ROZDZIAŁ 14

– No, kochanie, moja maleńka, mój robaczku… Zjedz coś, na Jabbera…

Gąsienica spoczywała obojętnie na boku. Zwiotczała skóra marszczyła się od czasu do czasu, gdy zwierzę unosiło głowę, szukając pożywienia. Isaac cmokał nad nim i pomrukiwał, z rzadka próbując pobudzić je do życia delikatnymi szturchnięciami patykiem. Gąsienica wierciła się wówczas przez moment i ponownie nieruchomiała.

Mężczyzna wyprostował się i rzucił patyk na podłogę.

– Żal mi ciebie – rzekł na głos. – No, ale nie możesz powiedzieć, że nie próbowałem ci pomóc.

Odwróciwszy się na pięcie, odszedł, zostawiając własnemu losowi nieduży pojemnik z larwą i resztkami gnijących, nietkniętych pokarmów.

Klatki wciąż jeszcze piętrzyły się na kładce-platformie opasującej wewnętrzne ściany starego magazynu. Laboratorium nadal wypełniały piski, syki i krzyki wszelkiego ptactwa, choć liczba skrzydlatych więźniów zmniejszyła się znacząco. Niektóre pojemniki były otwarte i puste – z oryginalnego „materiału badawczego” pozostała mniej więcej połowa.

Niektóre z okazów przegrały walkę z chorobą, inne z przeciwnikami własnego lub odmiennego gatunku. Jeszcze inne padły ofiarą eksperymentów Isaaca. Kilka małych, sztywnych już ciał spoczywało w rozmaitych pozycjach na rozstawionych tu i ówdzie tablicach. Niezliczone szkice przedstawiające skrzydła w różnych fazach lotu zdobiły już większość ścian – było ich nieporównywalnie więcej niż na początku badań.

Isaac pochylił się nad biurkiem i przebiegł palcami po licznych diagramach, które zaśmiecały niemal cały blat. Na wierzchu leżała ilustracja wyobrażająca trójkąt z wpisanym weń krzyżem. Mężczyzna przymknął powieki, próbując zapomnieć o nie ustającej ani na chwilę kakofonii ptasich głosów.

– Och, zamknijcie się wreszcie! – ryknął, ale zwierzęcy chór nie umilkł. Isaac ścisnął dłońmi głowę, coraz mocniej i mocniej marszcząc czoło.

Wciąż jeszcze prześladowały go wspomnienia katastrofy, jaką była wyprawa do Spatters. Nie przestawał rozważać wciąż od nowa wydarzeń poprzedniego dnia i zastanawiać się nad tym, co powinien był zorganizować w inny sposób. Był arogancki i głupi, kiedy tak wkraczał do obcej dzielnicy niczym nieustraszony poszukiwacz przygód, szafując pieniędzmi, jakby były taumaturgiczną bronią. Lin miała rację: nic dziwnego, że w jednej chwili zraził do siebie bodaj całą populację garudów w Nowym Crobuzon. Potraktował skrzydlatych ludzi jak bandę łotrów, których można zwyczajnie kupić – jak kompanów Lemuela Pigeona. A przecież nie byli tacy. Byli biedną, żyjącą w strachu społecznością, walczącą o przetrwanie i może jeszcze o zachowanie odrobiny godności w tym niegościnnym mieście. Widzieli, jak wędrowne bandy dla sportu zabijają ich sąsiadów. Włączyli się w życie dzielnicy i jej gospodarkę opartą na wymianie, łowiectwie, zbieractwie i drobnym złodziejstwie. Ich polityka była brutalna, ale najzupełniej zrozumiała.

Tylko że Isaac pojął to dopiero wtedy, kiedy pogrzebał szansę na zdobycie ich zaufania. Otrząsnąwszy się z niewesołych myśli, uniósł głowę i spojrzał na heliotypy i schematy, które osobiście wykonał. „Całkiem tak samo jak wczoraj” – pomyślał. „Bezpośrednie podejście do problemu nie sprawdza się. Od samego początku miałem dobre przeczucia: tu nie chodzi o aerodynamikę, nie tędy droga…” Piski uwięzionych ptaków kolejny raz wyrwały go z zamyślenia.

– Racja! – wykrzyknął nagle. Zerwał się z krzesła i spojrzał na swój zwierzyniec, jakby zachęcał jego mieszkańców do kontynuowania wrzasków. Oczywiście czynili to z niesłabnącym zapałem.

– Racja! – zawołał ponownie i sprężystym krokiem podszedł do pierwszej klatki. Parka gołębi siedzących w środku poczęła w panice trzepotać skrzydłami, gdy przenosił druciane więzienie w pobliże wielkiego okna pracowni. Ustawił klatkę frontem do szyby i zaraz wrócił po następną, w której żywotna wężoważka wiła się i hałasowała jak wygłodzony grzechotnik. Ustawił drugie pudło na pierwszym i poszedł po pojemniki z komarami i z pszczołami. Wkrótce także i kłótliwe nietoperze oraz aspisy znalazły się w pobliżu okna z widokiem na Egzemę.

Isaac umieścił na jednej stercie wszystkie okazy, które pozostały w jego niemałej menażerii. Zwierzęta spoglądały przez szybę na Żebra, sterczące drapieżnie ponad wschodnią częścią miasta. Uczony stworzył z klatek wysoką piramidę, budzącą skojarzenia z ofiarnym stosem.

