ROZDZIAŁ 50

W połowie drogi przez dachy-schody Isaac i jego towarzysze spotkali pierwszego człowieka.

Skradali się chyłkiem, gdy nagle rozległ się pijacki głos pełen oburzenia. Grimnebulin i Blueday natychmiast sięgnęli po pistolety, ale nie musieli ich użyć. Obszarpany pijak zerwał się z zasmołowanego kąta na płaskim dachu. Uczynił to błyskawicznym, niemal nieludzkim ruchem, a potem popędził w dół, gubiąc po drodze strzępy brudnej odzieży.

Później mijali jeszcze wielu nielegalnych mieszkańców dachów. Tu i ówdzie, na osłoniętych od świata, napowietrznych podwórkach paliły się ogniska, doglądane przez ciemne, wychudłe postacie. Śpiący kulili się w kątach obok masztów i wieżyczek. Było to alternatywne, znacznie bardziej wyciszone społeczeństwo; plemię wysokogórskie, mieszkańcy zdumiewającej niszy ekologicznej.

Wysoko nad ich głowami przepływały napuchnięte aerostaty, podobne do nieporadnych, hałaśliwych drapieżców. Błyskając światłami, patrolowały nocne niebo.

Isaac poczuł ulgę, kiedy okazało się, że ostatni dach jest płaski, ma kształt kwadratu o bokach długości piętnastu stóp i że z dwóch stron zamykają go mury wyższych kondygnacji dworca. Był wystarczająco duży. Uczony machnął pistoletem, wskazując Andrejowi miejsce, w którym miał usiąść. Wyczerpany starzec usłuchał z rezygnacją; rzucił się w daleki kąt dachu i objął ramionami podkulone nogi.

– Yag – powiedział Isaac. – Trzymaj straż. – Garuda rzucił na podłoże ostatnie zwoje kabla, który ciągnęli ze sobą na górę, i zajął pozycję na samym skraju otwartej przestrzeni, bacznie rozglądając się po niżej położonych tarasach i stromiznach dachów. Isaac zachwiał się nagle pod ciężarem worka, który dźwigał na plecach. Ostrożnie ustawił go na zasmołowanym betonie i zaczął wypakowywać sprzęt.

Trzy hełmy z lusterkami, z których jeden od razu założył na głowę. Derkhan zabrała dwa pozostałe i wręczyła jeden Yagharkowi. Cztery maszyny analityczne wielkości sporych maszyn do pisania. Dwa duże ogniwa chymiczno-taumaturgiczne. Generator z napędem zegarowym, konstrukcji kheprich. Kilka przewodów łączących. Dwa duże hełmy łączników, takie jak ten, którego użyła Rada Konstruktów, by schwytać pierwszą ćmę. Pochodnie. Proch strzelniczy i kule. Plik kart perforowanych. Kilka transformatorów i konwerterów taumaturgicznych. Miedziane obwody niewiadomego przeznaczenia. Nieduże silniki i dynama.

Wszystko, co Isaac wyciągał z worka, było stare, poobijane i brudne. Była to żałosna sterta komponentów z odzysku, niewiele różniących się od śmieci.

Uczony przykucnął obok nich i rozpoczął przygotowania.

Głowa kołysała mu się na boki pod ciężarem hełmu. Sprzągł razem dwie maszyny liczące, czyniąc z nich miniaturową, dość potężną sieć. Następnie zabrał się do znacznie trudniejszej pracy: tworzenia spójnej instalacji z pozostałych, na pozór nie związanych ze sobą elementów.

Silniki zostały połączone z przewodami, a te z większą z maszyn analitycznych. Mniejsza wymagała jeszcze drobnej regulacji mechanizmu. Isaac zmienił jej konstrukcję. Zawory tworzące jej mózg nie były już zwykłymi, binarnymi przełącznikami napędzanymi parą. Zostały dostrojone tak, by pracować na danych niejasnych i wątpliwych, w szarej strefie matematyki kryzysowej.

Wcisnął końcówki kabli w gniazda odbiorników, uzbrajając maszynę kryzysową w dynama i transformatory, zdolne przemienić jedną formę energii w inną. Skomplikowany obwód rozrastał się stopniowo, zajmując niemal całą powierzchnię płaskiego dachu.

Ostatnim elementem, który Isaac wyciągnął z torby i podłączył, było byle jak pospawane, czarne pudełko z blachy, nie większe od buta. Uczony chwycił końcówkę grubego kabla – elementu wielkiej, partyzanckiej roboty, której owocem, dzięki geniuszowi sztucznej inteligencji ukrytej gdzieś na wysypisku w Griss Twist, była ponad dwumilowa, precyzyjnie wykonana instalacja – i sprawnie powtykał luźne druty w otwory czarnego pudełka. Kiedy skończył, spojrzał na Derkhan, która przyglądała się jego poczynaniom, trzymając na muszce pistoletu skulonego Andreja.

– To przerywacz – powiedział. – Element rozłączający instalację. Umożliwia przepływ danych tylko w jedną stronę. Odcinam Radę Konstruktów od mojej maszyny – wyjaśnił, klepiąc czule podzespoły swego dzieła. Derkhan skinęła głową. Isaac zerknął w niemal zupełnie czarne niebo i zacisnął wargi, a potem znowu popatrzył na reporterkę. – Nie możemy pozwolić, żeby ten popaprany konstrukt położył łapę na maszynie kryzysowej. Musimy trzymać się od niego z daleka – dodał, poprawiając złącza aparatu. – Pamiętasz, co nam powiedział? Że jego awatar był martwym ciałem znalezionym w rzece. Gówno prawda! To ciało żyje… Nie ma mózgu, to oczywiste, ale serce bije, a płuca wciąż oddychają powietrzem. A to dlatego, że Rada Konstruktów wyjęła umysł z czaszki człowieka, który jeszcze żył. Gdyby było inaczej, ciało zgniłoby i nie istniałby żaden awatar. Sam nie wiem, jak to się odbyło… Może któryś z szaleńców tworzących kongregację postanowił złożyć życie w ofierze, a może… Może to nie był ochotnik. Tak czy inaczej, Rada Konstruktów bez skrupułów zabija ludzi i inne istoty, jeśli tylko uzna to za pożyteczne działanie. Nie ma w niej empatii, nie ma zasad moralnych – ciągnął Isaac, mocując się ze szczególnie opornym kawałkiem metalu. – Jest tylko… zimno kalkulująca inteligencja. Kwestia ceny i zysku. Rada próbuje… maksymalizować samą siebie. Zrobi wszystko, co będzie musiała: okłamie nas, zabije, byle tylko zwiększyć własną potęgę.

Isaac umilkł na chwilę, a potem znowu spojrzał na Derkhan.

– Wiesz – odezwał się cicho – ona tylko dlatego tak bardzo chce mieć moją maszynę kryzysową. Tak się jej domagała, że zacząłem się zastanawiać… I dlatego dodałem ten element – wyjaśnił, gładząc lampy przerywacza. – Gdybym podłączył system bezpośrednio do Rady Konstruktów, mogłaby dostać zwrotne dane z maszyny kryzysowej i przejąć nad nią kontrolę. Nie wie jednak, że użyłem przerywacza; to dlatego tak ochoczo zgodziła się na współpracę. Nie umie jeszcze zbudować własnej maszyny i stawiam zadek Jabbera na to, że pomaga nam tylko po to, żeby zmienić ten stan rzeczy. Dee, Yag, czy wy wiecie, co ta maszyna potrafi? Oczywiście jest tylko prototypem… ale jeśli zadziała tak, jak powinna, jeśli kiedyś zbuduję bardziej solidną wersję, jeśli dopracuję parę szczegółów… czy wiecie, do czego wtedy będzie zdolna? Do wszystkiego. – Isaac umilkł na moment, nie przerywając podłączania kabli. – Stan kryzysu istnieje wszędzie. Jeżeli moja maszyna wykryje pole energii kryzysowej, włączy się w nie, ukierunkuje… naprawdę będzie mogła wszystko. W tej chwili ograniczają mnie jedynie problemy natury obliczeniowej. To, czego oczekuje się od maszyny, powinno być wyrażone matematycznie. Dlatego potrzebuję kart perforowanych… Ale mózg tej przeklętej Rady Konstruktów od początku do końca funkcjonuje matematycznie. Jeśli to bydlę podłączy się do maszyny kryzysowej, jego wyznawcy przestaną być szaleńcami… Wiecie, że oni nazywają Radę „Bogiem-maszyną”? Otóż może się okazać, że… będą mieli rację.

Zapadła cisza. Andrej wodził oczami po trzech postaciach, nie rozumiejąc ani słowa z tego, o czym mówiono.

Grimnebulin pracował w milczeniu. Próbował wyobrazić sobie miasto pod rządami Rady Konstruktów. Myślał o tym, że olbrzym władający wysypiskiem mógłby połączyć się najpierw z małą maszyną kryzysową, a potem budować jej coraz to większe wersje, spajając je z materią swego ciała, wkładając w nie całą swą taumaturgiczną, elyktrochymiczną i parową moc. Monstrualnej wielkości zawory łomotałyby gdzieś w głębinach wysypiska, zakrzywiając i raniąc tkankę świata z taką łatwością, z jaką czyniły to ostre pazury Tkacza. A wszystko to pod dyktando niezmierzonej, zimnej inteligencji, czystej i świadomej, a przy tym kapryśnej jak dziecko.

Isaac ścisnął w rękach czarną obudowę przerywacza i potrząsnął nią lekko, modląc się w duchu, by mechanizm był sprawny.

Zaraz potem z ciężkim westchnieniem sięgnął po gruby plik kart perforowanych, które wybił dla niego konstrukt-olbrzym. Każda z nich była opisana równiutkim, drukowanym tekstem. Isaac zadarł głowę i z niepokojem spojrzał w niebo.

– Nie ma jeszcze dziesiątej, prawda? – spytał. Derkhan pokręciła głową. – I jakoś nie wyczuwam nic w powietrzu… Ćmy jeszcze nie wyruszyły na łowy. Musimy być gotowi, zanim się pojawią.

Isaac pochylił się nad aparaturą i pociągnął dźwignie dwóch ogniw chymicznych. Składniki ukryte we wnętrzu zaczęły się mieszać. Rozległo się stłumione syczenie, a potem zawory zastukały rytmicznie, gdy prąd wzbudzony reakcją popłynął przez skomplikowany obwód. Aparatura zgromadzona na dachu z głośnym pomrukiem obudziła się do życia.

Maszyna kryzysowa zaczęła działać.

– Na razie tylko oblicza – mruknął nerwowo Isaac. Derkhan i Yagharek spojrzeli nań pytająco. – Jeszcze nie zaczęła na dobre pracować, musi najpierw odczytać instrukcje.

