ROZDZIAŁ 37

Przez cały następny gorący, lepki dzień miasto tonęło w złych emocjach, wywołanych upałem i nocnymi koszmarami.

Świat przestępczy obiegła elektryzująca plotka: Mama Francine została zamordowana. Znaleziono ją nad ranem z trzema wystrzelonymi z kuszy bełtami w piersi. Jeden z kontraktowych zabójców dostał tysiąc gwinei od zadowolonego pana Motleya.

Z kwatery głównej Cukrowego Gangu zmarłej Mamy Francine w Kinken nie dochodziły żadne wieści, choć bez wątpienia między najważniejszymi postaciami grupy wybuchła już wojna o schedę po szefowej.

W całym mieście znajdowano kolejne ciała pogrążonych w letargu. Pomału rodziła się panika. Nocne koszmary nie ustawały i niektóre gazety zaczynały już łączyć tajemniczą epidemię złych snów z serią ponurych znalezisk – otępiałych ludzi spoczywających na stołach pod strzaskanymi oknami, leżących na ulicach albo wciśniętych między budynki przez niewyjaśnioną siłę, która spadła na nich z nieba. Na twarzach ofiar widywano śluz zalatujący gnijącymi cytrusami.

Plaga śpiączki dotknęła wszystkie świadome rasy, a także prze-tworzonych. Znajdowano ludzi, kheprich, vodyanoich i wyrmenów, a nawet nielicznych garudów i przedstawicieli innych, jeszcze rzadziej spotykanych ras.

W St Jabber’s Mound poranne słońce wyłuskało z ciemności masywne, blade członki nieruchomego trowa. Oddychał z trudem, leżąc twarzą w bryle ukradzionego mięsa. Zapewne opuścił kanały ściekowe w poszukiwaniu pożywienia i został napadnięty w drodze powrotnej.

W East Gidd wezwani na miejsce milicjanci zobaczyli jeszcze dziwaczniejszą scenę. W krzakach otaczających Bibliotekę Gidd znaleziono dwa ciała. Młoda ulicznica była naprawdę martwa – krew uszła z jej ciała dwoma otworkami po zębach wbitych w jej szyję. Leżał na niej nieprzytomny, szczupły i doskonale znany mieszkańcom dzielnicy właściciel niedużej, dobrze prosperującej fabryki włókienniczej. Jego usta i broda były zbrukane krwią dziewczyny. Puste oczy – żywe, ale pozbawione duszy – wpatrywały się w słońce.

Szybko rozniosła się wieść, że Andrew St Kader nie był tym, za kogo go uważano, ale znacznie większe przerażenie wzbudził fakt, że nawet wampiry padają ofiarą „połykaczy umysłów”. W mieście zawrzało. Czy te tajemnicze istoty, zarazki, duchy lub demony były wszechmocne? Czy ktokolwiek mógł stawić im czoło?

W Nowym Crobuzon zapanowały zamęt i rozpacz. Nieliczni obywatele pisali listy do rodzin i przyjaciół z okolicznych wiosek. Zamierzali opuścić miasto, uciec ku wzgórzom i dolinom na południu i wschodzie. Jednakże miliony po prostu nie miały dokąd pójść.


*

Gorączkę letniego dnia Isaac i Derkhan przetrwali w małej szopie przy torach.

Kiedy zjawili się w pobliżu wiaduktu, przekonali się, że konstruktu nie było już w skrytce, w której go zostawili. Nie było też żadnego śladu, który wskazywałby miejsce jego pobytu.

Lemuel opuścił ich, by szukać kontaktu ze swymi współpracownikami. Z niepokojem myślał o włóczeniu się po mieście, w chwili gdy szuka go zapewne cała milicja Nowego Crobuzon, ale z drugiej strony nie podobała mu się izolacja od naturalnego środowiska. Zdaniem Isaaca nie podobała mu się także nie ukrywana rozpacz jego i Derkhan po stracie Lin. Ku jego zaskoczeniu, Yagharek również ich opuścił.

Derkhan zaczęła wspominać. Co chwila przepraszała, że tak się rozkleja, co wprawiało ją w jeszcze bardziej ckliwy nastrój, ale nie potrafiła przestać. Opowiadała Isaacowi bez końca o swych nocnych rozmowach z Lin, o kłótniach o prawdziwą naturę sztuki.

