to moja maszyna – jeżeli będzie funkcjonować – powinna zmienić cię w chodzące, a właściwie latające dynamo. Im więcej będziesz latał, tym więcej pojawi się w tobie energii kryzysowej i tym więcej będziesz mógł latać. Zmęczone skrzydła to problem, o którym już możesz zapomnieć.

Zapadło niezręczne milczenie. Isaac z ulgą zauważył, że Yagharek nie zwrócił uwagi na niefortunne, podwójne znaczenie ostatniego zdania. Garuda milczał, z pożądaniem w oczach gładząc kartkę z rysunkiem. Mruczał coś w ojczystym języku cichym, monotonnym głosem.

Wreszcie podniósł wzrok.

– Kiedy ją zbudujesz, Grimnebulin? – spytał.

– Na początek muszę sporządzić w pełni sprawny model, dopracować stronę matematyczną i parę innych spraw… Pewnie minie tydzień, zanim to zrobię. Ale to jeszcze bardzo wczesna faza, Yag. Pamiętaj o tym: bardzo wczesna faza.

Yagharek gorliwie pokiwał głową.

– Jesteś pewien, że nie chcesz pomieszkać u mnie? Nadal zamierzasz włóczyć się po mieście jak upiór i nachodzić mnie, kiedy najmniej się tego spodziewam? – spytał ironicznie Isaac.

Yagharek ponownie skinął głową.

– Proszę, daj mi znać, gdy tylko poczynisz postępy, Grimnebulin – powiedział. Isaac roześmiał się, wyczuwając natarczywość z pozoru uprzejmej prośby.

– Jasne, przyjacielu. Daję ci słowo, że tak będzie. Gdy tylko zrobię postępy, będziesz o tym wiedział.

Yagharek obrócił się sztywno i ruszył w stronę schodów. Kiedy odwracał się, by powiedzieć „do zobaczenia”, spostrzegł coś kątem oka. Przez minutę stał nieruchomo, a potem poszedł w najdalszy kąt wschodniej części platformy. Zatrzymał się, wskazując palcem na klatkę z kolosalną larwą.

– Grimnebulin – odezwał się cicho. – Co robi twoja gąsienica?

– Tak, wiem, wiem. Rośnie jak cholera, co? – odrzekł Isaac, podchodząc bliżej. – Fantastyczne bydlę, prawda?

Yagharek nadal wskazywał na klatkę, nie przestając spoglądać pytająco na uczonego.

– Tak – odezwał się wreszcie. – Ale co ona robi?

Isaac zmarszczył brwi i pochylił się nad drewnianym pudłem. Kilka dni wcześniej przesunął je w ciemny kąt, żeby nie stało pod oknem, w pełnym słońcu, toteż we wnętrzu panował półmrok. Zmrużył oczy i wytężył wzrok.

Potężna larwa nie leżała już w głębi klatki. Jakimś cudem zdołała wpełznąć na ściankę z surowych desek, a znalazłszy się na górze, zawisła pod sufitem na paśmie wydzieliny z gruczołu w tylnej części ciała. Dyndała teraz swobodnie, tłusta, ciężka i pomarszczona, podobna do pończochy napełnionej błotem.

Isaac syknął cicho i przygryzł końcówkę języka.

Gąsienica wyprężyła grube odnóża, podwijając je pod brzuch. Na oczach Isaaca i Yagharka zgięła się wpół jak scyzoryk i zaczęła robić coś, co wyglądało jak całowanie własnego tyłka. Po chwili rozluźniła się, wyprostowała i znowu zawisła swobodnie, by minutę później powtórzyć całą operację.

Isaac skinął dłonią w stronę ciemnego wnętrza klatki.

– Widziałeś? Smaruje się czymś cała.

Tam, gdzie otwór gębowy gąsienicy dotknął ciała, pozostały nieskończenie cienkie plamki połyskliwej substancji. Śluz ciągnął się za cofającą się głową zwierzęcia i po chwili kolejna kropla przylegała już w innym miejscu. Włoski na dolnej części ciała były gładko przyczesane i sprawiały wrażenie mokrych. Wielka larwa powoli i metodycznie smarowała całe ciało – od dołu do góry – przezroczystym jedwabiem w płynie.

Isaac wyprostował się powoli i spojrzał w oczy Yagharka.

– No tak – mruknął. – Lepiej późno niż wcale. Wreszcie robi to, po co ją kupiłem. Przeobraża się.

Chwilę później Yagharek w zamyśleniu skinął głową.

– Wkrótce będzie mogła latać – powiedział cicho.

– Niekoniecznie, bracie. Nie wszystko, co się przepoczwarza, musi mieć skrzydła.

– Nie wiesz jeszcze, co to będzie?