Uczony metodycznie wsuwał karty perforowane w szczeliny mózgów parowych. Większość danych płynęła wprost do maszyny kryzysowej, lecz niektóre wpadały w obwody urządzeń pomocniczych, spiętych z nią krótkimi pętlami kabla. Isaac przyglądał się każdej karcie, porównując rozkład otworków z własnymi notatkami i naprędce sprawdzając najważniejsze obliczenia.

Maszyny klekotały, wsuwając karty perforowane w ząbki czytników i uważnie dekodując zakodowane w nich instrukcje, by zapamiętać je w swych analogowych umysłach. Isaac nie mógł zbytnio się spieszyć – za każdym razem czekał na kliknięcie oznaczające poprawne przetworzenie danych, zanim wysunął kartę ze szczeliny i zastąpił ją nową.

Na porwanych świstkach papieru nieustannie kreślił notatki, zrozumiałe tylko i wyłącznie dla niego. Oddychał coraz szybciej, niespokojnie.

Niespodziewanie zaczął padać deszcz. Wielkie krople spadały wolno i rozpryskiwały się leniwie, ciepłe i gęste jak ropa. Noc była blisko, a rozmazane na niebie chmury deszczowe potęgowały wrażenie mroku. Isaac pracował coraz szybciej, nie mogąc oprzeć się wrażeniu, że jego palce są idiotycznie duże i niezręczne.

Nagle wszyscy zaczęli wyczuwać w powietrzu coś dziwnego, nieprzyjemnego, ciężkiego; coś, co przytłaczało duszę i przenikało kości. Wrażenie obcowania z czymś nieznanym, ukrytym i złowrogim, a jednocześnie bliskim, jakby zakorzenionym głęboko, na dnie umysłu.

– Isaacu – jęknęła Derkhan łamiącym się głosem. – Musisz się pospieszyć. Zaczyna się.

Roje koszmarów i złych przeczuć spadały na nich wraz z ciężkimi kroplami deszczu.

– Są tam, w górze – wyszeptała przerażona Derkhan. – Zaczęły polowanie… Prędzej, Isaacu, prędzej…

Uczony bez słowa skinął głową. Robił swoje, otrząsając się od czasu do czasu, jakby w ten sposób mógł odpędzić strach, który osiadał na nim z kroplami dżdżu. „Gdzie się podziewa ten cholerny Tkacz?” – myślał.

– Ktoś obserwuje nas z dołu – odezwał się nagle Yagharek. – Jeden z włóczęgów, którzy nie uciekli przed nami. Nie rusza się.

Isaac na moment uniósł głowę i zaraz wrócił do pracy.

– Weź mój pistolet – mruknął. – Jeśli zacznie iść w naszą stronę, odstrasz go strzałem. Miejmy nadzieję, że będzie rozsądny… – Ani na chwilę nie przestawał podłączać, skręcać, wbijać kodów numerycznych z małych klawiatur i siłować się z kartami perforowanymi, które nie chciały wchodzić w szczeliny czytników. – Prawie gotowe… – mamrotał – prawie gotowe…

Wrażenie ucisku, dryfowania w gęstej zupie ponurych snów, wzmagało się z każdą chwilą.

– Isaacu… – syknęła Derkhan.

Andrej zapadł w dziwny, niespokojny półsen; zaczął rzucać się i jęczeć, raz po raz otwierając mętne oczy.

– Gotowe! – zawołał Grimnebulin i odsunął się o krok od maszyny. Nie odzywali się przez chwilę. Entuzjazm Isaaca minął dość szybko. – Potrzebujemy Tkacza! – krzyknął. – Miał przecież… Powiedział, że przyjdzie! Bez niego nic nie wskóramy…

Mogli jedynie czekać.

Fetor chorych snów nasilał się, a z różnych punktów miasta coraz częściej dochodziły krzyki śpiących, ogarniętych półświadomym lękiem. Krople deszczu zmieniły się w strugi, a betonowy dach stał się śliski. Isaac próbował zakryć brudnym workiem najważniejsze elementy maszyny kryzysowej, by ochronić je przed wilgocią.

Yagharek wpatrywał się w napięciu w błyszczący od wody krajobraz dachów. Kiedy jego umysł napełnił się koszmarami i przestał odczuwać cokolwiek poza strachem, odwrócił się i kontynuował wartę, śledząc widoczne w mroku kształty za pomocą lusterek. Co chwilę powracał wzrokiem do zamazanej, nieruchomej postaci.

Isaac i Derkhan przyciągnęli Andreja nieco bliżej aparatury (znowu z tą ohydną ostrożnością, jakby zależało im na dobrym zdrowiu i wygodzie więźnia). Reporterka mierzyła do starca z pistoletu, gdy uczony zakładał więzy na jego kostki i nadgarstki, a następnie mocował na jego głowie jeden z hełmów, jakimi posługiwali się łącznicy. Isaac konsekwentnie starał się nie patrzeć na twarz Andreja.

Po chwili hełm tkwił mocno na swoim miejscu. Oprócz tuby wyjściowej, umocowanej na czubku, blaszane nakrycie głowy miało też trzy gniazda wejściowe. Pierwsze służyło do połączenia z innym hełmem. Drugie poprzez sieć kabli łączyło się z mózgami parowymi i generatorami maszyny kryzysowej.

Isaac starł brudną wodę z końcówki trzeciego kabla i podłączył go do grubej wtyczki wystającej z czarnego przerywacza, a poprzez nią – do długiego kabla spinającego serce miasta z wysypiskiem w Griss Twist, na południowym brzegu rzeki, gdzie rezydowała Rada Konstruktów. Impulsy miały płynąć z maszyny analitycznej będącej umysłem olbrzyma przez jednokierunkowy przerywacz, do hełmu Andreja.

– To jest to… to jest to… – powtarzał w napięciu Isaac. – Teraz potrzebny nam już tylko ten pieprzony Tkacz…

Minęło jeszcze pół godziny ulewnego deszczu i narastającego strachu przed koszmarami, zanim przestrzeń nad dachami zafalowała i zmarszczyła się na chwilę, by przepuścić jękliwy monolog Tkacza.

…TAK JAK TY I JA ZGODZILIŚMY SIĘ ONEGDAJ DZIŚ JĄDRO PAJĘCZYNY KTÓRA JEST TYM MIASTEM WIDZI NAS RAZEM i MOŻEMY GAWĘDZIĆ… rozległ się nieziemski głos w umysłach zebranych.

Wielki pająk wyłonił się nagle z zakrzywionej przestrzeni i tanecznym krokiem ruszył w ich stronę. Jego ogromne, błyszczące ciało górowało nad nimi.

Isaac jęknął cicho, czując niewypowiedzianą ulgę, a także zachwyt i strach, które zawsze wzbudzało pojawienie się tej potężnej istoty.

– Tkaczu! Pomóż nam! – zawołał, wyciągając przed siebie rękę, w której trzymał drugi hełm łącznika.

Andrej teraz dopiero spojrzał w górę i skulił się odruchowo w niemym przerażeniu. Oczy omal nie wyszły mu z orbit, wypchnięte nagłym skokiem ciśnienia krwi. Zza maski, którą wciśnięto mu na twarz, rozległ się stłumiony odgłos torsji. Starzec wił się po betonie w stronę krawędzi dachu, niemal złożony wpół nieludzkim strachem.

Derkhan dopadła go szybko i mocno przycisnęła do mokrego podłoża. Nie bał się jej pistoletu, jego pole widzenia bez reszty wypełniła olbrzymia postać pająka, który spokojnie przyglądał się wydarzeniom. Derkhan łatwo pokonała opór jego słabnących mięśni, pociągnęła go z powrotem na miejsce i przytrzymała.

Isaac nie patrzył na nich. W wyciągniętych rękach wciąż trzymał hełm, który przygotował dla Tkacza.

– Musisz go włożyć – powiedział. – Zrób to natychmiast! Możemy pokonać je wszystkie… Powiedziałeś, że pomożesz nam naprawić sieć, więc… zrób to, proszę.

Deszcz bębnił o twardy pancerz Tkacza. Co sekundę jedna lub dwie krople skwierczały gwałtownie i zamieniały się w parę w zetknięciu z czarną płytą. Tkacz mówił bez przerwy, jak zawsze, i jak zawsze był to bełkot na granicy słyszalności, z którego Isaac, Derkhan i Yagharek nie rozumieli ani słowa.

Wreszcie pająk wyciągnął przed siebie swe ludzkie ręce i włożył hełm na segmentowaną głowę.

Isaac zacisnął powieki i westchnął z ulgą.

– Nie zdejmuj go! – syknął, otwierając oczy. – Zapnij pasek! Pająk wykonał polecenie ze zręcznością mistrza krawieckiego.


…BĘDZIESZ DRAŻNIŁ I ZWODZIŁ INTRUZÓW… mamrotał…A MYŚLI BĘDĄ SĄCZYĆ SIĘ PRZEZ OSTRY METAL I MIESZAĆ W BAGNISKU MOJEGO GNIEWU I BĘDĄ MOIM

LUSTREM i NIEZLICZONĄ LICZBĄ PĘKAJĄCYCH BĄBELKÓW FAL MÓZGOWYCH

A TY BĘDZIESZ TKAŁ SWÓJ PLAN BEZ KOŃCA BEZ KOŃCA NAPRZÓD MÓJ ZDOLNY MÓJ ZDOLNY CZŁOWIEKU…


Tkacz kontynuował senny, zawodzący monolog, znowu schodząc poniżej progu słyszalności. Kiedy Isaac zobaczył, że hełm tkwi na swoim miejscu i ostatni pasek został dopięty, jednym ruchem dźwigni otworzył zawory w hełmie Andreja. Sekwencja ruchów przełącznikami, którą wykonał sekundę później, uruchomiła pełną moc obliczeniową aparatury analitycznej i maszyny kryzysowej. Isaac cofnął się o kilka kroków.

Niezwykłe prądy popłynęły skomplikowanymi obwodami. Przez moment nic się nie działo, wydawało się, że nawet deszcz przestał padać.

Wreszcie na złączach urządzeń pojawiły się potężne iskry wyładowań we wszystkich kolorach tęczy.

Jeden z łuków świetlistej energii objął ciało Andreja, które w jednej chwili wyprężyło się i zesztywniało. Twarz starca zamarła w wyrazie zdumienia i bólu.

Isaac, Derkhan i Yagharek wpatrywali się w nią sparaliżowani strachem.

Potężne dawki energii opuszczały ogniwa i pędziły zawiłymi połączeniami, zasilając maszyny liczące, które pobierały instrukcje, analizowały je i wykonywały. Nieskończenie szybki dramat rozgrywał się w mikrokosmosie miedzianych drutów.

