ROZDZIAŁ 45

Powoli i ostrożnie, drżąc na całym ciele na wspomnienie pseudośmierci Magesty Barbile, Isaac wypełzł ze studzienki.

Nie odrywał oczu od lusterek wbudowanych w hełm. Prawie nie dostrzegał odbarwionej starością ściany, która rozciągała się za nimi. Widział jedynie złowrogą sylwetkę ćmy, której odbicie drżało nieznacznie przy każdym jego kroku.

Gdy tylko wynurzył się z otworu, bestia nagle przestała się poruszać. Uniosła wysoko głowę i rozwinęła swój olbrzymi język. Czułki sterczące z ciemnych oczodołów obracały się niepewnie na wszystkie strony. Isaac wolno ruszył w kierunku ściany.

Ćma natychmiast kiwnęła głową. „Musi być jakiś przeciek” – pomyślał uczony. „Pewnie gdzieś pod obrzeżem hełmu przepływają szczątki myśli i uczuć, nieznacznie barwiąc psychosferę. Ślad jednak nie jest wystarczająco mocny, by bestia potrafiła zlokalizować źródło”.

Kiedy Isaac stanął przy ścianie, z otworu w podłodze wychynął Shadrach. Obecność drugiej potencjalnej ofiary znowu wywołała reakcję ćmy, ale poza niespokojnym poruszeniem czarnego cielska nie wydarzyło się absolutnie nic.

Teraz w wylocie tunelu pojawiły się kolejno trzy konstrukty. Czwarty pozostał w dole, pilnując szybu. Automaty ostrożnie stanęły na posadzce i wolno ruszyły w stronę ćmy, która odwróciła się w ich stronę, jakby chciała je obserwować nie istniejącymi oczami.

– Zdaje się, że potrafi wyczuć ich fizyczny kształt i śledzić ich ruchy, podobnie jak nasze – szepnął Isaac. – Ale bez psychicznego tropu nie może… nie może uznać żadnego z nas za świadomą formę życia. Dla niej nie różnimy się zbytnio od innych przedmiotów, takich jak drzewa kołyszące się wietrze.

Ćma stanęła naprzeciwko trzech zbliżających się pomału konstruktów, które rozdzieliły się nagle, by zajść ją z trzech stron równocześnie. Nie spieszyły się zbytnio, toteż bestia nie wyglądała na zaniepokojoną, ale zdradzała pewne objawy zainteresowania.

– Teraz – szepnął Shadrach. Razem z Isaakiem zaczęli powoli wybierać z tunelu kryte metalową siatką rury, które łączyły się z ich hełmami.

Kiedy otwarte końcówki rurek były blisko powierzchni, ćma ożywiła się wyraźnie. Przeskakiwała o kilka stóp do przodu i zaraz wracała, by pilnować świeżo złożonych jaj, klekocąc zębami w budzący grozę sposób.

Isaac i Shadrach odliczali bezgłośnie, patrząc sobie w oczy.

Na „trzy” wyszarpnęli ze studzienki końcówki swoich rur. Jednym, możliwie gładkim ruchem zakręcili nimi nad głowami i cisnęli je w daleki – odległy o piętnaście stóp – kąt pokoju.

Ćma dostała szału. Syczała i skrzeczała groźnie, wyginając grzbiet w pałąk i nadymając się potężnie. Jej egzoszkielet rozprostował się i zjeżył niezliczonymi, twardymi i ostrymi wypustkami.

Isaac i Shadrach bez słowa spoglądali w lusterka, podziwiając jej potworny majestat. Bestia zdążyła już rozpostrzeć skrzydła i teraz bajecznie kolorowe wzory pulsowały w stronę leżących na posadzce końcówek rur, próbując porazić je zniewalającą, hipnotyczną energią.

Isaac zmartwiał, obserwując w lusterkach niesamowite widowisko. Potwór skradał się w stronę wylotów zbrojonych przewodów krokiem drapieżnika, raz na czterech, raz na sześciu, a raz na dwóch łapach.

Shadrach pospiesznie pociągnął Grimnebulina w stronę kuli dreamshitu.

Stanęli tak blisko rozsierdzonej i głodnej bestii, że bez trudu mogli jej dotknąć. Widzieli w lusterkach, jak wolno prze do ataku, niczym potężna, biologiczna machina wojenna. Kiedy ich minęła, zwinnie odwrócili się na piętach i ruszyli w stronę bryły dreamshitu, posuwając się raz przodem, raz tyłem, by nie tracić ćmy z oczu na dłużej niż sekundę.

Bestia przeszła obok konstruktów – przewróciła jeden z nich i nawet tego nie zauważyła, z furią bijąc na boki mocarną, kolczastą macką.

Isaac i Shadrach skradali się bezszelestnie, raz po raz zerkając w lusterka, by upewnić się, czy rzucone na przynętę rurki wciąż leżą tam, gdzie je zostawili. Dwa małpokształtne konstrukty śledziły bestię krok w krok, trzeci zbliżał się pomału do jaj.

– Szybciej – syknął Shadrach, ciągnąc Isaaca do podłogi. Uczony sięgnął po nóż i przez wlokące się w nieskończoność sekundy walczył z zapięciem pochwy. Wreszcie wydobył broń i po krótkim wahaniu wraził ją gładko w wielką, lepką masę dreamshitu.

Shadrach w napięciu spoglądał w lusterka. Ćma, śledzona przez inteligentne konstrukty, atakowała bezsensownie dwie leżące nieruchomo rurki.

Kiedy Isaac rozcinał nożem masę, w której złożone zostały jaja, bestia bezradnie wymachiwała rękami i językiem, próbując pochwycić wroga, którego świadomość tak doskonale i tak kusząco wyczuwała w pobliżu.

Grimnebulin schował dłonie do rękawów koszuli i zaczął rozciągać szczelinę, którą wyciął w bryle dreamshitu. Z wielkim wysiłkiem zdołał wreszcie rozerwać lepką masę.

– Szybciej – powtórzył Shadrach.

Dreamshit – surowy, nie zmieszany z bezwartościowymi dodatkami, przedestylowany i czysty – przesiąkał przez cienkie płótno i zaczynał drażnić skórę na dłoniach uczonego. Isaac pociągnął raz jeszcze i jego oczom ukazała się cenna zawartość ochronnej bryły: małe skupisko jaj.

Były owalne i przezroczyste, mniejsze od kurzych. Przez miękką, półpłynną skórkę Isaac dostrzegał drobne, zwinięte kształty larw. Podniósłszy głowę, gestem przywołał konstrukt stojący najbliżej.

W przeciwległym końcu pokoju ćma wreszcie podniosła z podłogi jedną z rurek i przyłożyła do pyska jej wylot, buchający silną emanacją ludzkiego umysłu. Potrząsnęła nią ze zdziwieniem, a potem rozchyliła szczęki i wysunęła obsceniczny, ruchliwy jęzor. Polizała raz końcówkę rurki, a potem wcisnęła w nią czubek języka, szukając źródła kuszącego smaku.

– Teraz! – zawołał Shadrach. Dłonie ćmy zaczęły przesuwać się po gęstej plecionce z metalu, szukając ciała, do którego należała ta zaskakująco długa wypustka. Twarz najemnika nagle stała się biała jak kreda. Mężczyzna rozstawił szeroko nogi i przygotował się na atak bestii. – Teraz, do wszystkich diabłów, teraz! – krzyknął. Isaac spojrzał na niego ze strachem.