Wreszcie przenosiny dobiegły końca. Drapieżniki i ich ofiary miotały się w sąsiednich klatkach, oddzielone jedynie wątłym drewnem lub cienkimi drutami ścian.

Isaac sięgnął niezgrabnie i otworzył na oścież wielkie okno. Skrzydło poruszało się na poziomych zawiasach, umieszczonych w górnej części otworu w ścianie, liczącego pięć stóp wysokości. Wraz z ciepłym, wieczornym powietrzem do wnętrza hali wpadły wymieszane odgłosy wielkiego miasta.

– Ejże! – zawołał Isaac, coraz bardziej zapalając się do własnego pomysłu. – Mam was dosyć! Umywam ręce!

Rozejrzał się i na chwilę podszedł do biurka. Powrócił z długą laską, którą przed wielu laty używał jako wskaźnika do tablicy. Zaczął manipulować przy klatkach jej końcem, wyciągając z otworów haczyki zamykające drzwiczki i delikatnymi ruchami rozginając kraty z drucików miękkich jak jedwab.

Bramy małych więzień rozwierały się kolejno. Isaac przyspieszył i po chwili – operując palcami tam, gdzie laska była narzędziem nie dość delikatnym – otworzył drogę ku wolności wszystkim wystraszonym istotom.

W pierwszym momencie latające stworzenia zareagowały zdziwieniem. Niektóre nie były w powietrzu od kilku tygodni. Odżywiały się byle czym. Były znudzone i przerażone. Nie pojmowały, skąd nagle wzięła się ta perspektywa wolności, półmrok nad miastem i zapach otwartej przestrzeni. I wreszcie, po długiej chwili wahania, pierwszy z więźniów postanowił skorzystać z szansy.

Była to sowa.

Rzuciła się wprost w otwarte okno i pomknęła na wschód, gdzie niebo było najciemniejsze, ku lesistym terenom nad Zatoką Żelazną. Poszybowała między Żebrami, niemalże nie poruszając skrzydłami.

Jej ucieczka była sygnałem: nagle rozpętała się burza trzepoczących skrzydeł.

Sokoły, ćmy, nietoperze, aspisy, muchy, papugi, chrząszcze, sroki, mieszkańcy wyższych warstw atmosfery, bywalcy rzecznych dolin, stworzenia nocne i dzienne rzuciły się ku oknu isaakowej pracowni, w jednej chwili prezentując oszałamiającą paletę barw i kamuflujących wzorów. Słońce zdążyło już zniknąć po przeciwnej stronie starego magazynu – jedynym źródłem światła dla pierzastej chmury, która wystrzeliła z wielkiego okna, były poświaty ulicznych latarń i błyski zachodzącej gwiazdy odbite od powierzchni brudnej rzeki.

Isaac sycił oczy tym imponującym widokiem. Westchnął głęboko, jakby miał przed sobą wzruszająco piękne dzieło sztuki. Przez moment rozglądał się za aparatem, ale w końcu zrezygnował i zadowolił się obserwowaniem.

Tysiąc sylwetek wirowało w powietrzu opodal jego domu-pracowni. Przez krótki czas oszołomione istoty fruwały bez celu, aż wreszcie wczuty się w prądy powietrzne i rozpierzchły się na wszystkie strony. Niektóre poleciały z wiatrem. Inne opierały się podmuchom, kierując lot nad upatrzone rejony miasta. Zdumiewający pokój pierwszych chwil wolności prysł: aspisy wleciały z impetem w chmary zdezorientowanych owadów, z trzaskiem zaciskając miniaturowe, lwie szczęki na tłustych ciałach insektów. Jastrzębie pognały za gołębiami, kawkami i kanarkami. Wężoważki wywijały korkociągi, szukając upragnionej zdobyczy.

Style latania uwolnionych zwierząt były równie urozmaicone, jak ich niknące w mroku sylwetki. Ciemny kształt miotał się po niebie, trzepocząc chaotycznie skrzydłami i nieuchronnie zbliżał się do latarni, nie potrafiąc oprzeć się jej magnetyzmowi: ćma. Inny unosił się z majestatyczną prostotą i dumnie oddalał się w noc: drapieżca. Jeszcze inny otworzył się na moment jak kwiat i przyspieszył nagle, zamykając się z impetem i pozostawiając za sobą smugę zabarwionego powietrza: filigranowy wiatropolip.

Ciała tych istot, którym nie starczyło sił na udaną ucieczkę, opadały na ziemię z cichym trzaskiem. „Chodnik pod oknem będzie zbryzgany krwią” – pomyślał Isaac. Ledwie słyszalne pluski oznaczały śmierć tych stworzeń, którym udało się dotrzeć nad nurt Egzemy. W wyścigu ku wolności więcej jednak było zwycięzców niż przegranych. „Przez parę dni, a może i tygodni – dumał Isaac – niebo nad Nowym Crobuzon będzie barwniejsze niż zwykle”.

Uczony westchnął błogo. Rozejrzał się ponownie i pobiegł po nieliczne pudła z kokonami, jajami i larwami. Przesunął je wszystkie w stronę okna, pozostawiając jedynie wielką, różnobarwną, umierającą gąsienicę.