Hełm łącznika zaczął funkcjonować: przechwytywał emanację umysłu Andreja i wzmacniał ją, czyniąc z niej nieustający strumień fal i taumaturgonów. Impulsy pędziły po obwodach aparatury z prędkością światła i kierowały się ku odwróconemu stożkowi z metalu, który miał wysłać je bezgłośnie w eter.

Lecz ich tor ulegał zmianie.

Były ponownie przetwarzane, odczytywane i matematyzowane przez pracujące w niepojętym porządku lampy i przekaźniki maszyn liczących.

Nieskończenie krótką chwilę później do aparatury wpadły dwa nowe strumienie energii. Najpierw pojawiła się emanacja Tkacza, spotęgowana i przekierowana przez hełm, który pająk miał na głowie. Ułamek sekundy po niej zjawiła się wiązka energii wygenerowana przez Radę Konstruktów. Iskrząc na łączach, przemknęła po kablu z dalekiego wysypiska numer dwa w Griss Twist, w okamgnieniu pokonując labirynt ulic, i z impetem natarła na obwody wbudowane w hełm Andreja.

Isaac widział już raz, z jakim nieposkromionym apetytem ćmy lizały swymi wielkimi jęzorami ciało Tkacza. Widział, jak pożywiały się łapczywie, lecz ich głód wciąż pozostawał niezaspokojony.

Zrozumiał wtedy, że całe ciało wielkiego pająka emanowało falami mózgowymi, ale nie były one podobne do żadnych innych fal emitowanych przez umysły istot rozumnych. Bestie pochłaniały je żarłocznie, czuły smak… ale nie znajdowały w nich pokarmu.

Tkacz myślał bowiem nieustannie, kreując nieprzerwany i niezrozumiały strumień świadomości. W jego umyśle nie było warstw, nie było ego kontrolującego niższe funkcje, nie było kory systematyzującej pracę całości. Tkacz nie śnił w nocy, nie odbierał podszeptów podświadomości, nie używał mentalnego filtra, który oddzielał ważne informacje od śmieci. Sny i świadomość były dla niego jednością. Tkacz śnił o tym, że jest świadomy, a świadomość była jego snem; zanurzał się w nie kończącej się i niezgłębionej toni obrazów, pożądań, poznania i emocji.

Dla ciem jego emanacja była jak pianka na musującym trunku. Była pyszna i odurzająca, ale brakło w niej substancji, czynnika organizującego. Nie były to sny, którymi bestie pożywiały się zazwyczaj.

A teraz nadzwyczajny smak umysłu Tkacza płynął przewodami, przetwarzany przez skomplikowaną maszynerię.

Tuż za nim pojawił się nurt elementarnych cząstek wzbudzony syntetycznym mózgiem Rady Konstruktów.

Myśl olbrzymiej maszyny, zimna i absolutnie uporządkowana, była totalnym przeciwieństwem anarchicznego wiru, który tworzyły emanacje Tkacza. Koncepcje były w niej zredukowane do ciągu zmiennych, prostego „tak” i „nie”, wyrażonego układem zaworów parowego mechanizmu albo stanem elyktronowych lamp. Bezduszne szeregi zer i jedynek odarte były z wszelkich komplikacji towarzyszących zazwyczaj pragnieniom i namiętnościom. Istniała w nich jedynie przemożna chęć trwania i pomnażania własnej potęgi, pozbawiona jakiejkolwiek podszewki psychologicznej, stworzona przez istotę myślącą i – całkiem przypadkowo – nieskończenie okrutną.

Dla ciem był to pokarm niewidzialny; myśl bez podświadomości; mięso bez smaku i zapachu; puste kalorie bez wartości odżywczej, jak popiół.

Umysł Rady przelewał swą zawartość w aparaturę Isaaca. Przez moment miedzianymi przewodami płynęły z dalekiego wysypiska precyzyjne instrukcje – olbrzymi konstrukt usiłował wyssać dane z maszyny kryzysowej, aby przejąć nad nią kontrolę. Przerywacz włączony w obwód był na szczęście wystarczająco solidny, przepływ danych pozostał jednokierunkowy.

Sygnał nadany przez Radę został przetworzony przez maszyny analityczne.

Kiedy system zebrał dostateczną liczbę parametrów, zawory parowego mózgu zastukotały ze zdwojoną energią, przekazując skomplikowane instrukcje.

Siódma część sekundy wystarczyła, by wszczął się gwałtowny proces przetwarzania danych.

Maszyna zabrała się do analizowania kształtu pierwszego strumienia danych, nazwanego w programie „strumieniem x”, a będącym mentalną sygnaturą Andreja.

Po chwili w sieci rurek i przewodów jednocześnie pojawiły się dwa kolejne rozkazy. „Modeluj kształt strumienia” – brzmiał pierwszy z nich. Zespół maszyn rozpoczął analizę niezwykłej emanacji umysłu Tkacza. „Modeluj kształt strumienia z” – brzmiał drugi. Automaty w identyczny sposób zabrały się do pracy nad potężnymi, niesłychanie zagęszczonymi falami mechanicznego mózgu Rady Konstruktów.

Dwie linie równolegle realizowanych programów połączyło nowe polecenie: „Duplikuj kształt fali strumienia x za pomocą strumieni y i z”.

Sekwencja instrukcji, która umożliwiała wykonanie tego rozkazu, była niewiarygodnie skomplikowana. Jej przetworzenie było możliwe jedynie dzięki potężnym maszynom liczącym dostarczonym przez Radę Konstruktów oraz dzięki wybitym przez nią stosom kart perforowanych.

Matematyczno-analityczne mapy psychiki – uproszczone i niedoskonałe, skażone nieuniknionymi błędami – stały się wkrótce szablonami, które należało porównać.

Umysł Andreja – podobnie jak mózg każdego innego psychicznie zdrowego człowieka, vodyanoiego, khepri, kaktusa czy jakiejkolwiek innej rozumnej istoty – był dialektyczną, nieustannie pracującą jednością podświadomości i świadomości, był kanałem, w którym mieszały się marzenia i pragnienia, był nieustającym odtwarzaniem podszeptów instynktu przez racjonalne, myślące ego i na odwrót. Był szeregiem warstw świadomości, tworzących niestabilną, samoodnawiającą się całość.

Umysł Andreja nie przypominał ani zimnego, mechanicznego mózgu Rady, ani też poetyckiej, nieustannie rozmarzonej jaźni Tkacza.

Maszyny analityczne szybko zauważyły, że x nie jest równe y i nie jest równe z.

Lecz zaraz potem odkryły, że usystematyzowane, a zarazem wzbogacone o podświadomość; zdolne do racjonalnej kalkulacji, a zarazem impulsywne; skłonne do autoanalizy, a zarazem naładowane emocjonalnie x jest równe y plus z.

Taumaturgiczne mechanizmy wykonały następne polecenie: połączyły strumienie y i z. Stworzyły duplikat fal mózgowych strumienia x i skierowały go do nadajnika wyjściowego w hełmie Andreja.

Naładowane cząstki symbolizujące połączone emanacje Rady i Tkacza popłynęły wspólnym, mocnym strumieniem. Sny pająka i obliczenia konstruktu-olbrzyma zmieszały się, tak by stworzyć kopię podświadomości i świadomości, atrapę sprawnego, ludzkiego umysłu. Nowe składniki były znacznie potężniejsze niż emanacja umierającego Andreja. Niezmierzona moc dwóch genialnych umysłów popłynęła ku niebu przez tubę sterczącą z hełmu starca.

Od chwili, gdy system zaczął funkcjonować, minęła ledwie trzecia część sekundy. Niepowstrzymany strumień emanacji y + z buchał w eter, spełniając warunki potrzebne do uruchomienia kolejnych pętli programowych. Maszyna kryzysowa ocknęła się z brzękiem.

Operowała na niestałych kategoriach matematyki kryzysowej, równie skutecznych jak obiektywna kategoryzacja. Używała holistycznej, sumującej, zmiennej metody dedukcyjnej.

W miarę jak emanacje umysłów Rady Konstruktów i Tkacza zastępowały wątły sygnał płynący z mózgu Andreja, do obwodów maszyny kryzysowej trafiały te same dane, które wcześniej zostały przetrawione przez aparaty analityczne. Maszyna błyskawicznie oceniała poprzednie wyniki obliczeń i na bieżąco badała nowy strumień fal. Dla jej niebywale skomplikowanej, rurkowatej, parowej inteligencji wkrótce stało się jasne, że zachodzi niezwykle potężna anomalia. Ściśle arytmetyczne funkcje innych aparatów nie pozwalały im na jej wykrycie.

Kształt, który rodził się ze zmieszanych strumieni informacji, nie był jedynie prostą sumą składników.

Strumienie y i z były spójnymi całościami. Co ważniejsze, podobnie spójny był strumień x, emanacja umysłu Andreja, będąca punktem odniesienia dla całego modelu. Owa spójność była nieodłączną cechą każdego z trzech strumieni.

Warstwy świadomości składające się na x były od siebie wzajemnie zależne, zazębiały się jak tryby samonapędzającego się mechanizmu. To, co arytmetycznie dawało się opisać jako „racjonalizm plus sny”, było w istocie całością i nie istniał sposób na rozdzielenie tych dwóch składników.

Dlatego y i z nie były na poły kompletnymi modelami x. Dzieliła je głęboka różnica jakościowa.

Operacje wykonywane pierwotnie przez zwykłe maszyny liczące zostały teraz poddane surowej obróbce zgodnie z zasadami logiki kryzysowej. Sekwencja matematycznych instrukcji pozwoliła na stworzenie arytmetycznie doskonałego analogu kodu źródłowego z dwóch zasadniczo odmiennych składników. Ów analog był zarazem perfekcyjnie identyczny i zupełnie różny od oryginału.

Trzy piąte sekundy po uruchomieniu obwodów maszyna kryzysowa przedstawiła jednocześnie dwie konkluzje, do których doprowadziły ją zawiłe obliczenia: x = y + z oraz x * y + z.

Cała operacja, której dokonała maszyna, była głęboko niestabilna. Jej wynik był niemożliwym do wyjaśnienia paradoksem i przeczył zasadom tradycyjnej logiki.

Był to proces od samego początku – od podstaw analizy, modelowania i konwersji danych – całkowicie przesycony energią kryzysu.

Gigantyczne źródło energii kryzysowej bezzwłocznie zostało odkryte przez detektory. Jego zidentyfikowanie natychmiast wzbudziło reakcję maszyny; tłoki drgnęły konwulsyjnie, posyłając ku wzmacniaczom i transformatorom precyzyjnie odmierzone porcje energii. Obwody pomocnicze zatrzęsły się, bliskie przeciążenia. Silnik maszyny kryzysowej zafurkotał jak dynamo, skwiercząc głośno i wysyłając w powietrze ładunki quasi-elyktryczne.