Shadrach intensywnie wpatrywał się w lusterka. Lewą ręką mierzył za siebie z taumaturgicznie ulepszonego pistoletu, próbując wziąć na cel zbliżającą się ćmę.

Isaac miał wrażenie, że czas zwolnił nagle. Patrzył na odbity w lusterkach obraz sytuacji: na bestię z rurką w dłoniach i na absolutnie nieruchomą dłoń Shadracha, trzymającą pistolet, a także na konstrukty-małpy, czekające na rozkaz do ataku.

Raz jeszcze spuścił głowę i spojrzał na ohydny zlepek jaj, okrytych galaretowatym śluzem.

Otworzył usta i nabrał w płuca powietrza, by wykrzyknąć rozkaz dla konstruktów, ale w tej samej sekundzie ćma pochyliła się i pociągnęła za rurkę z potworną siłą.

Głos uczonego utonął w huku strzału ze skałkowego pistoletu i przeciągłym jęku Shadracha. Najemnik zwlekał z użyciem broni o ułamek sekundy za długo. Niesiona nie tylko wybuchem prochu, ale i taumaturgicznym zaklęciem kula z donośnym łomotem wbiła się w mur, a sam strzelec zakreślił w powietrzu płaski łuk. Pasek utrzymujący hełm na jego głowie pękł i żelazne naczynie z miedzianą armaturą spadło na podłogę, wyszarpując kabel łączący je z generatorem niesionym przez Isaaca. Wytraciwszy wysokość, Shadrach z hukiem runął na beton i potoczył się dalej, gubiąc przy okazji broń. Uderzył głową o posadzkę, zalewając krwią pokłady kurzu i śmieci.

Poderwał się natychmiast, z okrzykiem bólu i wściekłości, ściskając dłońmi głowę i próbując utrzymać równowagę.

Chaotyczne myśli Shadracha buchnęły nagle odżywczym strumieniem i ćma z gardłowym warkotem odwróciła się w jego stronę.

Isaac krzykiem poderwał konstrukty do ataku. Ćma zbliżała się do najemnika z zaskakującą szybkością, kiedy dwa podążające za nią automaty jednocześnie skoczyły na jej grzbiet. Z żelaznych głów buchnęły płomienie i ich cel zniknął na moment w kuli ognia.

Bestia zawyła z bólu i zaczęła smagać maszyny kolczastymi wyrostkami, ale nie przestała zbliżać się do Shadracha. Potężna macka owinęła się wokół szyi jednego z konstruktów i z przerażającą łatwością zerwała go z grzbietu. Metalowe ciało pomknęło w stronę ściany i zderzyło się z nią równie brutalnie jak przedtem hełm najemnika.

Z głośnym zgrzytem i rumorem maszyna rozpadła się na części, rozlewając na podłodze kałużę płonącego oleju, która popłynęła w stronę Shadracha. W potwornie wysokiej temperaturze żelazne szczątki zaczęły się topić, a betonowa posadzka – pękać.

Konstrukt stojący przy Isaacu plunął mocnym kwasem na jaja złożone przez ćmę. Elastyczne skorupki natychmiast zadymiły i rozpuściły się z sykiem.

Bestia wydała z siebie żałosny, rozdzierający ryk.

Zapomniała o Shadrachu i popędziła ku dalekiemu kątowi pokoju, gdzie pozostawiła swe nie narodzone potomstwo. W biegu biła niespokojnie ogonem – jedno z uderzeń dosięgło jęczącego najemnika, który raz jeszcze potoczył się po podłodze, rozmazując plamę własnej krwi.

Isaac z wściekłością wraził ciężki bucior w rozprutą otoczkę dreamshitu, miażdżąc coraz bardziej płynną zawartość jaj, zachwiał się i błyskawicznie zszedł z drogi szarżującej ćmie. Pośliznął się na rozpuszczonej kwasem masie i upadł. Na poły biegnąc, na poły pełznąc, ściskał w jednej dłoni i nóż, a w drugiej bezcenną maszynę, która ukrywała przed bestią emanację jego umysłu.

Ćma zawyła z bólu, gdy konstrukt siedzący na jej grzbiecie raz jeszcze bluznął ogniem wprost na jej skórę. Nie zatrzymując się, sięgnęła za siebie segmentowanymi ramionami i po omacku zaczęła szukać punktu zaczepienia na metalowym ciele automatu. Wreszcie znalazła jego manipulatory, chwyciła je mocno i oderwała maszynę od swych pleców.

Ciśnięty na beton konstrukt rozpadł się, sypiąc wokoło odłamkami szkła z rozbitych soczewek oraz deszczem zaworów i krótkich kabli z rozłupanego, żelaznego czerepu. Poobijane ciało z hukiem wylądowało na stercie śmieci i znieruchomiało. Ostatni automat cofnął się nieco, próbując wybrać odpowiedni dystans do ataku na oszalałego z wściekłości wroga.

Zanim jednak zdążył plunąć kwasem, dwie macki pokryte kostnymi wyrostkami wystrzeliły w jego stronę szybciej niż pejcze i bez trudu rozcięły go na pół.

Górna połówka ostatkiem sił próbowała pełznąć po zakurzonej posadzce. Rozszerzająca się szybko plama kwasu ogarnęła zwłoki leżących opodal kaktusów i zaczęła je rozpuszczać, parując i sycząc łakomie.

Ćma dotknęła dłońmi lepkiej brei, która jeszcze przed chwilą była jej potomstwem. Ani na chwilę nie przestawała rozpaczliwie wyć.

Isaac odpełzał w pośpiechu, obserwując bestię w lusterkach wstecznych. Kierował się w stronę Shadracha, który wciąż zwijał się na betonie, pojękując z bólu.

Wreszcie zobaczył, że istota odwraca się z sykiem i wysuwając jęzor, szuka swej niedoszłej ofiary. Rozpostarłszy skrzydła, ruszyła w stronę Shadracha.

Isaac rozpaczliwie starał się dotrzeć do niego jako pierwszy, ale nie starczyło mu sił. Ćma wyprzedziła go bez wysiłku i teraz mógł jedynie odwrócić się, by nie stracić jej z oczu.

Obserwował z przerażeniem, jak drapieżca dopada Shadracha i stawia go pionowo. Półprzymknięte oczy najemnika świeciły białkami; był ogłuszony bólem i zalany krwią.

Niemal bez zmysłów, zaczął ześlizgiwać się po nierównej ścianie. Ćma rozciągnęła szeroko jego ramiona i nim Isaac zorientował się, o co chodzi, wbiła w nadgarstki Shadracha dwa długie, zębate ostrza, dziurawiąc kości, cegły i beton.

Przyszpilony do muru najemnik i pełznący tyłem Isaac wrzasnęli jednocześnie.

Podtrzymując ciało Shadracha mackami, ćma wyciągnęła swe pseudoludzkie ręce i dotknęła palcami powiek mężczyzny. Isaac krzyknął ostrzegawczo, ale półprzytomny awanturnik nie zrozumiał. Z wysiłkiem wodził oczami po skąpo oświetlonym pokoju, szukając przyczyny potwornego bólu, który rozsadzał jego ramiona.