Grimnebulin mówił niewiele, bawiąc się bezmyślnie elementami maszyny kryzysowej. Nie przerywał Derkhan. Od czasu do czasu wtrącał tylko pojedyncze zdania, w zamyśleniu błądząc oczami po pochyłych ścianach walącej się chaty.

Zanim poznał Lin, jego kochanką była Bellis – kobieta rasy ludzkiej, jak wszystkie jego poprzednie towarzyszki. Wysoka i blada, miała zwyczaj malować sobie usta sinopurpurową pomadką. Była doskonałą lingwistką. W końcu jednak znudziła się tym, co nazywała „hałaśliwością” Isaaca, i odeszła, łamiąc mu serce.

Cztery lata dzielące rozstanie z Bellis od spotkania z Lin wypełniły mu przygodne kontakty z kurwami i przelotne miłostki. Wszystko to ustało jednak mniej więcej rok przed pierwszą rozmową z młodą artystką rasy khepri. Pewnego wieczoru, w burdelu Mamy Sudd, Isaac odbył dramatyczną rozmowę z obsługującą go prostytutką. Zupełnie przypadkiem pochwalił szefową przytulnego zakładu, która tak dbała o swoje podopieczne, i ze zgrozą przekonał się, że dziewczyna nie podziela jego zdania. Rozdrażniona dziwka zapomniała o profesjonalnej obojętności i w ostrych słowach wyjawiła, co myśli o burdelmamie, która zostawiała jej zaledwie trzy stivery z każdego ciężko zarobionego szekla.

Zszokowany i zawstydzony Isaac umknął, nie zdjąwszy nawet butów. Zostawił dziewczynie podwójną zapłatę.

Od tamtej pory długo zachowywał czystość, ze zdwojoną energią angażując się w pracę. Wreszcie przyjaciel zaprosił go na otwarcie wystawy pewnej młodej artystki khepri, ponoć doskonale władającej techniką gruczołową. W małej, ponurej galerii po niewłaściwej stronie Sobek Croix, z widokiem na smagane wichrem zagajniki porastające wzgórza wokół parku, Isaac poznał Lin.

Uznał jej rzeźby za fascynujące i zależało mu na tym, żeby jej o tym powiedzieć. Wdali się w niezwykle powolną konwersację – artystka pisała odpowiedzi i pytania w notatniku, który zawsze nosiła przy sobie – ale irytujące tempo wymiany zdań nie przekreśliło jej niezwykłego uroku. Dość szybko opuścili towarzystwo miłośników sztuki i tylko we dwoje analizowali kolejno szokującą geometrię pokręconych postaci, które wyrzeźbiła Lin.

Zaczęli się spotykać, z czasem coraz częściej. Isaac ukradkiem uczył się języka migowego, toteż z każdym tygodniem rozmowy, które prowadzili, nabierały minimalnie szybszego tempa. Pewnego razu, gdy był już bardzo pijany i w nastroju do popisywania się, za pomocą gestu mozolnie przedstawił Lin sprośny dowcip. Obłapiał ją przy tym niezręcznie i bezceremonialnie, a skończyło się na tym, że wylądowali w łóżku.

Ich pierwsze, niełatwe zbliżenie przebiegło raczej niezręcznie. Pocałunki, które zwykle były wstępem do odważniejszych pieszczot, nie wchodziły w rachubę: żuwaczki Lin w mgnieniu oka odgryzłyby mu szczękę. W chwilę po szczytowaniu mężczyzna musiał użyć całej siły woli, by nie zwymiotować na widok ruchliwych głowoodnóży i drżących czułków. Lin z równie paraliżującą nerwowością poznawała jego ciało, spięta i sztywna. Kiedy Isaac ocknął się rano, poczuł obrzydzenie, ale wywołała je raczej świadomość dokonanego czynu, niż samo doświadczenie.

Zjadłszy nieśmiało śniadanie, Grimnebulin doszedł do wniosku, że zbliżenie z Lin było tym, czego naprawdę potrzebował.

Przygodne stosunki z przedstawicielami odmiennych ras nie należały do rzadkości, lecz Isaac nie był przecież jednym z tych pijanych młodzieńców, którzy w ramach poszukiwania przygód odwiedzali burdele obcych.

Zdał sobie sprawę, że chyba jest zakochany.