I wreszcie w metalowych wnętrznościach aparatury rozbrzmiała w binarnej postaci ostatnia komenda: „Skieruj strumień energii i zwiększ moc wyjściową”.

W niespełna sekundę od chwili, gdy mechanizmy obudziły się do życia, niemożliwy i paradoksalny strumień dwóch sprzężonych ze sobą świadomości – emanacji Tkacza i Rady – przecisnął się przez hełm Andreja i pomknął w eter.

Tymczasem fale mózgowe starca tłukły się bez końca po obwodach maszyny kryzysowej, nieustannie porównywane ze strumieniem y + z. Nie znajdując szerokiego ujścia, zaczynały wyciekać poza instalację w postaci osobliwych, niepozornych łuków taumaturgicznej plazmy. Opływały wykrzywioną bólem twarz Andreja i łączyły się z pobocznymi strumieniami emisji Tkacza i Rady Konstruktów.

Główny snop myślowych emanacji – sztucznie stworzony, potężny i niestały – mknął jednak ku górze przez tubę hełmu. Stale rosnąca kolumna fal mózgowych i cząsteczek wznosiła się coraz wyżej nad stacją. Była niewidzialna, lecz Isaac, Derkhan i Yagharek wyczuwali ją doskonale za sprawą gęsiej skórki i w postaci czegoś w rodzaju monotonnego buczenia w uszach, odbieranego raczej przez szóste czy siódme zmysły niż przez słuch.

Andrej rażony ogromną mocą energii, która przepływała przez jego hełm, rzucał się konwulsyjnie, mimo woli poruszając ustami. Obrzydzenie i poczucie winy kazało Derkhan odwrócić głowę.

Tkacz posuwał się w przód i w tył na swych sztyletowatych nogach, mamrocząc coś z cicha i raz po raz stukając palcami w blachę własnego hełmu.

– Przynęta… – wyszeptał Yagharek chrapliwie i cofnął się nieco od stale rosnącego słupa psychicznej energii.

– To dopiero początek! – zawołał Isaac, przekrzykując szum i bębnienie deszczu.

Maszyna kryzysowa mruczała z każdą chwilą głośniej i rozgrzewała się, sięgając ku coraz to nowym, narastającym zasobom energii. Grubo izolowanymi kablami wysyłała elyktryczne impulsy w stronę Andreja, który zwijał się i drżał z wielkiego bólu i jeszcze większego przerażenia.

Maszyna pobierała potencjalną energię niestabilnej sytuacji i nadawała jej kierunek – wykonując wcześniej zadane instrukcje, wzmacniała i tak potężną emanację umysłów Tkacza i Rady.

Nastąpiło sprzężenie zwrotne. Sztuczny strumień fal rósł w siłę i sięgał coraz wyżej, niczym warownia wzniesiona na kruchym fundamencie, a każde jego zwiększenie czyniło go mniej stabilnym. Jego paradoksalny byt stawał się tym bardziej kruchy, im był potężniejszy. Kryzys z każdą chwilą nabierał mocy. Moc transformacyjna maszyny rosła więc wykładniczo, wzmagając intensywność psychicznych emanacji, a tym samym znowu pogłębiając kryzys…

Isaac odczuwał coraz bardziej dotkliwe swędzenie skóry. Miał wrażenie, że pod jego czaszką ani na chwilę nie milknie przykry dźwięk; jęczenie, które wznosiło się coraz wyżej, jakby coś obracało się w pobliżu z coraz większą prędkością.

Skrzywił się boleśnie.


…WIELKIE NIEBA ROZLEWAJĄCA SIĘ FALA NABIERA MOCY I JEST JAK UMYSŁ ALE PRZECIEŻ NIE JEST UMYSŁEM… pomrukiwał Tkacz. JEDEN I JEDEN NIE RÓWNA SIĘ JEDEN ALE JEDEN I DWA NARAZ MOŻE ZNACZYĆ ŻE WYGRAMY OCH JAK MY WYGRAMY JAK CUDOWNIE…


Andrej miotał się po mokrym betonie dachu jak torturowany. Moc fal mózgowych, które przetaczały się przez jego głowę, rosła w zastraszającym, geometrycznym tempie. Nie były widoczne, ale za to coraz lepiej wyczuwalne. Isaac, Derkhan i Yagharek cofnęli się już tak daleko od trzęsącego się starca, jak pozwalała na to skromna powierzchnia dachu. Pory w ich skórze otwierały się i zamykały gwałtownie, a włosy i pióra unosiły się i opadały samowolnie.

Pętla kryzysowa trwała, a emanacje stale przybierały na sile, aż wreszcie stały się prawie widzialne – były wysoką na dwieście stóp kolumną błyszczącego, rozedrganego eteru, wokół której zaginało się niepewnie światło gwiazd i przepływających opodal aerostatów. Górowała nad miastem jak ledwie widoczne odbicie piekła.

Isaac czuł się tak, jakby dziąsła zaczynały mu gnić, a zęby próbowały wyrwać się ze szczęk na wolność.

Zachwycony Tkacz kontynuował swój taniec.

Gigantyczna wiązka fal przecinała eter. Słup energii rósł stale; sztucznie stworzona, oszukańcza świadomość puchła w zastraszającym tempie, niemożliwa i wszechobecna zarazem, jak jaźń nieistniejącego boga.

W całym Nowym Crobuzon ponad dziewięciuset najlepszych łączników i taumaturgów przerwało nagle swe zajęcia i spojrzało w stronę dzielnicy Crow. Na ich twarzach malowały się zdziwienie i strach. Najbardziej wrażliwi chwytali się za głowy i zawodzili z niepojętego bólu.

Dwustu siedmiu zaczęło trajkotać bez sensu, mieszając słowa numerycznego kodu z niezrozumiałą, bogatą w formie poezją. Stu pięćdziesięciu pięciu dostało nagłego i potężnego krwotoku z nosa. W dwóch przypadkach krwawienia nie udało się powstrzymać – dotknięci niewyjaśnioną przypadłością taumaturgowie zmarli.

Ci, którzy pracowali dla rządu – a było ich jedenastu – w szaleńczym pędzie wybiegli ze swego laboratorium na szczycie Szpikulca i pognali prosto do gabinetu Elizy Stem-Fulcher, daremnie usiłując powstrzymać chusteczkami krwotoki z nosów i uszu.

– Dworzec Perdido! – Tylko tyle zrozumiałych słów zdołali wykrztusić, mamrocząc jak banda idiotów. Z głęboką frustracją potrząsali przy tym sekretarzem spraw wewnętrznych i burmistrzem, który gościł właśnie w biurze Stem-Fulcher, znacząc ich nienaganne stroje kroplami krwi.

– Dworzec Perdido!


*

Wysoko, nad szerokimi i pustymi ulicami Chnum, między strzelistymi łukami świątyń Tar Wedge, ponad lustrem rzeki opodal Howl Barrow, a także nad żałosnymi slumsami Stoneshell szybowały wielkie ciała o skomplikowanej budowie.

Leniwie pracując skrzydłami i wywieszając ociekające śliną języki, ćmy szukały zdobyczy.

Były głodne, gotowe nasycić się i raz jeszcze zanurzyć się w ekstazie rozmnażania. Najpierw jednak czekało je polowanie.

Nagle cztery bestie – patrolujące różne rejony miasta, odległe o wiele mil – absolutnie symultanicznym ruchem odwróciły głowy w stronę pewnego miejsca.

Wyhamowały lot, bijąc potężnymi skrzydłami, i nieomalże zawisły w powietrzu. Cztery mokre jęzory wysunęły się na całą długość, powiewając na wietrze.

W oddali, nad horyzontem pobłyskującym tysiącami brudnych świateł miasta, u podnóża wielkiego masywu z cegieł i betonu w niebo wzbijała się olbrzymia kolumna. Bestie chłonęły jej smak, wyczuwając, że z każdą chwilą emanacja potężnieje. Kiedy zaciągnęły się aromatem o niepojętej mocy, rozchodzącym się w eterze na wszystkie strony, radośnie zatrzepotały skrzydłami.

Inne smaki czy zapachy miasta przestały dla nich istnieć. Aromat, który zdominował eter, ze zdumiewającą szybkością wprawił ćmy w stan ekstatycznego uniesienia.

Jedna po drugiej bestie przerwały nocną ciszę głośnym klekotem głodnych, żarłocznych paszczęk.

A potem, z szaleńczym łopotem skrzydeł, cztery wygłodniałe ćmy pognały z czterech stron świata w kierunku serca miasta, złowieszczo obniżając lot w miarę zbliżania się do żerowiska.

Światełka na małej konsoli zamigotały gwałtownie. Isaac przysunął się bliżej niej, pochylony, jakby mógł w ten sposób oddalić się nieco od słupa energii unoszącego się nad drżącą czaszką Andreja. Starzec nie przestawał wić się w agonalnym bólu.

Grimnebulin starał się konsekwentnie nie patrzeć w jego stronę. Wbił wzrok w niepozorną konsolę, próbując rozszyfrować komunikat migających diod.

– Zdaje się, że to Rada Konstruktów – zawołał, przekrzykując bębnienie deszczu. – Wysyła instrukcje, próbując obejść przerywacz, ale moim zdaniem nic nie wskóra. Moje zabezpieczenia są zbyt proste – wyjaśnił, dotykając czarnej obudowy. – Tu po prostu nie ma czego kontrolować – dodał, wyobrażając sobie walkę toczącą się teraz w mikrokosmosie miedzianych obwodów i rur.

Spojrzał w górę.

Tkacz ignorował wszystko i wszystkich, czubkami odnóży wybijając na mokrym dachu skomplikowany rytm. Jego ciche słowa zlewały się teraz w jedno; brzmiały jak mormorando.

Derkhan z rozpaczą wpatrywała się w Andreja. Raz po raz kiwała głową w przód i w tył, jakby kołysała się na falach. Jej usta poruszały się bezgłośnie. „Tylko nie umieraj” – pomyślał błagalnie Isaac, spoglądając ukradkiem na zrujnowane chorobą ciało starca i na jego twarz, coraz mocniej wykrzywioną cierpieniem. „Jeszcze nie możesz odejść, musisz wytrzymać dłużej”.

Yagharek stał nieruchomo, aż wreszcie gwałtownie uniósł rękę i wskazał na daleki rejon nieba.

– Zmieniły kurs – oznajmił chrapliwie. Isaac zadarł głowę i podążył wzrokiem za spojrzeniem garudy.