I wreszcie zobaczył rozpostarte skrzydła ćmy.

Uspokoił się nagle, a bestia wygięła grzbiet – skwierczący jeszcze i dymiący po nieskutecznym ataku konstruktu – i pochyliła się nad zdobyczą, zaczynając makabryczną ucztę.

Isaac celowo odwrócił głowę, by nie patrzeć, jak długi język wdziera się do ust Shadracha i wysysa z nich resztkę gasnącej świadomości. Z trudem przełknął ślinę, podniósł się i ostrożnie zaczął iść tyłem w stronę studzienki i tunelu. Zaciskał zęby, próbując zapanować nad coraz silniejszym drżeniem łydek. Ucieczka była jego jedyną szansą na uratowanie życia.

Starał się nie słuchać siorbania i mlaskania, lubieżnych odgłosów rozkoszy oraz cichego kapania śliny lub krwi, które dobiegały z odległości kilku kroków. Uparcie i powoli szedł w stronę jedynego wyjścia z izby.

Zbliżając się do otworu studzienki, zauważył zwój krytej metalem rurki, która nadal leżała spokojnie w kącie pod ścianą, przeciwległym końcem wciąż jeszcze umocowana do jego hełmu. Odmówił w duchu krótką modlitwę. Jego mentalna esencja rozlewała się po pokoju, zatem ćma musiała wiedzieć, że w pobliżu znajduje się druga świadoma istota. Im bliżej był wylotu tunelu, tym bliżej był wylotu rurki. Gdyby bestia zainteresowała się drugą emanacją, nie miałaby teraz kłopotów z odnalezieniem jej prawdziwego źródła.

A jednak… Isaac czuł, że jest bliski sukcesu. Ćma była tak pochłonięta żerowaniem, a może raczej wywieraniem zemsty na nieszczęsnym Shadrachu, że nie zwracała najmniejszej uwagi na obecność drugiej przerażonej istoty. Grimnebulin mógł więc minąć ją i skierować się wprost ku wyłożonej cegłami studzience.

Kiedy jednak stanął na krawędzi, gotów opuścić się bezszelestnie w ciemną czeluść i wraz z ocalałym konstruktem popełznąć ku wolności, jak najdalej od tego gniazda koszmarów i jak najdalej od Szklarni, poczuł pod stopami nagłe drżenie.

Spojrzał w dół.

Z tunelu dobiegał odgłos pospiesznego chrobotania zbrojnych w pazury stóp. Hałas był coraz głośniejszy, i przerażony Isaac odruchowo odsunął się od otworu, drżąc równie mocno jak betonowa posadzka izby.

Z donośnym hukiem z głębin tunelu wystrzelił małpi konstrukt. Grzmotnął z impetem w solidne cembrowanie studzienki i instynktownie usiłował wspiąć się ku górze, ale siła zderzenia była tak ogromna, że oba metalowe ramiona zostały wyrwane z zawiasów.

Buchając ogniem i dymem, maszyna próbowała podnieść się na nogi, ale w tej samej chwili w jej korpus wbił się pysk pędzącej tunelem ćmy. Skomplikowany mechanizm, upakowany w blaszanej puszce, rozpadł się na tysiące kawałków.

Bestia wyskoczyła ze studzienki i przez boleśnie długi moment Isaac spoglądał wprost w jej potężne, bojowo rozpostarte skrzydła.

Minęło wiele chwil przerażenia i rozpaczy, zanim skamieniały ze strachu uczony zdał sobie sprawę, że nowo przybyła ćma zignorowała go i potykając się o cuchnące zwłoki, popędziła w stronę zniszczonych jaj. W biegu kręciła łbem i klekotała zębami w upiornej parodii żalu i bólu.

Isaac znowu przypadł płasko do ściany, obserwując w lusterkach spotkanie dwóch bestii.

Druga ćma szeroko rozsunęła szczęki i z jej czarnej gardzieli wyrwał się przeciągły, jazgotliwy pisk. Pierwsza po raz ostatni zaciągnęła się esencją umysłu Shadracha i porzuciła bezużyteczne, zmasakrowane i bezwładne ciało. Cofnęła się nieco i wraz ze swą siostrą pochyliła się nad bezkształtną masą, która nie tak dawno była jeszcze bryłą dreamshitu i skupiskiem jaj.

Bestie stanęły tak, aby dotykać się koniuszkami rozpostartych skrzydeł i rozciągniętych na wszystkie strony kończyn. Znieruchomiały i czekały.

Isaac wolniutko wpełzł do studni, zbyt przerażony, by zastanawiać się, co właściwie robią ćmy i dlaczego bez powodu zignorowały fale jego umysłu, bez przerwy sączące się z leżącej w kącie rury. Nie przestawał jednak wpatrywać się tępo w obraz przekazywany przez lusterka, nie pojmując znaczenia tego, co widział. Nagle przestrzeń wokół niego zmarszczyła się nieznacznie i zakrzywiła, a potem coś w niej wykwitło – w ciasnocie ceglanej sztolni nad struchlałym Grimnebulinem pojawił się Tkacz.

Isaac rozdziawił usta ze zdumienia. Wielki pająk pochylił się nad nim w wąskiej studzience i błysnął szeregiem ciemnych oczu. Zaalarmowane ćmy wyprężyły się nagle.


…GRYMAŚNY I NEBULARNY ZNOWU JESTEŚ ZNOWU RAZEM…


Charakterystyczny głos zaszumiał tuż nad uchem Isaaca. Nad tym uchem, którego już nie było.

– Tkacz! – jęknął uczony i omal nie zaczął szlochać. Potężny stwór skoczył w górę i wylądował na czterech odnóżach, gestykulując dziwacznie kończynami zbrojnymi w chitynowe noże.


…ZNALAZŁEM ROZPRUWACZY SIECI ŚWIATA NAD NAPUCHŁYM BĄBLEM SZKŁA I ZATAŃCZYŁEM KRWIOŻERCZY DUET Z KAŻDĄ CHWILĄ BARDZIEJ BRUTALNY LECZ NIE MOGĘ ZWYCIĘŻYĆ KIEDY CZTERY PRZECIWKO MNIE… – opowiadał Tkacz, krocząc w stronę swej zdobyczy. Isaac nie był w stanie ruszyć ręką ani nogą. Nie przestawał wpatrywać się w lusterka, w których odbijała się scena niezwykłego pojedynku. -… UCIEKAJ UKRYJ SIĘ MÓJ MAŁY JESTEŚ ZDOLNY POTRAFISZ NAPRAWIAĆ ROZDARCIA I ŁATAĆ JE SPRAWNIE JEDNA PRZYBYŁA PO CIEBIE A TY ZMIAŻDŻYŁEŚ JĄ JAK ZIARNO LECZ TERAZ PORA UCIEKAĆ ZANIM WSZYSTKIE OSIEROCONE SIOSTRYBRACIA INSEKTY ZJAWIĄ SIĘ TU ABY OPŁAKIWAĆ POMIOT KTÓRY POMOGŁEŚ STRAWIĆ…


Isaac zrozumiał, że pozostałe ćmy są już w drodze. Tkacz ostrzegał go, że wyczuły zagładę swych jaj i spóźnione powracały, by bronić gniazda.