Teraz zaś, kiedy poczucie winy, niepewność i strach minęły, gdy opuścił go atawistyczny niesmak, a pozostało tylko prawdziwe, głęboki uczucie, siłą odebrano mu kochankę. Wiedział, że już nigdy jej nie zobaczy.

Czasem w ciągu dnia wyobrażał sobie (nie mógł na to nic poradzić), jak Motley, ten prawie nikomu nieznany, a jednocześnie wszechmocny bandyta, wyrywa skrzydła z głowy Lin.

W takich chwilach zaczynał jęczeć, a Derkhan próbowała go pocieszać. Często płakał, czasem dyskretnie, a czasem przeraźliwie głośno. Wył z rozpaczy.

„Błagam” – modlił się do bogów ludzi i kheprich – „Solentonie i Jabberze… i Siostro, i Artysto… powiedzcie mi, że nie cierpiała”.

Rozum jednak podpowiadał mu, że Lin musiała doświadczyć bicia i tortur, zanim ją zabito, a świadomość tego faktu sprawiała, że szalał z rozpaczy.


*

Lato siłą rozciągało światło dnia, jakby łamało je kołem. Każdy moment wlókł się apatycznie i wreszcie zapadał się w siebie. Czas łamał się i pełzł naprzód niekończącą się kolumną martwych chwil. Wyrmeni i ptaki wisieli w przestworzach jak drobiny brudu w wodzie. Kościelne dzwony wybijały zdawkowo i nieszczerze rytm pochwalnych pieśni na cześć Palgolaka i Solentona. Rzeki sączyły się leniwie ku wschodowi.

Było późne popołudnie, kiedy Isaac i Derkhan zauważyli powracającego Yagharka, okrytego płowiejącym płaszczem. Garuda nie zamierzał opowiadać o tym, gdzie był i co robił. Przyniósł żywność, którą podzielili się po równo. Isaac uspokoił się nieco; ukrył żal w głębi serca.

Po nieskończenie długich i monotonnych godzinach dziennej jasności zaczął się ruch: cienie spełzły po zboczach gór widocznych za miastem. Zachodnie ściany budynków zdążyły na krótko zabarwić się różem, zanim słońce schroniło się za skalistymi grzbietami. Pożegnalne smugi światła zaginęły w końcu na kamienistym trakcie Przełęczy Pokutnika. Niebo jarzyło się jednak czerwonawym blaskiem jeszcze długo po tym, jak słoneczna kula znikła za poszarpanym horyzontem. Zapadał zmrok, gdy do chaty na skarpie powrócił Lemuel Pigeon.

– Poinformowałem kilku kolegów o naszym położeniu – wyjaśnił. – Pomyślałem jednak, że błędem byłoby snucie planów, zanim stawimy się na wieczornym spotkaniu w Griss Twist. Mimo wszystko wiem, że możemy liczyć na pewną pomoc. Przypomniałem paru ludziom o przysługach, które są mi winni. Okazuje się, że w mieście przebywa paru zuchów, którzy podobno odbili ostatnio łup sporej bandzie trów w ruinach Tashek Rek Hai. Niewykluczone, że byliby zainteresowani dobrze płatnym zleceniem.

Derkhan spojrzała na pośrednika z nieukrywaną pogardą i wzruszyła ramionami.

– Wiem, że są to być może najwięksi twardziele w Bas-Lag – powiedziała z namysłem. – Tyle że ja im nie ufam. To poszukiwacze przygód. Uwielbiają niebezpieczeństwo i nie brzydzą się nawet rabowaniem grobów. Dla złota i mocnych wrażeń zrobią wszystko. Podejrzewam też, że gdybyśmy im powiedzieli, co właściwie zamierzamy zrobić, nie byliby tacy skorzy do pomocy. Przecież tak naprawdę sami nie wiemy, jak się zabrać do polowania na te przeklęte ćmy.

– W porządku, Blueday – odparł Lemuel. – Ale wiedz, że ja będę zadowolony z każdej pomocy, jaką tylko uda mi się uzyskać. Chyba rozumiesz dlaczego? Poczekajmy do wieczora. Wtedy się zastanowimy, czy nie warto zatrudnić tych zuchwalców. Co ty na to, Zaac?

Isaac bardzo powoli uniósł głowę i skoncentrował wzrok na Lemuelu. Po chwili wzruszył ramionami.