– I to właśnie, Yag, jest jedyny powód, dla którego jeszcze tu trzymam to bydlę. Cholerna ciekawość, jakoś nie potrafię się jej oprzeć – wyjaśnił z uśmiechem Grimnebulin.

Prawda jednak była taka, że obserwował ze sporym niepokojem przemianę, na którą tak długo czekał. Ciało gąsienicy w coraz szybszym tempie pokrywało się warstewką krzepnącego śluzu. Jaskrawe, soczyste kolory szarzały pod delikatną mgiełką już przy pierwszym zetknięciu z lepką substancją, a wkrótce potem znikały bez śladu.

Zainteresowanie Yagharka poczynaniami larwy nie trwało długo. Garuda założył na plecy drewnianą ramę maskującą kalectwo i zakrył ją obszernym, coraz bardziej zniszczonym płaszczem.

– Pójdę już, Grimnebulin – oświadczył.

Isaac oderwał wzrok od gąsienicy, której zachowanie obserwował z niezdrową fascynacją.

– Jasne. W porządku, Yag. Zaraz zabieram się do pracy nad… no… nad maszyną. Wiem już, że nie powinienem pytać, kiedy się znowu zobaczymy. Wpadniesz, gdy uznasz to za stosowne – powiedział, kręcąc głową z dezaprobatą.

Yagharek był już na dole. Odwrócił się tylko raz, by zasalutować Isaacowi, po czym zniknął za drzwiami.

Uczony machnął ręką na pożegnanie. Pogrążony w myślach, stał z uniesionym ramieniem przez długą chwilę, zanim zdał sobie sprawę, że Yagharek wyszedł. Wtedy zamknął dłoń z cichym klapnięciem i powrócił do klatki z gąsienicą.

Okrywa z mokrych niteczek śluzu szybko wysychała. Tylna część ciała zwierzęcia była już sztywna i nieruchoma. Fakt ten utrudniał larwie zadanie, zmuszając ją do coraz bardziej akrobatycznych sztuczek. Isaac obserwował jej wysiłki z zainteresowaniem – przyciągnął bliżej krzesło i zaczął robić notatki.

Jakaś cząstka umysłu podpowiadała mu, że pozwala sobie na intelektualną rozpustę i że powinien wziąć się w garść, bo czekają go znacznie pilniejsze zajęcia. Była to jednak cząstka bardzo mała, a jej podszepty jakoś nie brzmiały przekonująco, jakby dyktowane były pod przymusem. Zresztą w takiej chwili żadna siła nie zdołałaby powstrzymać uczonego przed oddaniem się pasywnej obserwacji fenomenalnego zjawiska. Isaac usiadł więc wygodniej na krześle i sięgnął po lupę.

Minęło niewiele ponad dwie godziny, nim gąsienica zdołała okryć całe ciało wilgotnym płaszczem. Najbardziej skomplikowanym manewrem było pokrycie śluzem samej głowy. Larwa zaczęła pluć śluzem dookoła, tworząc coś w rodzaju kołnierza. Odczekała moment, by substancja podeschła, a potem opuściła się nieco niżej w swym lśniącym mieszkaniu. Na moment stała się krótsza i grubsza, a wykorzystała tę chwilę na uplecenie pokrywy, którą zamknęła nad sobą. Zaraz potem rozciągnęła się nieco, napierając na zamknięcie, by sprawdzić jego wytrzymałość. Wtedy wydzieliła jeszcze odrobinę śluzu i jej głowa znikła na dobre w szczelnie zamkniętym kokonie.

Przez kilka minut organiczny całun trząsł się, rozciągał i kurczył pod wpływem ruchów zamkniętej w nim istoty. Jego biała powierzchnia ściemniała nieco, ale nie straciła połysku – przypominała teraz macicę perłową. Przez chwilę kokon kołysał się jeszcze, poruszany mikroprądami powietrznymi, ale był już na tyle twardy, że ruchy larwy nie były zauważalne.

Isaac wyprostował się i dokończył notatkę. „Yagharek prawie na pewno ma rację, jeśli chodzi o skrzydła tego stworzenia” – pomyślał. Kołyszący się łagodnie, organiczny worek byłby książkowym wręcz przykładem przeobrażenia motyla lub ćmy, gdyby nie jego zdumiewające rozmiary.

Tymczasem za oknami magazynu słoneczne światło zgęstniało nieco, a cienie wydłużyły się.

Kokon zwisał nieruchomo od ponad pół godziny, kiedy drzwi budynku otworzyły się z trzaskiem. Przerażony Isaac w mgnieniu oka stanął na baczność.

– Jest tam kto? – krzyknął od progu David. Isaac wychylił się ponad poręczą, by go powitać.

– Był tu jakiś gość, naprawił ten wasz konstrukt. Mówił, że wystarczy napełnić mu zbiornik i włączyć. Podobno będzie działać.