Wybierał jaja garściami i ciskał przez okno w ślad za niknącymi już w oddali ptakami i owadami. Zaraz po nich przyszła pora na gąsienice, które wijąc się w powietrzu i składając na dwoje, spadały ku utwardzonej ziemi. Klatki z nie przeobrażonymi jeszcze insektami Isaac wytrząsał w wyciągniętych rękach, a larwy wodnych owadów wylał razem z płynem, w którym się unosiły. Dla najmłodszych okazów w jego kolekcji było to wyzwolenie brutalne i krótkotrwałe: chwila wolności i bezwładnego lotu.

Wreszcie, gdy ostatni mały kształt zniknął w mroku ulicy, Isaac zamknął okno. Odwróciwszy się, uważnie przyjrzał się wszystkim kątom sali. Usłyszał ciche brzęczenie skrzydeł i zobaczył kilka niewielkich stworzeń krążących wokół lamp: aspisa, ćmy, motyle i nieliczne, małe ptaki. „No cóż – pomyślał – będą musiały samodzielnie poszukać sobie drogi. W przeciwnym razie nie pożyją długo: pozbędę się ich, kiedy padną z głodu”.

Na podłodze pod oknem leżały najsłabsze okazy – niektóre tylko oszołomione upadkiem, inne martwe. Isaac bez zapału zabrał się do sprzątania rozpełzających się na wszystkie strony niedobitków.

– Masz szczęście, że jesteś: a) dość piękna i b) dość interesująca, moja droga – zwrócił się do jedynej gąsienicy, którą postanowił zatrzymać. – Nie, nie dziękuj mi. Powiedzmy, że jestem filantropem – ciągnął, nie przerywając pracy. – Musisz wiedzieć, że zupełnie nie rozumiem, dlaczego nie chcesz jeść. Przecież jesteś gwiazdą mojego programu badawczego – dodał, wyrzucając szufelką przez okno sporą porcję ledwie pełzających ciał. – Wątpię, żebyś przeżyła najbliższą noc, ale… pieprzę to. Wzbudziłaś moją litość i ciekawość, więc podejmę ostatnią próbę ocalenia twojego tyłka.

Nagle rozległ się donośny huk – drzwi magazynu otworzyły się na oścież.

– Grimnebulin!

W słabo oświetlonej sieni pojawił się Yagharek. Stanął w rozkroku, kurczowo ściskając w dłoniach poły płaszcza. Sterczące ku górze części fałszywych, drewnianych – zapewne niewłaściwie przypiętych – skrzydeł kołysały się groteskowo, rzucając nierealny cień. Isaac zmrużył oczy i pochylił się nad barierką.

– Yagharek?

– Zostawiasz mnie, Grimnebulin?

Głos garudy przypominał skrzeczenie torturowanego ptaka. Słowa były prawie niezrozumiałe. Isaac uniósł ręce w uspokajającym geście. – Yagharek, co ty wygadujesz, do kurwy nędzy?

– Ptaki, Grimnebulin, widziałem ptaki! Powiedziałeś mi… pokazywałeś, że służą ci do badań. Co się stało, Grimnebulin? Poddajesz się?

– Chwileczkę… Jakim cudem, na zadek Jabbera, mogłeś widzieć, jak odlatują? Gdzieś ty był?

– Na twoim dachu, Grimnebulin. – Yagharek był już nieco spokojniejszy, za to z jego głosu i postaci emanował głęboki smutek. – Na twoim dachu, gdzie spędzam każdą noc, czekając, aż mi pomożesz. Dlatego widziałem, jak wypuszczasz wszystkie te stworzenia. Odpowiedz mi, Grimnebulin: poddałeś się?

Isaac skinął dłonią, przywołując garudę do siebie, na platformę.

– Yag, chłopie… Cholera, nawet nie wiem, od czego zacząć. – Uczony spojrzał z nadzieją w sufit. – Coś ty robił na moim dachu, do cholery? Jak długo tam siedziałeś? Do diabła, przecież mogłeś kimać tu, na dole, czy może… To jakiś absurd. Nie wspominając o tym, że czułbym się bardzo dziwnie, wiedząc, że siedzisz tam na górze, kiedy ja pracuję, jem, sram i kto wie, co jeszcze robię… A tak w ogóle – Isaac uniósł rękę, by uciszyć ripostę Yagharka – nie poddałem się, dalej zajmuję się twoją sprawą. – Umilkł na chwilę, by garuda miał czas przetrawić jego wypowiedź. Czekał, aż Yagharek zapanuje nad sobą i wyjdzie z ciasnej nory strachu, którą sam sobie wykopał. – Nie poddałem się – powtórzył w końcu. – To, co się stało, jest w istocie dobrym znakiem… Weszliśmy w nową fazę badań. Koniec ze starą, stara została definitywnie zamknięta.

Yagharek pochylił głowę. Jego ramiona drgnęły nieznacznie, gdy wydał z siebie przeciągłe westchnienie.

– Nie rozumiem.

– W takim razie chodź tutaj. Coś ci pokażę.

Isaac poprowadził garudę do biurka. Zatrzymał się na moment przy pudełku z dużą gąsienicą. Zwierzę leżało bez ruchu na boku, ale drgnęło nieco, gdy cmoknął głośno.