Chwycił się mocniej krawędzi tunelu, gotów zniknąć w jego wnętrzu, ale jeszcze przez kilka sekund nie mógł się ruszyć, zafascynowany skomplikowanym tańcem przedziwnej gmatwaniny kończyn: walką Tkacza z ćmami.

Były to zmagania pierwotnych żywiołów, bój toczący się na płaszczyznach nie w pełni pojmowalnych przez człowieka. Na mglistą wizję składały się ruchy organicznych ostrzy i kolców, zbyt szybkie, by mogło je zarejestrować ludzkie oko, a także błyskawiczne skoki między niepojętymi wymiarami przestrzeni. Pomiędzy ledwie widocznymi ciałami przewalały się obłoki chymicznego ognia. Nie przerywając walki, Tkacz kontynuował swój nie kończący się monolog.


…OCH JAKŻE TO WSZYSTKO JAKŻE BUZUJE CAŁY MUSUJĘ W ŚRODKU JESTEM PIJANY ZATRUTY WŁASNYMI SOKAMI KTÓRE BĘDĄ FERMENTOWAĆ W TYCH SKRZYDLATYCH SZALEŃCACH…


Isaac przyglądał się temu wszystkiemu w głębokim otępieniu. A działy się rzeczy niezwykłe: zaczęło się od typowej wymiany ciosów, lecz wkrótce potem ćmy jęły nerwowo wysuwać języki, smakując otoczenie. Wreszcie skróciły dystans i zaczęły lizać długi odwłok Tkacza. Cofały się jak pijane i powracały, by znowu zaatakować.

Pająk raz po raz znikał z pola widzenia. Przez chwilę zadawał brutalne ciosy i przepadał bez śladu, by zaraz potem wrócić lekkim krokiem i zawirować na czubku ostro zakończonego odnóża, podśpiewując beztrosko i niewyraźnie.

Na skrzydłach ciem pojawiły się niezwykłe wzory, zupełnie niepodobne do tych, które Isaac widział wcześniej. Bestie lizały łakomie ciało pająka i dźgały je na oślep kolcami, nie zwracając uwagi na jego spokojny monolog.


…IDŹ JUŻ I POŁĄCZ SIĘ Z TWOIMI PODCZAS GDY JA PIJAK I ONI DWAJ MOI PIWOWARZY BĘDZIEMY SPRZECZAĆ SIĘ I RANIĆ PÓKI NIE STANĄ SIĘ TRIUMWIRATEM LUB WIĘCEJ A WTEDY UKRYJĘ SIĘ W BEZPIECZNYM MIEJSCU IDŹ JUŻ W STRONĘ KOPUŁY I DALEJ POZA GRANICAMI SCHROŃ SIĘ ZOBACZYMY SIĘ POŁĄCZYMY SIĘ GDY PRZYJDZIESZ NAGI PRZYJDZIESZ NAGI JAK NIEBOSZCZYK O ŚWICIE NAD RZEKĄ JA ZNAJDĘ CIĘ BEZ TRUDU ACH CÓŻ ZA KOLORY JAKIE ZAWIŁE WZORY KTÓRE DOBRZE WPASUJĄ SIĘ W MOJĄ PAJĘCZYNĘ ZAPLOTĄ SIĘ TAK PIĘKNIE TERAZ IDŹ JUŻ UCIEKAJ RATUJ SWOJĄ SKÓRĘ…


Szalona bitwa trwała. Isaac widział jednak, że Tkacz musi ustępować pola przeciwnikom. Energia pająka falowała, zanikała i powracała niczym ponury wicher, za każdym razem nieco słabsza. Uczony poczuł nagły atak przerażenia, kucnął w ceglanej norze i zaczął pełznąć przed siebie.

Przez dobrą minutę w wariackim tempie posuwał się po zasypanym ostrymi odłamkami dnie tunelu, kalecząc skórę na dłoniach i kolanach.

Wtem zobaczył przed sobą, za zakrętem sztolni, słabe światło. Przyspieszył i nagle wrzasnął z bólu i zdumienia, gdy jego dłonie trafiły na taflę gładkiego, rozpalonego metalu. Zawahał się na moment, a potem owinął dłonie wystrzępionymi rękawami koszuli. Jeszcze raz spojrzał z niedowierzaniem na przeszkodę, która go zatrzymała: podłoże, ściany i strop tunelu były wyłożone prasowaną stalą na odcinku co najmniej czterech stóp. Zmarszczył brwi, nic nie rozumiejąc z tej nagłej przemiany, a potem zebrał się w sobie i prześliznął szybko po polerowanym metalu, starając się nie dotykać go nagą skórą.

Odetchnął głęboko i jęknął, z wysiłkiem przeciskając się przez otwór wejściowy. Wyczerpany, zwalił się ciężko na podłogę ciemnego pokoju, w którym czekał na niego Yagharek.

Na trzy lub cztery sekundy stracił przytomność. Kiedy się ocknął, garuda stał nad nim w rozkroku, przestępował z nogi na nogę i krzyczał. Widać było, że jest zdenerwowany, ale i skoncentrowany. Yagharek panował nad sobą w każdej sytuacji.

– Obudź się wreszcie! Obudź się! – powtarzał, szarpiąc Grimnebulina za kołnierz. Isaac otworzył szeroko oczy i natychmiast dotarło do niego, że cienie spowijające dotąd twarz garudy zaczęły znikać. Zrozumiał, że zaklęcie Tansella przestaje działać. – Żyjesz – poinformował go Yagharek. Przemawiał głosem pełnym emocji, ale rzeczowo i krótko, oszczędzając siły. – Czekałem na ciebie, kiedy pojawiła się w oknie paszcza ćmy. Odwróciłem się i patrzyłem w lusterka, kiedy właziła do środka. Bestia była rozdrażniona, spieszyła się. Trzymałem bicz w pogotowiu i gdy weszła, uderzyłem. Wrzasnęła z bólu i już myślałem, że będzie po mnie, ale ona minęła mnie i konstrukt, tak bardzo spieszyła się do tunelu. Nie mam pojęcia, jak złożyła skrzydła, żeby zmieściły się w dziurze. Ignorowała mnie i tylko odwracała się od czasu do czasu, jakby ktoś ją gonił. Nagle wyczułem jakieś drżenie w przestrzeni za jej plecami, jak gdyby zmarszczyła się skóra świata. Zakłócenie pojawiło się i zaraz zniknęło w tunelu, w ślad za ćmą. Posłałem za nim mechaniczną małpę i po chwili usłyszałem odgłosy zgniatania i rozciągania metalu. Nie mam pojęcia, co się stało.

– Przeklęty Tkacz przetopił konstrukt… – wymamrotał Isaac drżącym głosem. – Tylko bogowie wiedzą, po co to zrobił – dodał, wstając pospiesznie.

– Gdzie Shadrach? – spytał Yagharek.