W oddali, mniej więcej w połowie drogi do granic miasta, trzy wielkie sterowce wykonywały jednoczesny zwrot. Ludzkie oczy ledwie były w stanie wyłowić z mroku nieco ciemniejsze od nieba sylwety, oznakowane jedynie słabymi światłami pozycyjnymi. Jasne było jednak to, że aerostaty zaprzestały podniebnej włóczęgi przypadkowym kursem i pełną mocą maszyn kierowały się w stronę Dworca Perdido.

– Lecą prosto na nas – mruknął Isaac. Nie czuł strachu, a jedynie napięcie i coś w rodzaju dziwnego smutku. – Zbliżają się. Niech to szlag! Mamy nie więcej niż dziesięć, piętnaście minut, zanim tu dotrą. Miejmy nadzieję, że ćmy będą szybsze…

– Nie, nie – przerwał mu Yagharek. Gwałtownie potrząsając głową i szybko poruszając rękami, uciszał pozostałych. Isaac i Derkhan zamarli w bezruchu. Tkacz kontynuował swój szalony monolog, ale szmer jego głosu był ledwie słyszalny. Grimnebulin żarliwie modlił się w duchu, by wielki pająk nie znudził się swoją rolą i nie zniknął. Skomplikowana aparatura, stworzona przez nią symulacja umysłu i cały kryzys towarzyszący operacji – wszystko to nie byłoby warte funta kłaków.

Strumień energii generowany przez maszyny zdawał się rosnąć w nieskończoność i rozrywał przestrzeń na strzępy z taką łatwością, z jaką nóż przecina skórę.

Yagharek w napięciu wsłuchiwał się w szum deszczu.

– Zbliżają się ludzie – odezwał się wreszcie. – Są na tamtym dachu. – Wytrenowanym ruchem prawej ręki garuda wyciągnął zza pasa bicz, w lewej zaś zatańczył długi i ostry nóż. W mgnieniu oka okaleczony człowiek-ptak przeistoczył się znowu w wojownika i łowcę.

Isaac wstał i wyciągnął zza paska pistolet skałkowy. Pospiesznie sprawdził, czy lufa jest czysta, i wysypał na panewkę odrobinę prochu, starając się osłaniać ją przed deszczem. Po omacku wypuścił z dłoni rożek z prochem i wydobył kulę z wiszącej obok sakiewki. Ze zdziwieniem zauważył, że rytm jego serca przyspieszył tylko nieznacznie.

Kątem oka spostrzegł Derkhan, także sposobiącą się do walki. Kobieta z zimną obojętnością sprawdzała oba swe pistolety.

Na płaskowyżu pobliskiego dachu, leżącego o czterdzieści stóp niżej, pojawił się mały oddział ciemno odzianych postaci. Napastnicy w biegu rozglądali się niespokojnie, potrząsając pikami i karabinami. Było ich nie więcej niż dwunastu. Wszyscy ukrywali twarze za odbijającymi światło przyłbicami hełmów. Ich segmentowane pancerze, ozdobione milicyjnymi insygniami, klekotały cicho i rytmicznie. Zbrojni rozproszyli się sprawnie po sąsiednich dachach, rozwijając tyralierę w taki sposób, by zaatakować z dwóch stron jednocześnie.

– Słodki Jabberze – jęknął Isaac, z trudem przełykając ślinę. – Jesteśmy udupieni!

„Pięć minut” – pomyślał z rozpaczą. „Tylko tyle nam trzeba. Pieprzone ćmy na pewno nie oprą się pokusie, na pewno już tu lecą… Nie mogliście poczekać chociaż chwilę?!”

Sterowce także skracały dystans, zbliżały się majestatycznie i nieuchronnie.

Milicjanci dotarli już do stromizny krytej dachówkami, która oddzielała ich od ostatniego tarasu. Rozpłaszczeni na ceramicznej połaci, wspinali się ostrożnie, ale i szybko. Fachowo wykorzystywali ochronę, którą dawały im kominy i wykusze w dachu. Isaac cofnął się nieco i stracił ich z oczu.

Tkacz tymczasem wodził palcem wskazującym po kałuży rozlanej na betonie, pozostawiając suchy ślad układający się w kształt kwiatów i pejzaży. Ani na chwilę nie przestawał szeptać. Ciało Andreja drgało spazmatycznie w rytmie przepływających przez nie prądów. Jego oczy denerwująco otwierały się i zamykały.

– Kurwa! – wrzasnął Isaac z rozpaczy i wściekłości.

– Zamknij się i walcz – warknęła Derkhan. Położyła się na mokrym podłożu i ostrożnie wyjrzała poza krawędź dachu. Świetnie wyszkoleni milicjanci byli już niepokojąco blisko. Wymierzyła uważnie i strzeliła z pistoletu trzymanego w lewej dłoni.

Wydawało się, że szum deszczu stłumił huk eksplodującego prochu. Najbliżej znajdujący się funkcjonariusz, który miał za sobą już ponad połowę dachówkowej stromizny, zachwiał się, gdy kula uderzyła w jego opancerzoną pierś. Przez moment balansował niebezpiecznie, podparty tylko jedną nogą, ale odzyskał równowagę. Kiedy opanował strach na tyle, by móc ruszyć dalej, Derkhan wypaliła z drugiego pistoletu.

Tym razem lustrzana przyłbica milicjanta pękła na drobne kawałki. Chmura gorącego mięsa bryznęła z tylnej głowy jego czaszki. Na twarzy, widocznej tylko przez ułamek sekundy wśród zakrwawionych okruchów szkła, malowało się bezbrzeżne zdumienie. Tuż pod prawym okiem wykwitła jaskrawoczerwona dziura. Przez moment funkcjonariusz wyglądał jak wyczynowy sportowiec wykonujący tyłem skok do wody. Eleganckim łukiem przeleciał dwadzieścia stóp i z mniej eleganckim łomotem zwalił się na twardy beton u podnóża stromizny.

Derkhan wrzasnęła triumfalnie, a jej z początku nieartykułowany okrzyk przerodził się w słowa: „Zdychaj, bydlaku!” Szybko przykucnęła za krawędzią dachu, gdy odpowiedziała jej kanonada i kule zaczęły z hukiem wbijać się w cegły tuż obok niej.

Isaac opadł na kolana tuż przy dziennikarce i spojrzał na nią z ukosa. W strugach deszczu trudno było o pewność, ale miał wrażenie, że Derkhan szlochała ze złości. Odsunąwszy się jeszcze dalej od krawędzi dachu, energicznie ładowała broń. Wreszcie zerknęła na Isaaca i zauważyła jego zdziwione spojrzenie.

– Rób coś! – krzyknęła gniewnie.

Yagharek stał o krok od krawędzi i co kilka sekund wychylał się poza nią, czekając, aż napastnicy znajdą się w zasięgu jego bicza. Isaac podpełzł i wyjrzał ponad brzegiem platformy dachu. Milicjanci byli coraz bliżej. Poruszali się znacznie ostrożniej i starannie szukali kryjówek, ale ich wspinaczka wciąż była zaskakująco szybka.

Uczony wymierzył i strzelił. Kula uderzyła w dachówkę i z dramatycznym hukiem obsypała najbliższego milicjanta deszczem odłamków.

– Niech to diabli – warknął Isaac i cofnął się, by ponownie nabić pistolet.

Pomału ogarniało go przekonanie o nieuchronności porażki. Zbyt wielu było przeciwników i stanowczo zbyt szybko zbliżali się do najwyższej platformy dachu. Jasne było, że jeżeli większość z nich dotrze na szczyt, wynik walki będzie przesądzony. Gdyby Tkacz przyszedł renegatom z pomocą, przynęta na ćmy przestałaby istnieć, a wtedy bestie kolejny raz uniknęłyby pułapki. Isaac wiedział, że być może uda się wyeliminować z walki jednego, dwóch czy trzech funkcjonariuszy, ale szanse ucieczki były praktycznie zerowe.

Andrej szarpał się coraz gwałtowniej, wyprężając plecy i ze wszystkich sił próbując zerwać więzy. Isaac czuł ból między oczami, obserwując potężny słup energii, który wznosił się wysoko w eter. Sterowce były coraz bliżej.

Grimnebulin skrzywił się z niechęcią i raz jeszcze spojrzał w dół. Na niższych, dalszych poziomach dachowego krajobrazu włóczędzy i pijacy wypełzali ze wszystkich dziur, uciekając jak spłoszone zwierzęta.

Yagharek zakrakał znienacka jak wrona i wskazał na coś czubkiem noża.

Za plecami milicjantów, na płaskim dachu, z którego rozpoczęli wspinaczkę, pojawiła się zakapturzona postać. Wychynęła złowieszczo z mroku jak eidolon, niszczący byt powstały nagle z pustki.

Mokry płaszcz nieznajomego lśnił ciemną, butelkową zielenią.

Wysunięte spod niego ramię bluznęło ogniem i rozległ się huk wystrzału, niemal natychmiast powtórzony trzy, cztery, pięć razy. W połowie stromizny Isaac spostrzegł milicjanta, który wyprężył się nagle i odpadł od ściany, by organiczną kaskadą mięsa i kości runąć w dół. Zanim uderzył o beton, dwaj następni podzielili jego los. Jeden z pewnością był martwy – krew rozlewała się spod jego nieruchomego ciała, tworząc wielką kałużę rozwodnioną deszczem. Drugi zsunął się nieco po stromym zboczu z dachówek, z przeraźliwym krzykiem przyciskając dłoń do przestrzelonych żeber.

Isaac patrzył na to wszystko w głębokim szoku.

– Co to ma, kurwa, znaczyć?! – ryknął. – Co się dzieje?! Nieznany dobroczyńca zdążył już cofnąć się o parę kroków, w plamę cienia, i najwyraźniej manipulował przy broni.

Milicjanci przytuleni do spadzistej połaci zamarli w bezruchu. Nieliczni próbowali wykrzykiwać rozkazy, inni wymieniali tylko spojrzenia, zdezorientowani i sparaliżowani lękiem.

Derkhan wpatrywała się w ciemność w osłupieniu, ale i z nadzieją.

– Niech cię bóg błogosławi! – krzyknęła w stronę nieznajomego. Jeszcze raz strzeliła z pistoletu trzymanego w lewej dłoni, ale tym razem kula przeleciała nad głowami funkcjonariuszy, nie czyniąc im krzywdy, po czym z głuchym łupnięciem utkwiła w murze.

Trzydzieści stóp niżej ranny mężczyzna wrzeszczał wniebogłosy, daremnie usiłując ściągnąć maskę zakrywającą jego twarz.