– To szumowiny – powiedział cicho. – Ale jeśli mieliby zrobić swoje… Pigeon kiwnął głową.

– Kiedy wychodzimy? – spytał. Derkhan spojrzała na zegarek.

– Jest dziewiąta. Mamy jeszcze godzinę. Na wszelki wypadek powinniśmy zostawić sobie pół godziny na dojście – odpowiedziała i odwróciła się w stronę okna z widokiem na ponuro gasnące niebo.


*

Milicyjne kapsuły z furkotem mknęły pod naprężonymi linami. W całym mieście rozlokowano małe, elitarne oddziały, złożone z dziwnie wyekwipowanych funkcjonariuszy. Mieli osobliwe plecaki ze sprzętem niewiadomego przeznaczenia, ukrytym w skórzanych pokrowcach. Czekali na sygnał do działania w tajnych pokojach milicyjnych wież, odcinając się szczelnie zamkniętymi drzwiami od swych zwyczajnych kolegów.

Po niebie sunęło więcej sterowców niż zwykle. Latające machiny porozumiewały się między sobą basowym rykiem klaksonów. W ich przepastnych ładowniach funkcjonariusze czyścili broń ręczną, potężne działa pokładowe i wielkie zwierciadła.

W pobliżu wyspy Strack, w górnym biegu Wielkiej Smoły, tuż za punktem spotkania dwóch rzek, znajdowała się jeszcze jedna, mała wysepka. Niektórzy nazywali ją Little Strack, ale tak naprawdę nigdy nie nadano jej imienia. Jej romboidalną powierzchnię pokrywały dość gęste krzaki, pniaki wyrzucone przez rzeczny nurt i sterty starych lin. Niekiedy wysepka służyła jako awaryjna przystań dla barek, ale zdarzało się to niezmiernie rzadko. Na co dzień była nieoświetlona i zupełnie odcięta od miasta. Nie było tajemnych tuneli łączących ją z Parlamentem ani łodzi dobrze ukrytych pośród gnijących bali.

A jednak coś przerwało tej nocy panującą tu ciszę.

MontJohn Rescue stał pośrodku niewielkiej grupy milczących postaci, na polanie otoczonej banianami i gąszczem trybuli. W oddali, za plecami zastępcy burmistrza, piętrzył się czarny masyw gmachu Parlamentu, połyskujący jedynie tarczami okien. Dźwięki nocy ginęły w monotonnym szumie płynącej wody.

Rescue jak zwykle miał na sobie elegancki garnitur. Potoczył wzrokiem po zebranych – a była to grupa dość zagadkowa. Stanowiło ją, nie licząc samego Rescue, sześcioro ludzi, jedna khepri, jeden vodyanoi oraz duży, zadbany, rasowy pies. Ludzie i obcy także prezentowali się dość godnie, z wyjątkiem jednego prze-tworzonego, zamiatacza ulic, oraz małego, obdartego dzieciaka. Obok schludnie, choć niezbyt modnie ubranej starszej pani stała urodziwa dziewczyna, a przy muskularnym brodaczu – chudy urzędnik w binoklach.

Wszyscy zebrani byli nienaturalnie cisi i spokojni. Każdy miał na sobie co najmniej jedną dziwnie obszerną część garderoby – przepaska biodrowa vodyanoiego była dwukrotnie większa niż zazwyczaj, nawet pies miał na sobie absurdalną kamizelę.

Wszystkie pary oczu wpatrywały się nieruchomo w Rescue, który powoli odwijał szalik, dotąd szczelnie okrywający jego szyję.

Kiedy opadła ostatnia warstwa delikatnej bawełny, ukryty pod nią ciemny kształt poruszył się.

Coś było ciasno owinięte wokół szyi MontJohna Rescue.

Na jego gardle zaciskały się palce czegoś, co przypominało ludzką prawicę. Obce ciało miało barwę fioletową, a na wysokości „nadgarstka” zaczynało się zwężać, przechodząc płynnie w długi na stopę i pulsujący wężowy ogon, który owijał się wokół szyi mężczyzny i znikał pod skórą.

Palce fioletowej dłoni poruszyły się nieznacznie, wpijając się głębiej w miękki spód szyi.