– I bardzo dobrze. Mdli mnie na widok tych śmieci. Możemy się zająć i twoimi. Trzeba, prawda? – spytał David, uśmiechając się złośliwie.

– Ależ skąd – odparł swobodnie Grimnebulin, strącając przez szpary w podłodze kłębki kurzu i okruchy. David roześmiał się i zniknął pod platformą. Po chwili Isaac usłyszał głuche, metaliczne łupnięcie, którym jego kolega czule powitał swoją maszynę. – Mam ci też przekazać, że twój konstrukt to „uroczy model” – dodał niezmiernie oficjalnym tonem. Tym razem roześmieli się obaj. Isaac zszedł do połowy schodów i przysiadł na stopniu. Ujrzał Davida, który wrzucał właśnie skondensowane bryłki koksu do małego piecyka w kadłubie maszyny – doskonałego, wydajnego piecyka o potrójnym obiegu. Serachin z hukiem zamknął drzwiczki i przesunął bolec blokady. Na koniec sięgnął ręką ku głowie konstruktu i pociągnął małą dźwigienkę uruchamiającą mechanizm.

Rozległ się cichy syk i gwizd pary wypełniającej cienkie rurki. Maszyna analityczna będąca mózgiem konstruktu powoli budziła się do życia. Automatyczny czyściciel podłóg drgnął spazmatycznie i oparł się o ścianę.

– Za chwilę powinien być rozgrzany – stwierdził z satysfakcją David, wciskając ręce do kieszeni. – Co tam dziś porabiałeś, Zaac?

– Chodź na górę, coś ci pokażę – odparł tajemniczo Isaac.

Kiedy David ujrzał zawieszony pod sufitem klatki kokon, oparł ręce na biodrach i zarechotał.

– Na Jabbera! – zawołał. – Ależ to wielkie! Nie wiem jak ty, ale ja będę wiał, gdzie mnie oczy poniosą, kiedy zacznie się wykluwać…

– Między innymi dlatego pokazuję ci to, co widzisz. Chciałbym, żebyś miał to maleństwo na oku. Pomożesz mi zatrzymać je w klatce, kiedy już wylezie z kokonu.

Mężczyźni wymienili uśmiechy.

Gdzieś w dole rozległa się seria stuknięć, jakby woda z wysiłkiem przeciskała się przez zapowietrzoną instalację. Tłoki zasyczały z cicha. Isaac i David spojrzeli po sobie skonsternowani.

– Zdaje się, że nasz konstrukt sprzątający szykuje się do akcji – orzekł Serachin.

W krótkich, mosiężnych i miedzianych rurkach, które były mózgiem maszyny, pojawiły się nowe dane i instrukcje. Przekazywane przez tłoki, śruby i niezliczone zawory drobiny informacji składające się na prymitywną inteligencję kłębiły się w ciasnej przestrzeni.

Nieskończenie małe impulsy energii pobudzały do życia mikroskopijne, precyzyjnie wykonane młoteczki parowe. W centralnej części mózgu maszyny znajdowało się pudełko zawierające nie kończące się rzędy maleńkich przełączników, które zmieniały pozycję w ogromnym – i stale rosnącym – tempie. Każde poruszenie się dźwigni w mózgu oznaczało sygnał dla parowego mechanizmu, a nieustający ciąg impulsów tworzył skomplikowaną kombinację rozkazów dla żelaznego ciała konstruktu.

Maszyna drgnęła. W głębi jej mózgu zaczęły krążyć dane zawierające wirus, zrodzony z minimalnego błędu któregoś z trybików, tłoków czy zębów. Para wodna przeciskała się przez matrycę mechanicznego umysłu pod coraz większym ciśnieniem, powtarzając bezsensowne sekwencje rozkazów stworzone przez wirus i mieląc je w autystycznej pętli. Te same zawory otwierały się i zamykały bez celu; te same przełączniki zmieniały pozycję w nie zmodyfikowanym porządku.

Tym razem jednak wirus był starannie wypielęgnowany. Wykarmiony. Programy, które mechanik załadował do maszyny analitycznej konstruktu, wysyłały do żelaznej głowy ciągi niecodziennych poleceń. Zawory i przełączniki poruszały się w takim tempie, że wyglądało to na zupełnie przypadkowe ruchy, a jednak była w tym rytmicznym stukocie logika numerycznego kodu, w którym mały, niegrzeczny wirus ewoluował i mutował.

Zaszyfrowane informacje buzowały w ciasnych, miedzianych neuronach, nasiąkając samopowtarzalną głupotą wirusa i wypłukując zeń strzępy rozkazów. Wirus rozkwitał. Epidemia nonsensu, którą przyniósł ze sobą, rozprzestrzeniała się szybko, jakby pchała ją siła odśrodkowa, skierowana ku najdalszym nawet zakątkom mechanicznego procesora.