– Dopadła go ćma, rozumiesz?! Wypiła go, do ciężkiej cholery! – wrzasnął histerycznie Isaac i podbiegł do okna. Wychylił się, by spojrzeć na oświetlone pochodniami ulice. Usłyszał ciężkie, dudniące kroki rozpędzonych kaktusów. Ogniki płonących polan zbliżały się ze wszystkich stron, a cienie biegnących zmieniały się i drżały jak plamy oleju na wodzie. Grimnebulin odwrócił się i spojrzał w oczy Yagharka. – Kurwa, to było straszne – odezwał się matowym głosem. – Nie mogłem zrobić absolutnie nic, Yag… Słuchaj mnie. Był tam Tkacz. Powiedział mi, że mamy stąd spieprzać, bo ćmy zwęszyły kłopoty… Wiesz, spaliliśmy ich jaja – dodał z zimną satysfakcją. – Ta suka złożyła jaja, a my wykiwaliśmy ją i spaliliśmy je doszczętnie, ale pozostałe wyczuły to i już lecą w tę stronę… Musimy się zbierać.

Yagharek przez moment trawił zdawkową relację, myśląc intensywnie. Wreszcie spojrzał na Isaaca i skinął głową.

Szybko zbiegli po schodach tą samą trasą, którą dotarli na górę. Zwolnili tylko raz, zbliżając się do pierwszych drzwi, za którymi poprzednim razem widzieli parę rozmawiających kaktusów. W mdłym świetle pozostawionej lampy gazowej zobaczyli jednak, że pokój jest pusty. Wszyscy, którzy w nim spali, musieli być już na dole, na ulicy.

– A niech to diabli! – zaklął Isaac. – Zobaczą nas, sukinsyny! Zobaczą nas! Pewnie pod całą kopułą roi się już od kaktusów z pochodniami! A my tracimy cienie, które nas maskowały…

Zbiegli niżej i zatrzymali się w bramie, by ostrożnie wyjrzeć na zewnątrz. Po obu stronach ulicy trzaskały wysoko zawieszone pochodnie. Jedynie w zaułku naprzeciwko – tam, gdzie kryli się pozostali uczestnicy akcji – panowała jeszcze zupełna ciemność. Yagharek próbował przebić ją wzrokiem, ale nic nie dostrzegł.

Na samym końcu ulicy, tuż przy ścianie kopuły, przed niewysoką, zabitą deskami ruiną budynku – w którym, jak uświadomił sobie Isaac, znajdowało się gniazdo ciem – zebrał się tłum kaktusów. Po przeciwnej stronie, na skrzyżowaniu, za którym droga skręcała ku świątyni stojącej w centralnej części Szklarni, widać było biegające nerwowo patrole zbrojnych.

– Niech to szlag, musieli usłyszeć hałas – syknął Isaac. – Albo ruszymy teraz, albo zdechniemy tutaj. Idziemy pojedynczo – dodał, obejmując garudę. – Ty pierwszy, Yag. Jesteś szybszy i trudniej cię wypatrzyć. No, biegnij. Śmiało – zachęcił Yagharka, wypychając go lekko na ulicę.

Yagharek był dobrym biegaczem. Poruszał się lekko i szybko przyspieszał, ale starał się nie pędzić w panice na złamanie karku, by nie zwracać na siebie uwagi. Wolał pozostać przy średnim tempie biegu, aby kaktus, który spojrzałby w jego stronę, wziął go z daleka za jednego ze swoich. Resztki nieruchomego cienia wciąż jeszcze trzymały się jego postaci, ułatwiając mu zadanie.

Od ciemnego zaułka dzieliło go czterdzieści stóp otwartej przestrzeni. Isaac wstrzymał oddech, obserwując pracę mięśni na okaleczonym grzbiecie Yagharka.

Ludzie-kaktusy nie przestawali jazgotać w swym dziwnym, mieszanym języku, najwyraźniej nie bardzo wiedząc, kto powinien wejść do środka jako pierwszy. Dwaj pracowali tymczasem ciężkimi młotami, na zmianę tłukąc w mur przegradzający bramę pierwszej, prawie doszczętnie zburzonej kamienicy.

„Tej” – pomyślał Isaac – „w której Tkacz i ćmy prowadzili swój śmiertelny taniec”.

Ciemność wchłonęła wreszcie Yagharka.

Isaac odetchnął głęboko i wyszedł na ulicę.

Szybko oddalił się od drzwi i znalazł się na środku jezdni, marząc, by zanikające cienie wokół jego sylwetki przetrwały jeszcze moment. Po chwili zaczął biec w kierunku bocznego zaułka.

Kiedy był w połowie drogi, usłyszał gdzieś wysoko łopot potężnych skrzydeł. Spojrzał w górę, na okno na ostatnim piętrze, w wierzchołku długiego klina częściowo zburzonych domów.

Ujrzał w nim odpychającą postać trzeciej ćmy. Desperacko zmagała się z ciasnotą okiennej ramy, spiesząc w stronę zagrożonego gniazda.

Isaac wstrzymał oddech, ale bestia nie zwróciła na niego uwagi, bez reszty pochłonięta myślą o ratowaniu potomstwa.

Odwracając się w stronę bezpiecznego zaułka, pojął nagle, że ludzie-kaktusy stojący w głębi ulicy również musieli usłyszeć niepokojący dźwięk. Z miejsca, w którym się znajdowali, nie mogli dostrzec ani okna na ostatnim piętrze, ani kształtu znikającej w nim bestii. Mogli natomiast bez trudu dojrzeć tłustego, uciekającego, zdecydowanie podejrzanego mężczyznę.

– Jasny gwint – stęknął Isaac i puścił się biegiem najszybciej, jak potrafił.

W oddali rozległy się chaotyczne krzyki kaktusów. Wkrótce umilkły, zdominowane przez rozkazujący ton któregoś z przytomniejszych dowódców. Kilku wojowników odłączyło się od grupy i popędziło w stronę Grimnebulina.

Nie byli zbyt szybcy, ale i on nie należał do sprinterów. Bez większego wysiłku dźwigali w ramionach ciężką broń.

Isaac jeszcze nigdy nie biegł tak szybko. – Jestem po waszej stronie, do cholery! – krzyknął niepotrzebnie, nie zwalniając kroku. Nikt nie usłyszał wołania, ale nawet gdyby było inaczej, to przerażeni, zaskoczeni i nadgorliwi żołnierze-kaktusy raczej nie zastanawialiby się nad jego słowami – zabiliby go bez chwili wahania.

Wojownicy wrzeszczeli przeraźliwie, przywołując inne patrole. Z sąsiednich ulic odpowiedziały im podobne krzyki.

Nagle z zaułka, do którego zmierzał Isaac, wystrzeliła długa strzała i z głuchym łomotem wbiła się w czyjeś ciało. Rozległo się głośne westchnienie i okrzyk bólu, a potem jeden z żołnierzy-kaktusów padł na bruk. Grimnebulin zaczynał już dostrzegać niewyraźne sylwetki w mroku uliczki. Pengefinchess wynurzyła się z cienia, ponownie naciągając cięciwę i krzykiem zachęcając uczonego do szybszego biegu. Zaraz po tym pokazał się Tansell, mierzący niepewnie z garłacza ponad głową kobiety. Wołał niezrozumiale, intensywnie wpatrując się w przestrzeń za plecami Isaaca.

Derkhan, Lemuel i Yagharek przykucnęli za nimi, gotowi do biegu. Garuda trzymał w pogotowiu zwinięty bicz.