Yagharek nawet na nie nie spojrzał.

Isaac wyciągnął rękę w stronę zalegającej na biurku sterty papierów i książek, których termin zwrotu do biblioteki dawno minął. Garuda zaczął przeglądać niezliczone rysunki, zapisy równań, notatki i traktaty. Uczony był jego przewodnikiem.

– Spójrz… Widzisz? Wszędzie te przeklęte szkice. Głównie skrzydeł. To one były punktem wyjścia w moich badaniach. To sensowne, prawda? No, więc do tej pory usiłowałem zrozumieć, w jaki sposób działają te kończyny u rozmaitych zwierząt. A przy okazji, garudowie mieszkający w Nowym Crobuzon nie przyjdą nam z pomocą. Rozwiesiłem ogłoszenia na uniwersytecie, ale zdaje się, że w tym roku nie przyjęto żadnego z twoich ziomków. Próbowałem nawet, dla dobra nauki, spierać się z garudą, który… eee… jest przywódcą lokalnej społeczności, ale… Skończyło się katastrofą, że tak to ujmę. – Isaac umilkł, wspominając fatalne spotkanie. Zaraz jednak otrząsnął się z zadumy, mrugając nerwowo i podjął przerwany wątek. – Tak więc na razie możemy skupić się na ptakach. Tyle że ten tok rozumowania prowadzi nas od razu do nowego problemu. Okazy drobnego ptactwa są interesujące, ale wyłącznie jako… no, wiesz… przykłady tak zwanej ogólnej fizyki lotu. Nam jednak potrzebne są znacznie większe istoty: pustułki, jastrzębie, a zwłaszcza orły, gdyby udało się schwytać choć jednego. Na razie mogę myśleć jedynie kategoriami analogii. Nie sądź jednak, że jestem ograniczony – nie studiuję budowy skrzydeł muchy dla zaspokojenia własnej ciekawości. Usiłuję dociec, czy wiedza na ten temat może zostać zastosowana w praktyce, do naszej sprawy. Przypuśćmy, że… – zawahał się Isaac. – Mam nadzieję, że nie jesteś przesadnie wybredny, Yag? No, więc przypuśćmy, że wczepimy w twój grzbiet parę skrzydeł nietoperza albo chrząszcza, czy nawet gruczoł lotny wiatropolipa. Załóżmy, że nie będziesz wybrzydzał – może nie będzie to piękny widok, ale kto wie, czy tym sposobem nie uda się posłać cię w powietrze. Rozumiesz?

Yagharek skinął głową. Słuchał zachłannie, nie przestając gmerać w papierach rozrzuconych na biurku. Ze wszystkich sił starał się zrozumieć.

– W porządku. Zatem stanęliśmy na tym, że rozsądne wydaje się korzystanie z przykładu wielkich ptaków. Jest to jednak, oczywiście… – Isaac wyciągnął spomiędzy papierów i zdjął ze ściany stosowne diagramy, by podać je Yagharkowi -…nieprawda. Owszem, możemy wielce skorzystać, badając aerodynamikę ptaków, lecz w końcowym rozrachunku zbytnie zapatrzenie w ten przykład nie przyniesie nam pożądanych efektów. A to dlatego, że aerodynamika twojego ciała jest, krótko mówiąc, cholernie odmienna. Nie jesteś przecież orłem, do którego doczepiono ludzkie ciało. Domyślam się, że nigdy nie uważałeś się za coś takiego? Właśnie. Nie wiem, jak stoisz z matematyką i fizyką, ale na tym arkuszu – Isaac wyszperał kolejną kartkę papieru i podał garudzie – znajdziesz diagramy i równania, które wyjaśniają, dlaczego nie powinniśmy skupiać się zanadto na technice lotu wielkich ptaków. Wektory sił są niewłaściwie ukierunkowane. Brak mocy. Takie tam nieścisłości. Doszedłszy do takich wniosków, zająłem się innymi skrzydłami z mojej kolekcji. Postawmy sobie pytanie: co by było, gdybyśmy spróbowali szczęścia z aparatem lotnym ważki? Po pierwsze i najważniejsze, mamy problem, skąd wziąć zestaw dostatecznie dużych skrzydeł. Jedyne owady, które mogłyby go dostarczyć, na pewno nie miałyby chęci oddać go po dobroci. I nie wiem jak ty, ale ja jakoś nie mam ochoty zapieprzać w góry czy na pustynię, żeby złapać żuka-zabójcę. Skopałby nam tyłki i tyle. Może więc dałoby się zbudować skrzydła na zamówienie? Wtedy otrzymalibyśmy właściwy kształt i rozmiar, który skompensowałby twoją… niecodzienną figurę. – Isaac uśmiechnął się przelotnie. – Kłopot w tym, że – przy obecnym stanie nauk materialnych – nie wierzę, by konstrukcja była wystarczająco precyzyjna, lekka i mocna. Jak widzisz, pracowałem nad projektami, które mogą, ale nie muszą się sprawdzić. I nie wydaje mi się, żeby nasze szanse były wystarczająco duże. Poza tym musisz pamiętać, że ta droga wymagałaby prze-tworzenia dokonanego rękami wirtuoza. Po pierwsze, z przyjemnością przyznaję, że nie znam żadnego prze-twarzacza, a po drugie, ci ludzie zwykle bardziej interesują się upokarzaniem, dowodzeniem potęgi techniki lub kwestiami estetycznymi, a nie sprawami tak zawiłymi jak sztuka latania. W ranach, które nosisz na grzbiecie, pozostało dzikie mnóstwo pozrywanych nerwów, strzaskanych kości i zmasakrowanych mięśni. Jeżeli miałbyś mieć choćby najmniejszą szansę na swobodne latanie, prze-twarzacz musiałby podłączyć je wszystkie, bez żadnego błędu.