Po chwili wszyscy zebrani zrzucili z siebie odzież. Khepri zsunęła bufiaste spodnie, a stara kobieta odpięła niemodną turniurę. Każdy odsłonił podobną, opatrzoną ogonem, poruszającą się lekko dłoń, której palce zdawały się grać na zakończeniach nerwowych w ciele gospodarza jak na fortepianie. Jedna z nich trzymała się uda, inna talii, jeszcze inna moszny. Pies przez chwilę walczył ze swą kamizelką, aż wreszcie urwis odpiął jej guzik i pomógł odsłonić rękę przyrośniętą do włochatego cielska.

Do ciał uczestników spotkania przylegało pięć prawych i pięć lewych dłoni o grubej skórze i ruchliwych ogonach.

Ludzie, obcy i pies zbliżyli się do siebie, tworząc ciasny krąg.

Na sygnał dany przez Rescue grube ogony z obrzydliwym mlaśnięciem wysunęły się z ciał żywicieli. Ludzie, vodyanoi, khepri i pies drgnęli spazmatycznie, bezwiednie otwierając usta i przewracając oczami, po czym zmartwieli. Z ran po obcych ciałach sączył się gęsty płyn podobny do żywicy. Mokre od krwi i śluzu ogony przez moment miotały się na wszystkie strony niczym wielkie, ślepe robaki. Rozciągały się i wiły, dotykając się wzajemnie.

Ciała gospodarzy pochyliły się ku środkowi kręgu, jakby chciały powitać się szeptem. Były absolutnie nieruchome.

Łapowżercy radowali się chwilą bliskiej wspólnoty.

Byli symbolem perfidii i zepsucia, brudną plamą na kartach historii. Skomplikowani i utajeni. Potężni. Pasożytniczy.

Stali się niewyczerpanym źródłem plotek i legend. Ludzie mówili, że łapowżercy są duchami wyjątkowo wrednych nieboszczyków. Że są karą za grzechy. Że jeśli morderca popełni samobójstwo, to jego ręce po pewnym czasie zaczną się ruszać, rozerwą gnijącą skórę i odpełzną, bo tak właśnie muszą przychodzić na świat łapowżercy…

Na ich temat krążyło wiele mitów, ale były i takie poglądy, w których tkwiło ziarno prawdy. Łapowżercy byli pasożytami. Przejmowali kontrolę nad umysłem i ciałem gospodarzy-żywicieli, nadając im jednocześnie osobliwe właściwości. Proces ten był nieodwracalny. Łapowżercy potrafili żyć wyłącznie życiem innych istot.

Ukrywali się przez całe stulecia, byli bodaj najmniej poznaną rasą, istnym uosobieniem tajności. Od czasu do czasu powracali jednak jak zły sen. I Cyklicznie pojawiały się na przykład pogłoski, jakoby któraś ze znanych i nie lubianych postaci życia publicznego była ofiarą łapowżerców. Z lękiem powtarzano opowieści o dziwnych ciałach miotających się pod czyimś ubraniem i niewyjaśnionych zmianach w zachowaniu, przypisywanych zgubnemu wpływowi tajemniczych istot. Jednakże wbrew niezliczonym legendom, na przekór ponurym relacjom i tekstom dziecięcych wyliczanek, nigdy nie znaleziono ani jednego łapowżercy.

Wielu mieszkańców miasta wierzyło głęboko, że istoty te, o ile kiedykolwiek żyły, dawno już opuściły Nowe Crobuzon.

W cieniu nieruchomych ciał gospodarzy łapowżercy wili się pracowicie, ocierając się nawilżonymi krwią ogonami. Kłębowisko rąk wyglądało i jak orgia niższych form życia.

Wymieniali się informacjami. Rescue zdał relację z ostatnich wydarzeń i wydał rozkazy. Powtórzył wiernie rozmowę z Rudgutterem i wyjaśnił, że przyszłość łapowżerców również może zależeć od tego, czy uda się wreszcie schwytać ćmy. Wyjawił też ostrożnie prywatną opinię burmistrza, który uznał, że odpowiednia postawa pasożytniczych istot w wojnie z bestiami nękającymi miasto jest warunkiem dobrych stosunków na linii łapowżercy – władze Nowego Crobuzon.

Fioletowe ręce przeprowadziły krótką dyskusję w swym dotykowym języku i szybko doszły do wniosków.