Isaac z impetem wpadł w strefę ciemności.

– Gdzie Shad? – zawołał ponownie Tansell.

– Nie żyje! – odkrzyknął Isaac. Najemnik zawył rozpaczliwie. Pengefinchess nie odwróciła się w stronę Grimnebulina, ale jej ramiona podskoczyły tak gwałtownie, że omal nie zgubiła strzały. Opanowała się szybko i ponownie wymierzyła. Tansell tymczasem wypalił na oślep ponad jej głową. Garłacz zagrzmiał i zatrząsł się niebezpiecznie, a chmura grubego śrutu przemknęła niegroźnie ponad oddziałem kaktusów.

– Nie! – krzyczał Tansell. – Na Jabbera, nie! – powtórzył, wpatrując się w Isaaca, jakby błagał, by ten przyznał, że to nieprawda.

– Przykro mi, bracie. Wiem, co czujesz, ale teraz musimy się stąd zabierać – odpowiedział stanowczo Grimnebulin.

– On ma rację, Tan – poparła go Pengefinchess głosem pełnym ponurej determinacji. Posłała w głąb ulicy następną strzałę, a sprężynowy mechanizm grotu wyszarpał z ciała kolejnego kaktusa solidny kawał mięsa. Stojąc nieruchomo, sięgnęła po trzeci pocisk. – Chodźmy, Tan. Nie myśl, tylko ruszaj się.

Rozległ się głośny świst i krążek chakri wystrzelony przez któregoś z żołnierzy wbił się w mur tuż obok głowy Tansella. Wdarł się głęboko w tkankę cegieł, wywołując bolesny deszcz ostrych odłamków.

Oddział kaktusów zbliżał się coraz szybciej. Ich twarze, wykrzywione wściekłością, były już doskonale widoczne.

Pengefinchess zaczęła się cofać, ciągnąc za sobą Tansella.

– Chodź! – krzyknęła. Tansell szedł za nią, mrucząc coś i jęcząc żałośnie. Upuścił na ziemię pistolet i zagiął kościste palce dłoni jak szpony.

Pengefinchess zaczęła biec, holując go za sobą. Inni ruszyli za nią, w głąb labiryntu uliczek, którymi dotarli w to miejsce.

Powietrze za ich plecami drżało od wirujących pocisków. Chakri i lekkie toporki przelatywały ze świstem nad głowami uciekinierów.

Pengefinchess biegła i przeskakiwała nad przeszkodami ze zdumiewającą szybkością. Od czasu do czasu odwracała się w pędzie i strzelała, prawie nie celując, by sekundę później znowu biec ile sił w nogach.

– Gdzie konstrukty? – krzyknęła do Isaaca.

– Rozpieprzone – wycharczał z wysiłkiem. – Wiesz, jak wrócić do kanałów?

Kobieta-vodyanoi skinęła głową i skręciła gwałtownie za najbliższym węgłem. Pozostali skoczyli jej śladem. Gdy zagłębili się w wąską alejkę opodal studzienki ściekowej, którą weszli do Szklarni i którą mieli zamiar uciec, Tansell zatrzymał się nagle i odwrócił. Jego twarz, nabiegła krwią, była intensywnie czerwona. Biegnący w jego stronę Isaac zobaczył, jak w oku najemnika pękła cieniutka żyłka.

Strumyk krwi popłynął po policzku Tansella, ale on ani nie mrugnął, ani nie starł czerwonej smugi.

Pengefinchess zatrzymała się na końcu uliczki i zawołała, żeby nie był głupi i nie dał się zabić, ale mężczyzna zignorował ją całkowicie. Jego ręce i nogi drżały gwałtownie. Na uniesionych wysoko dłoniach Isaac spostrzegł potężne, nabrzmiałe żyły, tworzące pod skórą Tansella skomplikowaną mapę połączeń.

Najemnik zaczął iść w przeciwną stronę, ku zakrętowi, zza którego lada chwila miał wyłonić się pościg.

Pengefinchess krzyknęła po raz ostatni, a potem odbiła się mocno i przeskoczyła nad walącą się ścianą, wołając, by pozostali szli za nią.

Isaac ruszył ku rumowisku cegieł, nie odrywając oczu od malejącej sylwetki Tansella.

Derkhan wspięła się po stercie gruzu i po chwili wahania przeskoczyła przez mur, na ukryte podwórze, gdzie vodyanoi siłowała się już z pokrywą studzienki ściekowej. Yagharek potrzebował niespełna dwóch sekund na sforsowanie przeszkody i wylądowanie po drugiej stronie. Isaac wdrapał się na wierzchołek muru i obejrzał się po raz ostatni. Lemuel biegł sprintem w jego stronę, nie zwracając uwagi na samotną sylwetkę Tansella, którą zostawił daleko za sobą.

Najemnik stał nieruchomo u wylotu zaułka, trzęsąc się z wysiłku, którego wymagało wzbudzenie taumaturgicznej mocy. Isaac dostrzegł wokół jego ciała hebanowe, skwierczące iskry czystej, negatywnej energii. Ładunki, które wydostawały się spod skóry najemnika i ginęły w powietrzu, były zupełnie czarne; płonęły ujemnym blaskiem, były przeciwieństwem światła.

Wojownicy wybiegli zza rogu budynku.

Ci, którzy znajdowali się na czele oddziału, zwolnili nagle, przestraszeni widokiem błyszczącej, podobnej do szkieletu postaci z haczykowato zagiętymi palcami, z których sączyła się z sykiem taumaturgiczna energia. Zanim jednak zdążyli zareagować, Tansell warknął groźnie i skwierczące, czarne błyskawice wytrysnęły w ich stronę wprost z jego ciała.

Wyładowania zdążyły przyjąć w powietrzu kształt piorunów kulistych, nim uderzyły w żołnierzy-kaktusów z pierwszego szeregu. Trafieni przelecieli kilka jardów i z jękiem wylądowali na bruku, otoczeni gęstą siatką czarnych błyskawic. Jeden znieruchomiał niemal natychmiast, pozostali wili się i krzyczeli z bólu.

Tansell uniósł ramiona wyżej, lecz w tej samej chwili naprzeciwko niego stanął rosły kaktus, który zza pleców zamachnął się potężnym berdyszem, szerokim łukiem wyprowadzając morderczy cios.

Ciężkie ostrze topora uderzyło w lewy bark taumaturga. Gdy tylko stal dotknęła skóry, przepłynął przez nią olbrzymi ładunek energii, która wciąż jeszcze wypełniała ciało Tansella. Porażony napastnik szarpnął się gwałtownie w tył, chlustając sokiem z rozsadzonego wyładowaniem ramienia, ale siła jego uderzenia wprowadziła berdysz głęboko w korpus najemnika, rozcinając go od barku aż po mostek, z którego sterczała teraz długa, drżąca rękojeść.

Tansell zawył głośno jak uderzony pies. Czarne błyski wyładowań otoczyły długą ranę i buchającą z niej krew. Najemnik upadł na kolana, a potem na ziemię. Natychmiast otoczyli go ludzie-kaktusy, by kopniakami i pchnięciami ostrzy dobić konającego.