Isaac posadził Yagharka na krześle, a sam przysunął sobie stołek i przysiadł naprzeciwko. Garuda milczał. Wpatrywał się z nie słabnącym skupieniem na przemian w uczonego i w diagramy, które ściskał w dłoniach. „W taki sposób czyta” – pomyślał Isaac. „Musi przez cały czas wytężać uwagę. Nie jest jak pacjent czekający, aż lekarz przejdzie do sedna sprawy. Chłonie i zapamiętuje każde słowo”.

– Muszę ci jednak powiedzieć, że nie zerwałem z tym tropem badawczym w stu procentach – odezwał się po chwili. – Znam kogoś, kto jest bardzo biegły w biotaumaturgii, która byłaby potrzebna do ożywienia wszczepionych skrzydeł. Pójdę do niego i zapytam, jakie mamy szanse powodzenia. – Isaac skrzywił się i pokręcił głową. – I powiem ci jeszcze, chłopie, że gdybyś znał tego gościa, wiedziałbyś, jaki szlachetny to czyn z mojej strony. Nie ma takiej ofiary, której nie poniósłbym dla ciebie, Yag… – dodał i umilkł na długą chwilę. – Tak więc jest pewna szansa, że ów specjalista powie: „Tak, skrzydła, żaden problem, przyprowadź klienta, a ja załatwię sprawę w pylnik po południu”. Taki scenariusz jest możliwy, ale przecież zatrudniasz mnie dlatego, że jestem trzeźwym naukowcem, a jako taki oświadczam ci, iż wedle mojej najlepszej wiedzy, coś takiego się nie wydarzy. Sądzę, że powinniśmy myśleć szerzej. Pierwszym pomysłem, który przyszedł mi do głowy po dojściu do tego wniosku, było przyjrzenie się istotom, które latają bez pomocy skrzydeł. Oszczędzę ci może wykładu o moich szczegółowych rycinach. Są tutaj, jeżeli masz ochotę je obejrzeć: miniaturowy, samonapełniąjący się, podskórny balon; transplantacja zmutowanych gruczołów wiatropolipa; zintegrowanie twojego ciała z latającym golemem, a nawet coś tak prozaicznego, jak nauczenie cię podstaw taumaturgii fizycznej – wyliczył uczony, pokazując palcem rysunki, które odnosiły się do poszczególnych zagadnień. – Żaden z tych pomysłów nie ma szans na realizację. Taumaturgia jest zbyt zawodna i wyczerpująca. Każdy może opanować podstawowe zaklęcia, tyczące się określonych funkcji, nieustanna kontrgeotropia na żądanie pochłaniałaby znacznie więcej energii, niż jest jej w człowieku czy innej istocie. Czy u was, w Cymek, włada się potężną magią?

Yagharek wolno potrząsnął głową.

– Znamy szepty, które przywołują zdobycz w nasze szpony, parę symboli przyspieszających gojenie kości i krzepnięcie krwi… i nic więcej.

– No tak, to mnie raczej nie dziwi. Lepiej więc będzie nie polegać na tego typu wiedzy. Zaufasz mi, mam nadzieję, jeśli powiem, że inne plany także okazały się niewykonalne. Spędziłem mnóstwo czasu, badając wszystkie te możliwości i nie dochodząc do żadnych optymistycznych wniosków. Wreszcie zdałem sobie sprawę, że za każdym razem, gdy w wolnej chwili zastanawiam się nad twoim przypadkiem, po minucie lub dwóch przychodzi mi do głowy ta sama myśl: wododzieło. – Yagharek zmarszczył czoło. Ruch twarzy sprawił, że i tak gęste brwi zbiegły się, tworząc jeden gruby wał. Po chwili garuda pokręcił głową, nie kryjąc zakłopotania. – Wododzieło – powtórzył badacz. – Wiesz, co to takiego?