Oddział poszedł w rozsypkę. Tylko jeden milicjant przycupnął za ceglanym wykuszem i uniósł karabin, mierząc w stronę plamy cienia, w której zniknął nieznajomy. Kilku zaczęło zsuwać się w dół, by skrócić dystans do nowego przeciwnika. Paru zostało na wysokościach, by ze zdwojoną energią piąć się w górę.

Kiedy dwie grupki milicjantów poruszały się w dół i w górę stromizny, ciemna postać ponownie wynurzyła się z mroku, aby użyć swej szybkostrzelnej broni. „Musi mieć jakiś samopowtarzalny pistolet” – pomyślał zdumiony Isaac, z duszą na ramieniu obserwując, jak kolejni dwaj funkcjonariusze odrywają się od ściany tuż pod nim i z okrzykami trwogi koziołkują w dół.

Nagle zdał sobie sprawę, że nieznajomy nie strzela do tych, którzy zsuwali się w jego stronę, lecz koncentruje ogień na tych, którzy kontynuowali wspinaczkę i zagrażali już najwyżej położonej platformie. Przybysz w zielonym płaszczu starannie wybierał cele i strącał je z podziwu godną skutecznością, nie zważając na to, że sam z każdą chwilą naraża się na większe niebezpieczeństwo.

Wkrótce wszyscy milicjanci, którzy pozostali przy życiu na dachówkowym stoku, spoczywali nieruchomo, zbyt przerażeni, by posuwać się w dół lub w górę. Tylko ci, którzy wcześniej zeszli na niższy poziom dachów, biegli w chaotycznym szyku ku zabójcy ukrytemu w ciemności.

Po chwili jednak Isaac zauważył, że najodważniejsi z funkcjonariuszy ponownie podejmują wspinaczkę. Strzelił i udało mu się oszołomić jednego z nich, ale kula nie spenetrowała grubego pancerza. Derkhan także wypaliła i snajper mierzący w stronę nieznajomego z wrzaskiem zsunął się w dół.

Isaac w pośpiechu nabijał pistolet. Spojrzał przelotnie na pracującą nieprzerwanie maszynerię i na Andreja skulonego pod ścianą. Starzec trząsł się cały, a jego twarz ociekała śliną. Grimnebulin spojrzał na ciemne niebo, wędrując wzrokiem za kolumną coraz potężniejszych fal, bijącą w nie nieustannie. „Prędzej” – pomyślał błagalnie. „No, lećcie prędzej”. Przeładowawszy broń, wychylił się za krawędź dachu, by wypatrzyć w ciemności niespodziewanego i tajemniczego sprzymierzeńca.

Omal nie krzyknął ze strachu, kiedy zobaczył czterech opancerzonych i uzbrojonych po zęby milicjantów, biegnących w stronę kryjówki nieznajomego.

Niejasny kształt wynurzył się nagle z mroku i z dużą szybkością przemknął między plamami cienia, z łatwością ściągając na siebie ogień pancernych. Po krótkiej kanonadzie karabiny i pistolety milicjantów były puste. Gdy przyklęknęli w pośpiechu, by nasypać prochu i wsunąć kule do uf, z mroku wystąpiła ku nim postać w płaszczu. Szła śmiało i zatrzymała się o kilka kroków przed bezbronnymi funkcjonariuszami.

Isaac nie widział nieznajomego zbyt dobrze: jego sylwetka była oświetlona jedynie skąpym blaskiem flogistonowej lampy, a twarz zwrócona ku zaskoczonym milicjantom. Na mokrym płaszczu widać było liczne rozdarcia i łaty. Isaac dostrzegł też krótki i gruby pistolet w lewej dłoni tajemniczego wybawiciela. Nagle w stronę nieruchomych stróżów prawa wysunęło się coś, co było przedłużeniem prawego ramienia nieznajomego. Isaac nie widział zbyt dobrze, co to takiego; zobaczył dopiero wtedy, kiedy zmrużył oczy, a mężczyzna uniósł nieco rękę i zsunął rękaw, odsłaniając poszarpane płaszczyzny kończyny.

Wielkie, zębate ostrza otworzyły się wolno i zamknęły jak monstrualne nożyce. Guzłowata chityna wyrastająca wprost z łokcia nieznajomego błyszczała na powierzchni masywnych szczypiec, podobnych do rozchylających się łapczywie szczęk.

Prawe ramię prze-tworzonego zostało bowiem zastąpione kleszczami modliszki.

Isaac i Derkhan w tej samej sekundzie wzięli głęboki wdech i wykrzyknęli jego imię: „Jack Pół-Pacierza!”

Jack Pół-Pacierza, Uciekinier, Przywódca Wolnych Prze-tworzonych, Człowiek-Modliszka, zrobił krok w stronę czterech milicjantów.

W pośpiechu manipulując przy zatrzaskach, stróże prawa z Nowego Crobuzon mocowali na lufach karabinów błyszczące bagnety.

Pół-Pacierza skoczył w ich stronę z szybkością i gracją tancerza baletu, w locie zaciskając ostrza prze-tworzonej kończyny, by wycofać się w ułamku sekundy. Jeden z funkcjonariuszy upadł na beton jak rażony gromem. Krew buchająca z jego rozciętego gardła wypełniła maskę.

Jack Pół-Pacierza oddalił się i zniknął gdzieś na granicy cienia.

Uwagę Isaaca przykuł teraz milicjant, którego hełm pojawił się w otworze okna dachowego, ledwie pięć stóp poniżej granicy najwyższego dachu. Strzelił do niego zbyt szybko i niecelnie, lecz w tej samej chwili coś przemknęło nad jego głową i z wielką siłą huknęło o metalowy pancerz. Funkcjonariusz zwinął się z bólu i zniknął z pola widzenia, szykując się do następnego ataku. Yagharek z biczem w garści pozostał przy Isaacu, gotów uderzyć ponownie.

– Prędzej! Prędzej! – krzyknął uczony, z nadzieją spoglądając w niebo.

Sylwety rozpędzonych sterowców rysowały się na niebie coraz potężniej, maszyny obniżały lot, jakby sposobiły się do szturmu z powietrza. Pół-Pacierza znowu tańczył wokół napastników, dezorientując ich skutecznie, tnąc bez litości i umykając w cień. Derkhan pokrzykiwała buntowniczo za każdym strzałem, który oddawała w kierunku milicjantów. Yagharek patrolował obrzeża dachu, z nożem i biczem w drżących rękach. Niedobitki oddziału wspinały się jeszcze po stromej ścianie, ale coraz wolniej i bez przekonania, z lękiem czekając na wsparcie, które nie nadchodziło.

Monolog Tkacza zaczął przybierać na sile. Z szeptu słyszalnego gdzieś w zakamarkach umysłów zmienił się w głos przenikający ciało i kości, bez reszty wypełniający świadomość.


…TO ONI TAK TO ONI CI NIEZNOŚNI NISZCZYCIELE TE ZMĘCZONE WZORZYSTE WAMPIRY PRZEZ KTÓRE KRWAWI DO SUCHA PEJZAŻ SIECI TO ONE TO ONE NADLATUJĄ ZE ŚWISTEM DO NIESKOŃCZONEGO ŹRÓDŁA DO WIRU DO ROGU OBFITOŚCI POŻYWIENIA I SĄ NIEOSTROŻNE A BOGATA STRAWA ZASZKODZI ICH PODNIEBIENIOM…


Isaac zadarł głowę i krzyk uwiązł mu w gardle. Usłyszał łopot skrzydeł i poczuł na twarzy powiew wzburzonego powietrza. Nieskończony snop fal, wciąż narastająca parodia psychicznej emanacji, która przenikała go na wskroś, nie przestała przybierać na sile, gdy ów daleki dźwięk zaczął przybliżać się do ziemi, oscylując na granicy materialnego świata i ulotnego eteru.

Błyszczący pancerz ślizgał się pośród prądów powietrznych, a ruchome labirynty ciemnych barw zmieniały się gwałtownie na połaciach wielkich, zmiennokształtnych skrzydeł. Wielokrotnie zgięte kończyny i ostre, organiczne kolce drżały z podniecenia.

Nad gmachem dworca pojawiła się pierwsza wygłodzona i odurzona ćma.

Ciężkie, segmentowane ciało szybowało w dół spiralnym torem wokół kolumny eteru rozpalonego emanacją pseudoumysłu, jakby beztrosko sunęło po gigantycznej zjeżdżalni. Język ćmy ani na chwilę nie pozostawał w bezruchu, łapczywie chłonąc każdą cząstkę odurzającego, psychicznego likieru.

Wpatrując się w niebo w radosnym uniesieniu, Isaac spostrzegł po chwili drugi cień, a potem jeszcze jeden. Jedna z bestii zanurkowała tuż pod opasłym i powolnym aerostatem, pikując ku burzy fal mózgowych wzbudzającej drżenie psychosfery nad całym miastem.

Niedobitki oddziału milicji wybrały dokładnie ten moment na przypuszczenie ponownego ataku. Huk pistoletów Blueday wyrwał Grimnebulina z radosnej ekstazy i uświadomił mu bliskość niebezpieczeństwa. Uczony rozejrzał się i zobaczył Yagharka, którego bicz rozwijał się jak na poły wytresowana mamba, mknąc w kierunku głowy milicjanta wyłaniającej się właśnie spod krawędzi dachu. Końcówka grubego rzemienia otoczyła szyję nieszczęśnika, a mocne szarpnięcie zderzyło jego głowę z betonową płaszczyzną. Garuda wprawnym ruchem uwolnił bicz, a na w pół uduszony funkcjonariusz z jękiem zsunął się w przepaść po mokrych dachówkach.

Isaac przygotował do strzału swój wielki, niezgrabny pistolet. Wychylił się zza krawędzi i zobaczył, że dwaj spośród milicjantów atakujących Jacka Pół-Pacierza leżeli już martwi w kałużach krwi, która mocnym strumieniem wylewała się z rozległych ran ciętych. Trzeci wycofywał się niezdarnie, zaciskając dłonie na rozoranym udzie. Pół-Pacierza i czwarty milicjant zniknęli z pola widzenia.

Nad wszystkimi niższymi poziomami dachów w najbliższej okolicy niosły się okrzyki i jęki poszkodowanych, zdezorientowanych i przerażonych funkcjonariuszy. Nieliczni, którzy pozostali na ostatniej stromiźnie, pełzli w górę, popędzani rozkazami porucznika.

– Trzeba ich zatrzymać! – zawołał Isaac. – Ćmy już nadlatują!

Istotnie, trzy bestie spływały helisami w dół, sprawnie mijając się w powietrzu i niezmiennie sterując ku epicentrum gigantycznej erupcji energii, którym był hełm wciśnięty na głowę Andreja. Pod nimi, na mokrym betonie, Tkacz tańczył w wolnym tempie do niesłyszalnej muzyki, ale jego obecność nie miała dla nich znaczenia. Dostrzegały wyłącznie drżące spazmatycznie ciało starca, źródło niewiarygodnie potężnej emanacji wręcz rozsadzającej eter nad miastem. Dążyły ku niemu ślepo, kompletnie odurzone wizją niebiańskiej uczty.