Isaac krzyknął rozpaczliwie i przysiadł na szczycie muru, gestem ponaglając Lemuela do szybszego biegu. Spojrzał na ciemne podwórze, gdzie Derkhan i Pengefinchess zdołały wreszcie zdjąć pokrywę studzienki, otwierając drogę ku względnemu bezpieczeństwu kanałów ściekowych.

Ludzie-kaktusy nie rezygnowali z pościgu. Kilku pozostało przy martwym już Tansellu, aby pastwić się nad jego ciałem, lecz większość biegła dalej, wymachując bronią w stronę Isaaca i Lemuela. W chwili kiedy pośrednik dotarł do muru, rozległ się krótki dźwięk strzału z kuszarpacza i wilgotne mlaśnięcie. Lemuel wrzasnął dziko i upadł.

Z jego kręgosłupa, tuż nad pośladkami, sterczał zębaty krążek chakri. Widać było srebrzyste, ostre brzegi pocisku, coraz bardziej skąpane we krwi.

Lemuel zadarł głowę i spojrzał na Isaaca, jęcząc z bólu. Jego nogi drżały gwałtownie. Wymachiwał rękami, posyłając w powietrze fontanny ceglanego pyłu.

– Na Jabbera… Isaac! Pomóż mi, proszę cię! – krzyknął. – Moje nogi!… O bogowie… Moje nogi… – Lemuel zakaszlał i silny strumień krwi polał się z jego ust na brodę i piersi.

Isaac zamarł, bijąc się z myślami. Spojrzał w dół, w oczy Lemuela, przepełnione strachem i bólem, a potem na oddział kaktusów zbliżający się do rannego z triumfalnym wyciem. Mieli do pokonania dystans zaledwie trzydziestu stóp. Jeden z nich dostrzegł na murze Isaaca i zwolnił nieco, by oddać precyzyjny strzał w jego głowę.

Grimnebulin schylił się i przerzucił nogi na stronę ciasnego podwórka, gotów opuścić się na dół. Natychmiast poczuł smród fekaliów, rozchodzący się z otwartego włazu do podziemi.

Lemuel patrzył na niego z rosnącym niedowierzaniem.

– Pomóż mi! – wrzasnął. – Na Jabbera, kurwa mać, nie!… Nie odchodź, pomóż mi!…

Wymachiwał rękami jak małe dziecko w napadzie złości. Łamiąc paznokcie i zdzierając palce do krwi, próbował wdrapać się na mur, ciągnąc za sobą bezwładne nogi. Ludzie-kaktusy byli coraz bliżej. Isaac patrzył na to wszystko znad krawędzi ściany i wiedział, że nie może zrobić absolutnie nic, by odmienić los Lemuela. Że kolczaści żołnierze są tuż-tuż. Że rana i tak jest śmiertelna. Wiedział też, że bez względu na okoliczności, ostatnią myślą umierającego mężczyzny będzie myśl o zdradzie.

Opuszczając się za pleśniejący mur, słyszał przeraźliwy wrzask Lemuela, otoczonego już przez hordę rozjuszonych kaktusów.

– On nie ma z tym nic wspólnego! – ryknął z wściekłością i bólem. Pengefinchess zacisnęła zęby i zniknęła w studzience ściekowej. – To nie jego wina! – ryczał Isaac, pragnąc tylko tego, by ucichło wreszcie wycie Lemuela. Derkhan podążyła śladem najemniczki. Jej twarz była blada jak płótno, a z rany po odciętym uchu znowu sączyła się krew. – Zostawcie go, wy kutasy, gnoje, wy głupie, kolczaste skurwysyny! – wrzeszczał Isaac, przekrzykując nie słabnący głos Lemuela. Yagharek zbliżył się w pośpiechu i pociągnął go za kostkę, gestem nakazując mu zejść do kanału i nerwowo klekocąc ptasim dziobem. – On wam pomagał!… – wył zdesperowany Grimnebulin, biegnąc przez podwórze.

Yagharek zniknął w czeluści kanału. Isaac wsunął się za nim w stalowy pierścień studzienki i przepchał swe tłuste ciało głębiej, by sięgnąć po pokrywę i zamknąć nią otwór.

Lemuel wciąż krzyczał z bólu i strachu, a jego głos słychać było i za murem. Równie głośne były triumfalne wrzaski kaktusów, którzy z lubością dręczyli rannego intruza.

„Zaraz skończą” – pomyślał Isaac, schodząc po metalowych stopniach. „Są wystraszeni i zdezorientowani; nie bardzo wiedzą, co się dzieje. Wreszcie któryś z nich wystrzeli chakri czy kulę albo weźmie nóż i skończy z Lemuelem. Przecież nie ma powodu, żeby trzymali go żywego; zabiją go, bo myślą, że jest po stronie tych bestii. Zrobią to, żeby w Szklarni zapanował porządek; nie są przecież specjalistami od tortur, chcą tylko wreszcie skończyć z tym, co tak ich przeraża… Zaraz będzie po wszystkim” – przekonywał sam siebie. „Już kończą…”

A jednak rozpaczliwe wycie Lemuela towarzyszyło mu przez cały czas, gdy domykał właz, schodził w dół i zanurzał się w ciepłym, cuchnącym nurcie fekaliów. Wlokąc się za towarzyszami, miał wrażenie, że słyszy głos umierającego między pluskami kropel spadających z łukowatego sklepienia i między mlaśnięciami mułu; przez całą drogę ponurymi kanałami, których sieć rozciągała się pod Szklarnią i resztą miasta niczym chory krwiobieg. Słyszał go i wtedy, gdy znikali w stosunkowo bezpiecznym mroku nocnego miasta.

Minęło wiele czasu, zanim w jego uszach umilkł głos Lemuela.


Nie wyobrażałem sobie, że przeżyję taką noc. Możemy tylko biec, wydając z siebie zwierzęce odgłosy i próbując uciec przed tym, co widzieliśmy. Strach, obrzydzenie i obce uczucia trzymają się nas mocno, krępują ruchy. Nie możemy się od nich uwolnić.

Wreszcie kierujemy się ku górze i wychodzimy z podziemi, by chyłkiem dotrzeć do naszej chaty przy torach. Drżymy nieustannie mimo gorąca i w milczeniu kiwamy głowami za każdym razem, gdy ścianami kryjówki wstrząśnie przejeżdżający pociąg. Patrzymy na siebie nieufnie.

Wszyscy, z wyjątkiem Isaaca, który nie patrzy na nic i na nikogo. Czy ja jeszcze sypiam? Czy ktoś w ogóle śpi? Są takie chwile, gdy odrętwienie jest silniejsze ode mnie, spowija moją głowę tak szczelnie, że przestaję widzieć i myśleć. Może te krótkie fugi, te urywane, złowrogie chwile są teraz moim snem? Snem w nowym mieście. Kto wie, czy powinniśmy jeszcze mieć nadzieję na lepsze wytchnienie.

Nikt się nie odzywa przez długi, długi czas.

Ta vodyanoi, Pengefinchess, zaczyna mówić pierwsza.

Najpierw powoli pomrukuje pod nosem, także trudno zrozumieć choćby jedno słowo. Siedzi pod ścianą z szeroko rozrzuconymi nogami. Głupia wodnica okręca się co chwilę wokół jej ciała, zwilżając skórę i ubranie.