– Czytałem co nieco… To umiejętność vodyanoich…

– Brawo, chłopie. Czasem można podpatrzeć dokerów w Keltree czy Zakolu Smogu. Zgrana grupa vodyanoich potrafi ukształtować spory kawałek rzeki. Umieją na przykład wykopać dla dźwigów dziurę w wodzie tam, gdzie uszkodzony ładunek opadł na dno. Zdumiewająca rzecz. Ci, którzy mieszkają w wiejskich społecznościach, wykorzystują tę sztukę do drążenia kanałów powietrznych w rzekach. Potem naganiają ryby, a te po prostu wypadają z wody w puste miejsca. Genialne. – Isaac cmoknął z zachwytu. – Ostatnio najpopularniejszym zastosowaniem tej sztuki są wygłupy: na przykład tworzenie małych rzeźb. Vodyanoi urządzają sobie nawet konkursy lepienia z wody. Rzecz polega na tym, Yag, że woda w ich rękach nagle przestaje zachowywać się tak, jak powinna. Zgadza się? I właśnie tego potrzeba tobie: aby coś ciężkiego, na przykład to ciało – rzekł, stukając delikatnie palcem w pierś Yagharka – zaczęło latać. Nadążasz za mną? Musimy skierować umysły ku rozwiązaniu ontologicznej zagadki: jak zmusić materię, by zmieniła swe odwieczne nawyki. Chcemy zmusić cząsteczki do nieposłuszeństwa. To nie jest problem zaawansowanej ornitologii, ale filozofii. Cholera, Yag, to są sprawy, nad którymi pracuję od lat! Z czasem zmieniły się w coś w rodzaju hobby… Dziś rano spojrzałem znowu na notatki, które sporządziłem na samym początku naszej znajomości i połączyłem je w myślach z moimi dawnymi ideami. Doszedłem do wniosku, że to najwłaściwszy kierunek działania, i przez cały dzień zmagałem się z tematem. – Isaac potrząsnął kawałkiem papieru przed dziobem Yagharka. Był to szkic przedstawiający trójkąt z krzyżem w środku.

Uczony chwycił ołówek i przy trzech wierzchołkach trójkąta zapisał jakieś słowa, po czym odwrócił diagram tak, by garuda mógł go odczytać. Górny wierzchołek zatytułowany był „Okultystyczne/taumaturgiczne”, lewy dolny „Materialne”, a prawy dolny „Społeczne/rozumowe”.

– Yag, przyjacielu, nie zastanawiaj się zbyt głęboko nad tym schematem, jego zadaniem jest tylko wspomaganie kreatywnego myślenia, nic więcej. Mówiąc najkrócej, jest to graficzne przedstawienie trzech punktów, w których zawiera się cała nauka, cała wiedza. Tutaj masz to, co materialne. Sprawy czysto fizyczne: atomy i inne takie. Wszystko, od cząstek elementarnych, jak elyktrony, aż po wielkie, pieprzone wulkany. Kamienie, elyktromagnetyzm, reakcje chymiczne… Rozumiesz. Po przeciwnej stronie mamy sprawy społeczne. Istot rozumnych, których nie brakuje w Bas-Lag, nie można badać i analizować tak samo jak kamieni. Obdarzone zdolnością do refleksji nad światem i nad sobą, stworzenia takie jak ludzie, garudowie czy kaktusy są w stanie kreować pewne organizacje, zgadza się? Zatem trzeba rozważać te sprawy osobno, ale oczywiście nie zapominając o kwestiach należących do fizyki, bo przecież materia jest naszym budulcem. Stąd też linia, która na moim diagramie łączy te dwa punkty. U góry widzisz to, co okultystyczne, magiczne, ukryte. Mieszczą się tu wszelkie siły, dynamiczne i inne, które niekoniecznie mają coś wspólnego z fizyką, ale i nie są jedynie produktami myśli. Duchy, demony, bogowie – jeśli chcesz używać tej nazwy – taumaturgia… pojmujesz, o czym mówię. Wszystko to przy górnym wierzchołku trójkąta, ale i w bezpośredniej łączności z pozostałymi dwoma. A to dlatego, że techniki taumaturgiczne, zaklinanie, szamanizm i tego typu sprawy wywierają wpływ na stosunki społeczne, a jednocześnie same ulegają ich wpływom. Jest też aspekt fizyczny: zaklęcia i czary opierają się w większości na manipulowaniu cząsteczkami teoretycznymi, zwanymi „zaczarowanymi cząsteczkami” lub taumaturgonami. Niektórzy uczeni – Isaac stuknął się w pierś – uważają, że są one przedmiotami tej samej kategorii co protony i inne znane cząstki. I tutaj – badacz zniżył głos, mrużąc chytrze oczy – sprawy stają się naprawdę pasjonujące. Bez względu na to, o jakiej dziedzinie nauki czy wiedzy pomyślisz, możesz umieścić ją gdzieś w moim trójkącie, ale nigdy dokładnie w wierzchołku. Weźmy na przykład socjologię, psychologię lub ksentropologię. Z pozoru proste przypadki, prawda? Mieszczą się tu, w naukach społecznych, mam rację? I tak, i nie. Niewątpliwie ta klasyfikacja jest najbliższa prawdzie, ale nie można badać społeczności, nie biorąc pod uwagę kwestii zasobów fizycznych. Zatem, skoro fizyczny aspekt spraw jest tak istotny, możemy przesunąć socjologię nieco dalej wzdłuż tej osi – ciągnął Isaac, przesuwając palec odrobinę na lewo. – Teraz jednak trzeba się zastanowić, czy można pojąć na przykład kulturę kaktusów bez zrozumienia ich skupienia solarnego, kulturę kheprich bez poznania ich bóstw albo kulturę vodyanoich bez zgłębienia ich praktyk szamańskich? Nie można – podsumował triumfalnie. – I dlatego trzeba przesunąć środek ciężkości nieco w stronę wiedzy tajemnej – dodał, przesuwając palec ku górnemu wierzchołkowi trójkąta. – Fizyka? Biologia? Powinny znaleźć się tutaj, wśród nauk materialnych, nieprawdaż? Ale skoro biologia wywiera wpływ na społeczeństwo, to oddziaływanie odwrotne także zachodzi, a więc trzeba przesunąć tę naukę nieco na prawo od „materialnego” wierzchołka. A co z techniką lotu wiatropolipów? Z odżywianiem drzew duszy? To czysto okultystyczne sprawy, toteż i tym razem musimy przemieścić się w górę na moim diagramie. Fizyka zaś zajmuje się między innymi skutecznością działania pewnych substancji w zaklęciach taumaturgicznych. Pojmujesz, do czego zmierzam? Nawet „najczystsze” przedmioty nauki lokują się gdzieś pomiędzy tymi trzema wierzchołkami. Jest też duża grupa dziedzin, które z definicji mieszczą się w połowie drogi. Socjobiologia? W połowie podstawy trójkąta i nieco ku górze. Hipnologia? W połowie prawego boku. To mieszanina socjologii, psychologii i okultyzmu, ale z domieszką chymii umysłu, więc nieco bardziej…