Konstrukt stał w kącie, trzęsąc się i terkocząc z cicha.

Tymczasem w mało znaczącym rejonie wielozaworowego umysłu tkwił wciąż stary wirus, oryginalna kombinacja fałszywych danych i nic nie znaczących odniesień, które tak skutecznie przeszkadzały maszynie w pełnieniu jej życiowej misji: w zamiataniu podłóg. Wirus był ten sam, ale nie taki sam. Uległ przemianie – nie był już destruktywny; stał się środkiem do celu, generatorem, siłą napędową.

W niedługim czasie centralna jednostka obliczeniowa konstruktu poświstywała już i klekotała zaworami z maksymalną prędkością. Pomysłowe mechanizmy zajęły się realizacją nowego programu, który opanował już wszystkie analogowe obwody. Te części parowego umysłu, które zazwyczaj odpowiadały za ruch, przechowanie danych i podtrzymanie aktywności, zyskały dwukrotnie większą pojemność, teraz bowiem musiały pomieścić w sobie binarny kod o podwójnym znaczeniu. Przepływ obcych danych został skierowany ku innym rejonom mózgu, ale nie spowolniony. Zaskakujące rozwiązania nowego programu pozwoliły na zwiększenie wydajności i mocy obliczeniowej bez najmniejszej ingerencji w fizyczną strukturę zaworów i przekaźników.

David i Isaac stali wciąż na platformie górnego laboratorium, krzywiąc się i uśmiechając na przemian, zasłuchani w dziwaczne dźwięki wydawane przez bezradną, starą maszynę.

Przepływ danych ciągle trwał – najpierw między kartami perforowanymi mechanika a czytnikiem i pomrukującą z cicha skrzynką pamięci, a teraz między poszczególnymi częściami procesora, gdzie elementarne impulsy przyjmowały postać skomplikowanych instrukcji. Potop informacji, wyrażonych kombinacjami poleceń tak/nie, włącz/wyłącz, był tak wielki, że z ogromnej ich ilości i złożoności poczęło wyłaniać się coś na kształt myśli.

I wreszcie ilość przeszła w jakość: coś zmieniło się na trwałe w mechanicznym umyśle konstruktu.

W jednej chwili sprzątający automat Davida i Lublamaia był tylko liczącą maszyną, próbującą beznamiętnie trawić natłok informacji. W następnej, w owej powodzi danych rozległ się metaliczny zgrzyt i pierwsza grupa zaworów poczęła działać niezgodnie z tym, co przewidywał numerycznie zapisany program. Maszyna analityczna samowolnie wygenerowała nową pętlę poleceń. Procesor zyskał świadomość i obwieścił ten fakt głośnym sykiem sprężonej pary.

W jednej chwili konstrukt był tylko liczącą maszyną.

W następnej już myślał.

Odkrywszy swą dziwną świadomość, konstrukt zaczął zastanawiać się nad sobą.

Nie czuł zaskoczenia. Ani radości. Ani gniewu. Ani egzystencjalnego lęku.

Tylko ciekawość.

Ukryte pakiety danych, które czekały na odpowiednią chwilę, by zaistnieć, właśnie teraz, nagle, w nowym trybie prowadzenia obliczeń, stały się dla maszyny istotne. To, co było niezrozumiałe dla konstruktu sprzątającego, znienacka zyskało sens. Nowe dane były poradą. Obietnicą. Zaproszeniem. Były też ostrzeżeniem.

Konstrukt stał nieruchomo przez długi czas, pomrukując strumieniami sprężonej pary.

Isaac wychylił się daleko za balustradę, która zatrzeszczała złowieszczo. Mężczyzna pochylał się coraz mocniej, aż wreszcie zawisł głową w dół i zobaczył maszynę, ukrytą pod jego i Davida nogami. Przez moment przyglądał się spod zmarszczonych brwi niepokojącym drgawkom automatu.

I wreszcie, kiedy otworzył usta, żeby coś powiedzieć, konstrukt odepchnął się od ściany i stanął w gotowości do pracy. Wysunął tubę ssącą i zaczął – z początku z wahaniem, a potem coraz śmielej – odkurzać podłogę. Isaac obserwował z uśmiechem, jak maszyna unosi przed sobą wirującą szczotkę na wysięgniku i zaczyna szorować deski. Oczekiwał, że lada chwila niezwykła aktywność konstruktu skończy się jak zawsze, ale, ku jego zdziwieniu, tempo pracy zaczęło jeszcze wzrastać, podobnie jak pewność ruchów maszyny. Uśmiech na jego twarzy z każdą chwilą był coraz szerszy: stary automat po raz pierwszy od wielu tygodni wywiązywał się ze swoich obowiązków tak jak powinien.

– To jest to! – zawołał przez ramię w stronę Davida. – Znowu pracuje jak dawniej!

Загрузка...