Wieże ciśnień i najwyższe budynki otoczyły je jak gościnnie wyciągnięte ręce, gdy jedna po drugiej przebiły niewidzialną linię oddzielającą zachmurzone, nocne niebo od miasta rozświetlonego blaskiem gazowych lamp.

Lecąc w dół, poczuły nagle wątłą, ledwie zauważalną falę niepokoju. Było coś dziwnego w tym cudownym smaku, który je otaczał, ale pokusa miała tak niewiarygodną moc, że pijane zachwytem ćmy, mknące ile sił na drżących z głodu skrzydłach, nie zwracały uwagi na drobne anomalie.

Uwagę Isaaca przykuło nagle głośne przekleństwo, które wyrwało się z ust Derkhan. Yagharek skoczył ku niej niemal przez całą długość dachu i w locie pewnie strzelił z bicza, posyłając na ziemię milicjanta, który atakował kobietę. Isaac instynktownie wypalił do leżącego i natychmiast usłyszał okrzyk bólu, gdy kula przeszyła mięśnie na barku opancerzonego mężczyzny.

Aerostaty wisiały już niemal nad głowami walczących. Derkhan przysiadła z dala od krawędzi dachu, gwałtownie trzepocąc powiekami, by łzy oczyściły oczy z ceglanego pyłu, którego chmurę wzbudził jeden z minimalnie niecelnych strzałów.

Na pochyłościach sąsiednich dachów pozostało już tylko pięciu milicjantów, skradających się ku górze wolno i z przesadną ostrożnością.

Na niebie pojawił się cień ostatniej bestii, nadlatującej znad południowo-wschodniej części Nowego Crobuzon. Ćma zakreśliła obszerne „S” pod torem kolejowym prowadzącym do Spit Hearth i wystrzeliła świecą w górę, korzystając z prądów wstępujących nad rozgrzanym upałem centrum miasta, po czym nawróciła ku gmachowi Dworca Perdido.

– Są już wszystkie – wyszeptał Isaac.

Naładował pistolet, w pośpiechu rozrzucając dokoła sporą porcję prochu, i znowu spojrzał w niebo. Jego oczy rozszerzyły się z wrażenia: pierwsza ćma podchodziła do lądowania, była już zaledwie sto stóp nad powierzchnią dachu, sześćdziesiąt, dwadzieścia i nagle już tylko dziesięć. Grimnebulin wpatrywał się w nią z rozdziawionymi ustami, śledząc leniwe ruchy skrzydeł, jak gdyby czas rozciągnął się w niewiarygodnie cienką i wolno płynącą strugę. Widział zaciskające się palce jakby małpich dłoni, kolczasty ogon, potężną paszczękę ze zgrzytającymi zębami, puste oczodoły z niezgrabnymi czułkami wijącymi się jak ślepe robaki, gąszcz wyrostków dziwacznego ciała, prostujących się, skręcających, bijących niespokojnie i zawijających się w setkach niewytłumaczalnych ruchów… a także skrzydła, te genialne, niebezpieczne, wiecznie zmienne skrzydła, pokryte falami oszałamiających, kolorowych plam, które pojawiały się i znikały, by ustąpić miejsca jeszcze bardziej fantastycznym wzorom.

Isaac patrzył prosto na ciało lądującej ćmy, nie zwracając najmniejszej uwagi na lusterka, które miały osłaniać jego oczy. Bestia i tak nie miała dla niego czasu. Został zignorowany.

Ćma minęła go obojętnie i tylko potężny podmuch wywołany ruchem skrzydeł zmierzwił jego włosy i szarpnął ubraniem.

Wieloręka istota wyciągnęła większość kończyn ku swej ofierze i rozwinęła olbrzymi język, nie zważając na potoki śliny spływające na ziemię w tej obscenicznej demonstracji głodu. Skoczyła i wylądowała na Andreju jak duch z nocnego koszmaru. Objęła go mackami i rękami, rozpaczliwie szukając źródła zniewalającego aromatu.

Kiedy długi jęzor gorączkowo badał otoczenie, wsuwając się i wycofując z naturalnych otworów w głowie starca, druga ćma gwałtownie obniżyła pułap lotu i zderzyła się z pierwszą, walcząc o miejsce przy ciele ofiary.

Potężne skurcze miotały Andrejem, gdy jego umysł i mięśnie usiłowały wyłowić choć odrobinę sensu z powodzi absurdalnych sygnałów, które przepływały przezeń za sprawą maszyny kryzysowej. Nurt pseudofal mózgowych Rady Konstruktów i Tkacza nieustannie rozrywał jego czaszkę.

Sama maszyna, spoczywająca na mokrym dachu, grzechotała coraz głośniej. Rozgrzewała się przy tym niebezpiecznie, a jej tłoki z coraz większym trudem utrzymywały kontrolę nad gromadzącą się w błyskawicznym tempie energią kryzysową. Krople deszczu spadające na skomplikowaną aparaturę parowały z sykiem i znikały.

Trzecia ćma obniżyła lot, podążając śladem potężnej emanacji sztucznie wykreowanego umysłu, unoszącej się nad głową Andreja. Tymczasem pierwsza bestia, zirytowana nachalnością konkurentki, mocarnym ciosem odrzuciła drugą o kilka stóp, w miejsce, z którego mogła lizać jedynie tył głowy starca.

Pierwsza wraziła jęzor w usta i gardło Andreja, by po chwili wyciągnąć go z obrzydliwym chlupnięciem i gorączkowo szukać innego wejścia. Wreszcie odnalazła niepozorną trąbkę na hełmie mężczyzny, przez którą buchał coraz silniejszy strumień fal mózgowych. Wcisnęła język w metalową tubę i głębiej, w labirynt połączeń, gdzie mogła odbierać sygnał we wszystkich jego aspektach, we wszystkich rzeczywistych i nierzeczywistych wymiarach.

Pisnęła z rozkoszy.

Jej czaszka wpadła w upojną wibrację. Wielkie porcje sztucznych fal mózgowych znikały w gardzieli bestii i niewidzialnymi strugami sączyły się z jej pyska. Palący, intensywny strumień myślowych kalorii wlewał się bez końca do opancerzonego brzucha, wielokrotnie mocniejszy od esencji, które trafiały doń na co dzień. Nie kontrolowany przepływ energii drażnił przełyk ćmy i przepełnił jej żołądek w ciągu kilku sekund.

Bestia nie potrafiła oderwać się od zdobyczy. Przyssała się do hełmu w niepowstrzymanym amoku konsumpcji. Wyczuwała niebezpieczeństwo, ale nie zważała na podszepty instynktu. Jak w transie pochłaniała strumień fal i w czynność tę angażowała się bez reszty. Odurzona, zachowywała się jak bezrozumny insekt, który uparcie obija się o pęknięty klosz latarni, by wreszcie znaleźć drogę i zginąć w płomieniach.

Olbrzymia ćma także szukała sposobu na samospalenie, nurzając się w coraz mocniejszym strumieniu energii.

Brzuch bestii zaczął puchnąć, a pokrywający go pancerz z chityny – pękać. Przemożna fala psychicznych emanacji otoczyła i przeniknęła ciało ćmy. Istota zdążyła tylko raz szarpnąć się gwałtownie, a potem jej korpus i czaszka eksplodowały z makabrycznym mlaśnięciem.

Ćma zatoczyła się i padła. Zdychając, bryzgała dokoła deszczem posoki, strzępów skóry, wnętrzności i resztek mózgu. Truchło jeszcze przez długą chwilę ociekało niestrawioną – i niestrawną – esencją pseudoumysłu. Mokre i wiotkie szczątki upadły wprost na Andreja, który nadal wił się i naprężał, miotany potężną emanacją nie swojego mózgu.

Z gardła Isaaca wyrwał się barbarzyński, nieartykułowany ryk triumfu. Los nieszczęsnego Andreja na chwilę poszedł w zapomnienie.

Derkhan i Yagharek odwrócili się jednocześnie i spojrzeli na drżące jeszcze ścierwo ćmy.

– Tak! – wrzasnęła podniecona Blueday, a garuda zawtórował jej krzykiem drapieżnego ptaka. Milicjanci uczepieni stromizny znieruchomieli na moment. Nie wiedzieli, co się stało, ale nagłe odgłosy zwycięstwa odebrały im odwagę. Druga ćma przestępowała już ponad ciałem swej siostry, maksymalnie wyciągniętym jęzorem z daleka liżąc głowę Andreja. Maszyna kryzysowa wciąż pohukiwała miarowo, a starzec, mokry od deszczu i lepki od śliny potworów, wił się w agonalnym bólu, nie wiedząc, co się z nim dzieje. Ćma pochwyciła go i rozpoczęła gorączkowe poszukiwanie źródła emanacji.

Trzecia bestia wylądowała na dachu, zaciekle młócąc powietrze wielkimi skrzydłami i rozbryzgując na wszystkie strony strugi deszczu. Zawahała się na ułamek sekundy, wyczuwając śmierć towarzyszki, ale aromat fal mózgowych Rady i Tkacza był nieodpartą pokusą. Ruszyła w stronę Andreja, mocząc nogi w rozlewających się szeroko wnętrznościach i krwi pierwszej bestii.

Druga była jednak szybsza od trzeciej. Odnalazła już tubę wylotową na szczycie hełmu i wsunęła w nią czubek pyska, łącząc się językiem jak pępowiną z gąszczem miedzianych rurek.

Ssała i przełykała, głodna i zachwycona, pijana szczęściem i rozpalona pragnieniem.

Pochłonięta żerowaniem, nie przerwała nawet wtedy, gdy niebywale stężony, eteryczny pokarm zaczął przepalać ściany jej żołądka. Wyła i wymiotowała, a metawymiarowe globulki psychicznych emanacji powracając do gardła, napotykały wciąż silny strumień wlatującego pożywienia. Wylewająca się treść żołądka i słodkie jak nektar fale bijące z hełmu Andreja zaczopowały gardziel potwora, dusząc go i rozpychając przełyk tak mocno, aż na skórze pojawiły się rozstępy i krwawiące pęknięcia.

Wymuszona tracheotomia stała się początkiem końca dla bestii, która ani na chwilę nie przestała ssać, przyspieszając własną śmierć. Krwawiła coraz mocniej, chłonąc energię, której nie była w stanie przyswoić. Potężna, syntetyczna emanacja wypaliła jej wnętrze, tak jak surowe mleko ćmy wypaliłoby umysł człowieka. Mózg bestii eksplodował jak wielki balon napełniony krwią.