Po dwóch, trzech minutach rozstały się z żalem i powróciły na dawne miejsca na ciałach żywicieli, które podskakiwały groteskowo, gdy ponownie wbijały się w nie mięsiste ogony. Oczy gospodarzy mrugały nerwowo, a szczęki zaciskały się z trzaskiem. Spodnie i szaliki wracały na swoje miejsca.

Zgodnie z ustaleniami, łapowżercy podzielili się na pięć par. W każdej z nich znalazł się jeden osobnik prawy – taki jak Rescue – i jeden lewy. Partnerem zastępcy burmistrza został pies.

Rescue odszedł w głąb polany i wyciągnął spod krzaka wielką torbę. Wyjął z niej pięć hełmów z lusterkami wstecznymi, pięć grubych opasek na oczy, kilka kompletów mocnych skórzanych pasów i dziewięć nabitych pistoletów skałkowych. Dwa hełmy miały specyficzną budowę: obszerniejszy przeznaczony był dla vodyanoiego, a wydłużony dla psa.

Każdy lewy łapowżerca sięgnął po hełm, prawy zaś po opaskę. Rescue umocował ochronne nakrycie głowy na łbie swego partnera i mocno zaciągnął paski, po czym wziął grubą szarfę i przewiązał sobie nią oczy w taki sposób, by szczelnie odciąć je od świata. Jego towarzysze rozeszli się parami, trzymając się za ręce. Vodyanoi prowadził dziewczynę, stara kobieta urzędnika, prze-tworzony kobietę khepri, a ulicznik potężnie umięśnionego mężczyznę. Rescue pozostał przy psie, którego już nie widział.

– Czy wszyscy zrozumieli instrukcje? – zawołał głośno, jako że jego pobratymcy znaleźli się zbyt daleko, by posłużyć się ojczystą mową dotyku. – Pamiętajcie, czego się uczyliśmy. Czeka nas trudne i dziwaczne zadanie, to pewne. Nikt nie próbował dotąd tego, co za chwilę zrobimy. Lewi, wy będziecie sterować, to wasze zadanie. Otwórzcie się na partnera i nie zamykajcie się tej nocy ani na chwilę. To nasza wielka bitwa. Nie traćcie też kontaktu z innymi lewymi. Gdy tylko spostrzeżecie cel, wszczynajcie mentalny alarm, wzywajcie pozostałych. Połączymy siły w ciągu paru minut.

Prawi, słuchajcie poleceń bez zastanowienia. Wasi gospodarze muszą być dzisiaj ślepi. Pod żadnym pozorem nie wolno nam spoglądać na skrzydła. W lustrzanych hełmach moglibyśmy na nie patrzeć, ale tyłem nie sposób walczyć. Zaatakujemy więc frontem, ale bez patrzenia. Dziś musimy pozwolić, żeby lewi ponieśli nas tak, jak na co dzień noszą nas żywiciele: bez myślenia, strachu czy zadawania pytań. Zrozumiano? – Rescue skinął głową, gdy odpowiedziało mu kilka stłumionych głosów. – Zatem połączmy się.

Lewi dobrali sobie po komplecie pasów i umocowali się plecami do swych prawych. Każdy przeplótł je między nogami, wokół talii i w ramionach. Gospodarze łapowżerców stali tyłem do siebie, tak że lewi widzieli w lusterkach własne ramiona, dalej barki prawych, a w jeszcze odleglejszej perspektywie to, co znajdowało się przed prawymi.

Rescue odczekał, aż jeden z lewych umocował na jego plecach grzbiet psa. Nogi zwierzęcia musiały rozłożyć się niedorzecznie na boki, ale jego pasożyt ignorował ból gospodarza. Pies odważnie poruszył łbem, sprawdzając, czy dobrze widzi ponad ramionami partnera. Po chwili zaskowyczał twierdząco.

– Wszyscy pamiętają kodeks Rudguttera? – zawołał Rescue. – W takim razie ruszamy na łowy!

Prawi uruchomili ukryte organy, które wszczepili u nasad kciuków swych gospodarzy. Powietrze zaszumiało gwałtownie i pięć niezgrabnych par łapowżerców w ciałach żywicieli uniosło się w przestworza. Z dużą prędkością oddaliły się od wyspy i rozpierzchły na wszystkie strony, kierując się ku Ludmead, Mog Hill, Syriac, Flyside i Sheck. Wkrótce tandemy ślepych i wystraszonych zostały połknięte przez niebo zbrukane światłem ulicznych latarń.

Загрузка...