Słuchamy opowieści o Shadrachu i Tansellu. Cała trójka spotkała się podczas jakiejś ponurej wyprawy, o której Pengefinchess nie chce mówić. Typowa, awanturnicza robota dla najemników w Tesh, Mieście Pełzającego Płynu. A potem już tylko uciekali razem przez siedem długich lat.

W zmurszałych ramach okien naszej szopy tkwią jeszcze ostre kawałki szkła. O świcie jarzą się w różowych promieniach słońca, kiedy Pengefinchess monotonnym głosem opowiada nam o swych martwych towarzyszach i o tym, jak razem kłusowali na sawannach Wormseye, kradli w Neovadanie i rabowali grobowce w lasach i na stepach Ragamoll.

Nigdy tak naprawdę nie byli jednością w trzech osobach, mówi nam Pengefinchess bez żalu czy urazy. Zawsze była ona, a obok nierozłączni Tansell i Shadrach, którzy znaleźli w sobie nawzajem spokój i żarliwe uczucie. Nigdy nie próbowała naruszać tego, co ich łączyło.

Tansell oszalał z rozpaczy, mówi vodyanoi, kiedy dowiedział się o losie Shadracha. To, co nastąpiło, było wybuchem bezmyślnej, instynktownej, taumaturgicznej rozpaczy. Gdyby jednak Tansell pozostał przy zdrowych zmysłach, przyznaje po chwili Pengefinchess, zapewne zrobiłby to samo.

Tak czy inaczej, najemniczka znowu jest sama.

Jej opowieść dobiegła końca. Teraz powinna paść czyjaś odpowiedź, jak w tajemniczej, rytualnej liturgii.

Kobieta ignoruje Isaaca, pogrążonego w rozpaczy. Spogląda na Derkhan i na mnie.

Sprawiamy jej zawód.

Derkhan potrząsa głową, milcząca i przygnębiona.

Próbuję. Otwieram dziób, mając już w gardle historię mojej zbrodni i kary oraz długiej tułaczki. I niewiele brakuje, by wreszcie wydostała się na wolność przez szczelinę w mojej niewidzialnej skorupie.

Lecz dławię ją w sobie. Ta sprawa nie wiąże się z naszą sytuacją. Nie i będę mówił o niej tej nocy.

Historia Pengefinchess mówi o egoizmie i złodziejstwie, a jednak można opowiedzieć ją tak, by była godną mową pożegnalną dla Shadracha i Tansella. Moja historia o egoizmie i wygnaniu nie poddaje się transmutacji. Nie może być niczym innym niż prostą opowieścią o podstawowych wartościach. Milczę więc.

Ale gdy już chcemy wyrzec się słów i zostawić sprawy ich własnemu biegowi, Isaac unosi znużoną głowę i przemawia.

Najpierw domaga się jedzenia i wody, których przecież nie mamy. Jego oczy zwężają się powoli i po chwili zaczyna mówić jak świadoma istota. Z gasnącym żalem opowiada nam o śmierciach, których był świadkiem.

Mówi o Tkaczu, tańczącym szalonym bogu, i o jego walce z ćmami. O spalonych jajach i o dziwacznych, śpiewnych deklamacjach naszego nieprawdopodobnego i niegodnego zaufania sprzymierzeńca. W chłodnych i jasnych słowach opowiada o tym, czym stała się Rada Konstruktów, jakie są jej cele i czym mogłaby się stać. (Pengefinchess z trudem przełyka ślinę i wybałusza swe i tak wyłupiaste oczy, słuchając o dokonaniach konstruktów porzuconych na przemysłowym wysypisku).

Im więcej Isaac mówi, tym więcej chce mówić. Opowiada o planach i jego głos nagle twardnieje. Coś się w nim skończyło, jakieś oczekiwanie, miękka cierpliwość przestała w nim istnieć wraz ze śmiercią Lin i teraz została pogrzebana. Czuję się tak twardy, jakbym był z kamienia, kiedy tego słucham. Jego słowa inspirują mnie, dają siłę i cel, do którego warto dążyć.

Opowiada o zdradach i kontrzdradach, o matematyce, o kłamstwach i o taumaturgii, a także o złych snach i skrzydlatych istotach. Wyjaśnia teorie. Mówi o lataniu, o czymś, o czym prawie zapomniałem, a czego tak bardzo pożądam. Teraz, kiedy o tym wspomina, czuję, że pragnę tego całym sobą.

Słońce wspina się na wierzchołek nieba jak spocony tragarz, a my, niedobitki, czyścimy broń i wymieniamy uwagi.

Znajdując w sobie rezerwę sił, której istnienia nawet nie podejrzewaliśmy – choć nawet zdumienie w tej sprawie odczuwam jak przez mgłę – zaczynamy snuć plany. Zwijam bicz jak najciaśniej wokół ramienia i ostrzę nóż. Derkhan czyści pistolety, półgłosem rozmawiając z Isaakiem. Pengefinchess znowu siada pod ścianą, potrząsając głową. Ostrzega nas, że wkrótce odejdzie. Teraz już nic jej tu nie trzyma. Prześpi się trochę i pożegnamy się, mówi spokojnie.

Isaac wzrusza ramionami. Wygrzebuje spod sterty śmieci w kącie części niedużej maszyny, jakieś zawory. Spod brudnej koszuli wyciąga arkusze notatek-przepocone, usmarowane, ledwie czytelne.

Zaczynamy pracę; Isaac ma więcej energii niż ktokolwiek z nas. Zapisuje coś gorączkowo.

Po godzinach sapania, pomrukiwania i zapewnień o rychłym przełomie wreszcie podnosi głowę. Mówi, że nie zdołamy tego zrobić. Potrzebne nam ognisko, punkt skupienia.

Mija godzina lub dwie i Isaac znowu podnosi głowę.

Mówi, że możemy i musimy to zrobić, ale i tak potrzebujemy punktu skupienia.

Tłumaczy nam, jak i dlaczego.

Zapada cisza, a potem dyskutujemy. Szybko. Niespokojnie. Proponujemy kandydatów i odrzucamy ich kolejno. Zmieniamy kryteria. Czy lepszy będzie skazany na zagładę czy znienawidzony? Zniedołężniały czy podły? Jak mamy to osądzić?

Nasza moralność podnosi bunt.

Lecz minęło już pół dnia i pora dokonać wyboru.

Derkhan przygotowuje się do wyjścia; stanowczo zaciska szczęki, ale widać, że przepełniają żal. To jej przypadło w udziale to ohydne zadanie.

Zabiera ze sobą resztę pieniędzy – wszystko, co mamy, włącznie z ostatnimi grudkami mojego złota. Zdziera z siebie parę warstw brudu z kanałów, zmieniając nieznacznie swój wygląd. Będzie nierzucającym się w oczy włóczęgą. Tak będzie jej łatwiej polować na to, czego potrzebujemy.

Zaczyna się ściemniać, a Isaac wciąż pracuje. Cyfry niekończących się równań wypełniają ciasno każdy cal nielicznych kartek papieru, które ma do dyspozycji.

Gęste promienie słońca rozjaśniają od dołu brudną chmurę. Niebo odbarwia się pomału; nadchodzi zmierzch.

Nie boimy się snów, które przyniesie nam ta noc.

Загрузка...