Kiedy padała na beton, długi jęzor cofał się powoli jak sparciała guma.

Isaac po raz drugi ryknął zwycięsko i patrzył w uniesieniu, jak trzecia ćma kopniakiem odsuwa truchło drugiej i rzuca się łapczywie na źródło pokarmu.

Milicjanci byli tuż-tuż. Yagharek miotał się w śmiercionośnym tańcu, rozdając na prawo i lewo mordercze ciosy długim biczem. Trafieni zsuwali się w dół i znikali w mroku, a ci, którym udało się uniknąć ciosu, kryli się za kominami.

Derkhan znowu strzeliła, tym razem mierząc prosto w twarz funkcjonariusza, który wyłonił się tuż przed nią jak spod ziemi. Proch nie zapalił się jednak od pierwszego uderzenia i reporterka klnąc z pasją, musiała ponownie odwieść kurek. Wreszcie broń wypaliła, ale kula przemknęła ponad głową milicjanta, który pochylił się instynktownie i pośliznął się na mokrym dachu.

Isaac wycelował szybko i strzelił, przebijając od tyłu czaszkę mężczyzny, zanim ten zdążył wstać. Głowa milicjanta podskoczyła i huknęła o podłoże. Grimnebulin sięgnął po rożek z prochem, ale zatrzymał rękę w pół drogi. Nie było czasu na ponowne ładowanie broni. Milicjanci właśnie przeskakiwali nad krawędzią dachu – czekali tylko na to, aż Isaac wystrzeli.

– Wracaj, Dee! – zawołał uczony i pospiesznie wycofał się w głąb płaszczyzny dachu.

Yagharek powalił jednego z napastników, oplótłszy biczem jego nogi, ale musiał uciekać, gdy pojawili się następni. Troje renegatów cofało się ku murom zamykającym połać dachu, rozpaczliwie rozglądając się za bronią, której mogliby jeszcze użyć.

Isaac potknął się o jedną z segmentowanych kończyn martwej ćmy. Za jego plecami trzecia bestia postękiwała z rozkoszy, sycąc się emanacją z hełmu Andreja. Odgłosy wydobywające się z jej gardzieli zlały się po chwili w jeden przeciągły jęk, o którym trudno było powiedzieć, czy jest jeszcze wyrazem ekstazy czy już agonalnego bólu.

Isaac odwrócił się, słysząc ten dźwięk i na jego oczach doszło do wilgotnej detonacji mięsa, kości i skóry. Strzępy ciała zaśmieciły cały dach, i tak niebezpiecznie śliski od śluzu, posoki i deszczu.

Z trzeciej ćmy uszła resztka życia.

Isaac w milczeniu spojrzał na ciemny, nieruchomy kształt, nie mniejszy od niedźwiedzia, leżący na wznak, z połamanymi kończynami i otwartym, pustym już tułowiem. Tkacz pochylał się nad ścierwem jak ciekawskie dziecko i niepewnie dźgał palcem zrujnowany egzoszkielet bestii.

Andrej poruszał się jeszcze, ale w spazmatycznych ruchach jego nóg było coraz mniej energii. Ćmy nie wypiły jego świadomości, lecz uszkodził ją potężny strumień obcych myśli generowanych przez aparaturę. Mózg starca pracował, pogrążony w rozpaczy i strachu, zamknięty w pętli programu maszyny kryzysowej. Procesy myślowe były jednak coraz wolniejsze, a ciało nie wytrzymywało nadzwyczajnego obciążenia. Usta rozciągały się ponad miarę, próbując oczyścić się z gęstej śliny cuchnącej zgniłymi cytrusami.

Nad wyczerpanym Andrejem krążyła ostatnia, czwarta ćma, zwabiona fontanną myśli i uczuć bijącą z jego hełmu. Jej skrzydła były nieruchome, kontrolowały jedynie prędkość spadania. Monstrum mknęło ku ziemi jak zabójcza, nieomylnie celna broń. Kierowało się ku największemu skupisku emanacji – ku zwłokom trzech bestii, gdzie w gąszczu ramion, macek, kolców i rozdartych skrzydeł spoczywał starzec.

Porucznik milicji, który wychylił się właśnie nad krawędzią dachu, omal nie zasłabł.

– Tkacz! – krzyknął do swoich ludzi i wypalił z karabinu w stronę Isaaca.

Uczony uskoczył w bok i zaśmiał się triumfalnie, gdy dotarło do niego, że nie jest nawet ranny. Chwycił masywny klucz leżący na stercie narzędzi i cisnął go w kierunku hełmu z lustrzaną przyłbicą.

Nagle poczuł, że powietrze drgnęło. Coś ścisnęło go w dołku. Rozejrzał się w panice.

Derkhan odsuwała się tyłem od krawędzi dachu, a na jej twarzy malowało się szalone przerażenie. Yagharek przyciskał do skroni lewą rękę, w której kiwał się niepewnie długi nóż. Jego prawica, zbrojna w bicz, była nieruchoma.

Tkacz podniósł łeb i wymamrotał coś niezrozumiałego.

W piersi Andreja widniała niewielka, okrągła dziura, wyrwana pociskiem wystrzelonym przez porucznika. Krew wylewała się z niej leniwymi falami, spływała po brzuchu i wsiąkała w brudne ubranie. Twarz starca była biała jak płótno, a oczy zamknięte.

Isaac z krzykiem rzucił się ku niemu i chwycił go za rękę.

Fale mózgowe Andreja zanikały. Maszyny, które łączyły emanacje Rady Konstruktów i Tkacza, zaczęły tracić materiał źródłowy, służący im jako wzorzec. Starzec był wytrzymały. Jego ciało zapadało się w sobie pod ciężarem długotrwałej, wyczerpującej choroby, a jego umysł zaśmiecały sztucznie generowane myśli i wrażenia. Lecz mimo to, nawet z dziurą pod sercem i przestrzelonym płucem, utrzymał się przy życiu jeszcze przez blisko dziesięć sekund.

Isaac podtrzymywał Andreja, z którego ust z każdym oddechem wypływała strużka krwi. Masywny hełm kołysał się absurdalnie na bezwładnej już głowie. Grimnebulin zacisnął zęby, biernie przyglądając się śmierci starca. Wreszcie system nerwowy nadał ostatni sygnał i Andrej wyprężył się, zamykając ramiona uczonego w uścisku, który Isaac bardzo chciał uważać za znak przebaczenia.

„Musiałem… Przepraszam cię… Przepraszam…” – rozpaczał w duchu Grimnebulin.

Stojący za nim Tkacz wciąż malował odnóżami skomplikowane wzory w rozlanej posoce trzech martwych bestii. Yagharek i Derkhan wołali coś w stronę Isaaca, a na krawędzi dachu znowu pojawili się milicjanci.

Jeden ze sterowców obniżył lot na tyle, że znalazł się ledwie sześćdziesiąt lub siedemdziesiąt stóp ponad jednym z sąsiednich, niższych dachów. Wyglądał w mroku jak rozdęty rekin. Z umocowanego pod kadłubem kokpitu spuszczono liny, które pomknęły ku glinianym i betonowym płaszczyznom z gliny i betonu niczym stado dzikich węży.

Umysł Andreja zgasł jak zepsuta lampa.

W maszynach analitycznych pojawił się chaos sprzecznych sygnałów.

Bez ludzkiego umysłu jako punktu odniesienia kombinacja fal Tkacza i Rady Konstruktów stała się przypadkowa, wszelkie proporcje zostały zachwiane. Nie był to już model czegokolwiek, a raczej bałagan wariacko oscylujących cząstek i fal.

Kryzys zniknął. Gęstwina sztucznej emanacji przestała być czymś więcej niż sumą składowych; maszyny już nawet nie próbowały udawać, że jest inaczej. Paradoks, napięcie, potencjał energetyczny – wszystko to przestało istnieć. Rozległe pole energii kryzysowej rozpłynęło się bez śladu.

Rozpalone tarciem przekładnie i silniki maszyny stanęły nagle.

Z donośnym hukiem implozji ostatnia fala mentalnej energii została wessana w eter.

Isaac, Derkhan, Yagharek i milicjanci – wszyscy w promieniu trzydziestu stóp w tej samej sekundzie krzyknęli z bólu. Czuli się tak, jakby nagle przeszli z jaskrawo oświetlonej przestrzeni w ciemność tak totalną, że aż raniącą zmysły. Przez moment mieli wrażenie, że ból rozsadzi ich oczy.

Isaac wypuścił ciało Andreja, które wolno opadło na mokry beton.

Tymczasem w masie gorącego i wilgotnego powietrza ponad Dworcem Perdido unosiła się ostatnia, coraz bardziej zdezorientowana ćma. Biła skrzydłami w skomplikowanym, czterofazowym rytmie. Wisząc w miejscu, posyłała mocne podmuchy powietrza na wszystkie strony.

Przebogate źródło pożywienia, niewyczerpana studnia rozkoszy przestały istnieć. Szaleństwo, które opanowało bestię nie tak dawno, szaleństwo głodu silniejszego od innych doznań także ustąpiło.

Ćma wysunęła język i jej czułki zadrżały niespodziewanie. Wyczuwała pod sobą kilka umysłów, ale zanim ruszyła do ataku, dotarło do niej coś jeszcze: sygnał buzującej, chaotycznej świadomości Tkacza. Pamiętała zażartą bitwę, którą stoczyła z wielkim pająkiem. Skrzecząc ze strachu i wściekłości, wygięła kark do tyłu i obnażyła ogromne zęby.

I wtedy rozpoznała jeszcze jeden smak. Odwróciła się gwałtownie, zszokowana, wyczuwając śmierć jednej… dwóch… trzech sióstr, wszystkich sióstr! Leżały w dole, nieruchome, rozprute, martwe.

Czwarta bestia oszalała z rozpaczy. Nadając ultradźwiękowy sygnał bólu, wirowała w wariackim tańcu powietrznym. Daremnie wysilała organiczne echolokatory, próbując namierzyć inne ćmy. Pracując niepojętymi zmysłami w wielu wymiarach jednocześnie, na próżno czekała na odpowiedź.

Została zupełnie sama.

Zawróciła i oddaliła się od gmachu Dworca Perdido, od cmentarzyska dachów, na których zostały jej martwe siostry, od niesłychanego aromatu, od granic dzielnicy Crow, od ostrych odnóży Tkacza, od krągłych aerostatów i od ciemnej sylwety Szpikulca. Pomknęła ku miejscu, w którym łączyły się rzeki.

Uciekała w rozpaczy i strachu, szukając bezpiecznej kryjówki.

Загрузка...