Diagram Isaaca był już pełen małych krzyżyków, którymi oznaczał poprzednie dyscypliny. Spojrzawszy z ukosa na Yagharka, uczony nakreślił wreszcie zgrabny znak X w samym środku trójkąta.

– Co w takim razie znajduje się tutaj, w centrum? Niektórzy twierdzą, że matematyka. W porządku, ale jeśli to ona jest narzędziem, które pozwala znaleźć logiczną drogę ku centrum, to czym są siły, które tak naprawdę badamy? Matematyka jest totalnie abstrakcyjna – pierwiastki, liczby ujemne i tak dalej – ale z drugiej strony cały świat fizyczny podlega jej prawom. To ona jest uniwersalnym sposobem patrzenia na wszelkie rzeczy, to ona jednoczy wszelkie siły psychiczne, społeczne, fizyczne. Jeżeli wszystkie nauki można ulokować w ramach trzech boków i gdzieś pośrodku, to siły, dynamiki, które owe dziedziny opisują, także mieszczą się w tym trójkącie. Innymi słowy, jeżeli przyjmiemy ten sposób widzenia spraw za interesujący czy pomocny, możemy założyć istnienie jednego pola, jednej siły, którą badamy w różnych jej aspektach. I tym właśnie jest Teoria Jednorodnego Pola.

Isaac uśmiechnął się, zmęczony nieco wykładem. „Do licha – pomyślał nagle – jestem w tym coraz lepszy… Dziesięć lat badań wyraźnie rozwinęło mój talent nauczycielski”. Yagharek obserwował go z niezmiennym skupieniem.

– Ja… rozumiem – odezwał się w końcu garuda.

– Miło mi to słyszeć. To jeszcze nie koniec, kolego, więc lepiej usiądź wygodnie. TJP nie jest powszechnie akceptowana jako teoria. Powiedziałbym, że ma podobny status jak hipoteza Spękanej Ziemi, jeśli ta nazwa cokolwiek ci mówi… – Yagharek kiwnął głową. – W takim razie wiesz, o co mi chodzi. Jest prawie dobra, ale trochę wariacka. Być może zrzeknę się w tym momencie resztek wiarygodności, ale uważam się za członka mniejszościowej grupy wśród tych, którzy popierają Teorię Jednorodnego Pola. Chodzi o naturę sił, o których dyskutujemy; w tej sprawie wciąż brak zgodności. Spróbuję mówić w miarę przejrzyście. – Isaac zmrużył oczy, przez długą chwilę zbierając myśli. – Słuchaj. Pytanie jest następujące: Czy to, że upuszczone jajko spada na ziemię, jest patologią?

Uczony umilkł, dając garudzie chwilę na zastanowienie.

– Bo widzisz, jeśli przyjmie się założenie, że materia – a tym samym i pole jednorodne, które badamy – jest z natury statyczna, to spadanie, latanie, toczenie się, zmiana zdania, rzucanie zaklęcia, starzenie się czy jakikolwiek inny ruch są odchyleniem od typowego stanu rzeczy. Jednak może być też odwrotnie: niewykluczone, że ruch jest nieodłącznym składnikiem bytu, a wtedy trzeba postawić sobie pytanie, w jaki sposób udowodnić to teoretycznie. Chyba już wiesz, po której stronie się opowiadam. Zwolennicy statycznego podejścia powiedzieliby, że nie rozumiem ich przekonań, ale ja to pieprzę. Tak więc jestem TRuPoJ – Teoretykiem Ruchomego Pola Jednorodnego, a nie TeSPoJ, czyli Teoretykiem Statycznego… i tak dalej. Jednakże fakt, iż jestem TRuPoJ, przysparza mi tyluż nowych zagadek, ilu rozwiązań starych. Skoro pole się rusza, to w jaki sposób to robi? Równomiernym tempem? Rytmiczną inwersją? Kiedy podniesiesz jeden z dwóch kawałków drewna i utrzymasz go dziesięć stóp nad ziemią, będzie miał w sobie więcej energii niż ten, który pozostał na dole. Jest to energia, którą nazywamy potencjalną. Co do tego zgodni są wszyscy naukowcy. Energia potencjalna sprawia, że ów kawałek drzewa może nabić ci guza lub zostawić ślad na podłodze, czego nie mógłby zrobić, gdyby nadal spoczywał na ziemi. Ma w sobie tę energię, choć się nie porusza, zupełnie tak jak przedtem, ale teraz może spaść. Jeżeli to zrobi, energia potencjalna zamieni się w kinetyczną, a wynikiem jej działania będzie stłuczony palec u nogi albo coś w tym guście. Bo widzisz… – ciągnął Isaac. – Energia potencjalna wiąże się z umieszczeniem przedmiotu w sytuacji niepewnej, kiedy może on – ale nie musi – zmienić swój stan. Na przykład, kiedy wywrze się nacisk na grupę ludzi, można spodziewać się wybuchu niezadowolenia. W jednej chwili uciskani zmienią się ze zrzędliwych i biernych w brutalnych i aktywnych. Transformacja z jednego stanu w drugi dokonuje się przez postawienie podmiotu – grupy społecznej, kawałka drewna, zaklęcia – w miejscu, w którym jego interakcje z innymi siłami prowadzą do wytworzenia własnej energii, skierowanej przeciwko danemu stanowi. Innymi słowy, trzeba wprowadzić rzeczy w stan kryzysu.

Isaac usiadł wygodnie i umilkł na minutę. Ku swemu zaskoczeniu, podobało mu się to, co robił. Proces wyjaśniania własnych teorii sprzyjał konsolidacji idei, pozwalał formułować je w ściślejszy, bardziej rygorystyczny sposób.

Yagharek był wzorowym uczniem: jego uwaga nie słabła ani na chwilę, a wzrok pozostawał ostry jak sztylet.

Isaac wziął głęboki wdech i podjął przerwaną opowieść.

– To nie jest jakaś tam gówniana sprawa, Yag. Zmagam się z teorią kryzysu od wielu lat. Powiem ci w wielkim skrócie, co myślę: wchodzenie w fazę kryzysu leży w naturze rzeczy, jest ich nieodłączną częścią. Od czasu do czasu rzeczy stają na głowie, bo tak musi być, rozumiesz? Siła, która wywołuje ruch jednorodnego pola, to energia kryzysowa. Jednym z jej przejawów, skromnym i mało efektownym, jest energia potencjalna. Ale gdyby człowiek zdołał jakoś zapanować nad zasobami energii kryzysowej i nauczył się sięgać po nie w razie potrzeby, zdobyłby gigantyczną potęgę. Niektóre sytuacje sprzyjają kryzysom bardziej niż inne, ale moja teoria głosi, iż stan kryzysu jest naturalną częścią bytu. Wokół nas bez przerwy pojawiają się olbrzymie potencjały energii kryzysowej, ale jak dotąd nie umiemy z nich korzystać. Zamiast ją pożytkować, uwalniamy ją w krótkotrwałych i niekontrolowanych zrywach. Okropne marnotrawstwo. – Isaac pokręcił głową, rozważając własne słowa. – Vodyanoi potrafią używać energii kryzysowej. Tak mi się zdaje. Lecz nawet oni docierają tylko do symbolicznych zasobów… Moim zdaniem to ciekawy paradoks. Sięgają po energię kryzysową zawartą w wodzie, aby nadać cieczy kształt, przeciwko któremu walczy, co oznacza, że pogłębiają jej stan kryzysu… Energia jednak nie ma dokąd uciec, więc kryzys rozwiązuje się poprzez powrót wody do poprzedniego stanu. Ale co by się stało, gdyby vodyanoi użyli do swoich zabaw wody, której raz już użyto do wododzieła? Gdyby spróbowali spotęgować w ten sposób energię kryzysową i… Przepraszam. Odchodzę od tematu. Chodzi o to, że chcę znaleźć sposób, który umożliwi ci dotarcie do własnej energii kryzysowej i spożytkowanie jej w taki sposób, abyś mógł latać. Jeżeli się nie mylę, jest to jedyna siła, której masz i zawsze będziesz miał pod dostatkiem. Im więcej będziesz latał, tym w większym kryzysie będzie materia twojego ciała i tym więcej będziesz mógł latać… Tak przynajmniej wygląda to w teorii. Szczerze mówiąc, Yag, w rzeczywistości sprawa jest znacznie poważniejsza. Jeśli naprawdę uda mi się odblokować twoją energię kryzysową, twój przypadek stanie się błahostką, bo wtedy będziemy rozmawiać o siłach i energii zdolnej totalnie zmienić… wszystko.

Wizja niewiarygodnej potęgi zawisła w powietrzu. Brudne wnętrze starego magazynu wydawało się zbyt ciasnym i skromnym miejscem do prowadzenia takich rozważań. Isaac spojrzał przez okno na nocne niebo nad Nowym Crobuzon. Księżyc tańczył ponad dachami ze swymi córkami a one, mniejsze od niego, lecz znacznie większe od gwiazd, lśniły zimnym blaskiem. Isaac znowu myślał o kryzysie.

Jednak to Yagharek odezwał się pierwszy.

– I jeśli się nie mylisz… będę latał?

Isaac wybuchnął śmiechem, słysząc to skromne życzenie.

– Tak, Yag, mój bracie. Jeżeli się nie mylę, znowu będziesz latał.

Загрузка...