ROZDZIAŁ 5

Isaac czekał, przyglądając się gościowi. Garuda także stał w milczeniu. Isaac widział jego narastającą koncentrację, jakby przybysz szykował się do przemówienia.

Głos, który wreszcie wydostał się z gardzieli garudy, był chrapliwy i monotonny.

– Jesteś uczonym. Nazywasz się… Grimnebulin.

Gość wymówił nazwisko z widocznym trudem. Podobnie jak papuga wytresowana, by mówić, kształtował spółgłoski i samogłoski gdzieś w głębi gardła, bez pomocy ruchliwych ust. Isaac tylko dwa razy w życiu rozmawiał z garudą. Pierwszym był pewien wędrowiec, który od dawna ćwiczył ludzką mowę, a drugim student, urodzony i wychowany w Nowym Crobuzon członek garudziej mniejszości, od dziecka wykrzykujący słowa w miejskim slangu. Ich głosy nie brzmiały normalnie, ale też w niczym nie przypominały tego zwierzęcego charkotu, który wydobywał się z gardła człowieka-ptaka, zmagającego się z obcą mową. Isaac zastanawiał się przez moment, zanim zrozumiał, co do niego powiedziano.

– Tak jest – odpowiedział, wyciągając rękę. – A ty? Jak się nazywasz? – spytał powoli.

Garuda spojrzał władczo na wyciągniętą dłoń i po chwili uścisnął ją w zaskakująco delikatny sposób.

– Yagharek… – Pierwszą sylabę zaakcentował przenikliwy skrzek. Stwór umilkł i poruszył się niezgrabnie, nim odezwał się ponownie. Powtórzył swoje imię, dodając na końcu trudne do rozszyfrowania dźwięki.

Isaac pokręcił głową.

– Tak brzmi twoje pełne imię i nazwisko?

– Imię… i tytuł.

Isaac spojrzał na garudę spod uniesionych brwi.

– Czy to oznacza, że mam honor rozmawiać ze szlachetnie urodzonym?

Przybysz spojrzał na niego pustym wzrokiem. Nie odrywając oczu od uczonego, odezwał się bardzo powoli:

– Jestem Zbyt Zbyt Abstrakcyjnym Yagharkiem Którego Nie Należy Szanować.

Isaac zamrugał nerwowo i potarł dłonią policzek.

– Hmm… Ach tak. Musisz mi wybaczyć, Yagharku, nie znam się zbytnio na… na tytułach przysługujących garudom.

– Wkrótce zrozumiesz.

Isaac zaprosił Yagharka na górę. Przybysz wszedł ostrożnie po drewnianych stopniach, na każdym z nich pozostawiając wgłębienia po wielkich i ostrych szponach. Gospodarz nie zdołał jednak namówić go ani na to, by usiadł, ani na to, by coś zjadł lub wypił.

Garuda stał więc przy biurku Isaaca, który usiadł wygodnie i wpatrywał się w niego, zadarłszy głowę.

– A zatem… Co cię do mnie sprowadza?

Yagharek znowu przestąpił z nogi na nogę, zanim się odezwał.

– Przybyłem do Nowego Crobuzon wiele dni temu. Przybyłem, bo tu są uczeni.

– Skąd pochodzisz?

– Z Cymek.

Isaac gwizdnął z cicha. A więc nie mylił się: jego gość miał za sobą daleką podróż; co najmniej tysiąc mil przez twardą, spaloną słońcem ziemię, przez suchą sawannę, morze, bagno i step. Uczucia, które kazały mu podjąć taką wyprawę, musiały być bardzo, bardzo silne.

– Skąd wiesz o uczonych z Nowego Crobuzon?

– Czytałem o waszym uniwersytecie. O nauce i o przemyśle, które gnają tu naprzód jak nigdzie indziej. I o Brock Marsh.

– Czytałeś? Ale gdzie?

– W naszej bibliotece.

Isaac zdębiał. Bezwiednie rozdziawił usta i zaraz je zamknął.

– Wybacz – powiedział. – Wydawało mi się, że jesteście nomadami.

– Owszem. Nasza biblioteka też.

I Yagharek opowiedział coraz bardziej zdumionemu Isaacowi o bibliotece z Cymek. Członkowie wielkiego klanu bibliotekarzy pakowali co pewien czas tysiące woluminów do podróżnych skrzyń i lecąc parami, przenosili je z miejsca na miejsce, wraz z resztą plemienia poszukując żywności i wody w nieustającym, morderczym lecie kraju Cymek. Gdy tylko lądowali, rozbijali ogromne osiedle namiotów, a ich żądni wiedzy współplemieńcy przybywali tłumnie, jeśli tylko znaleźli się w pobliżu.

Biblioteka liczyła sobie setki lat, a w jej zbiorach znajdowały się dzieła w niezliczonych, żywych i martwych językach: w mowie ragamoll (której dialekt używany był powszechnie w Nowym Crobuzon), w hotchi, w vodyanoi odmiany fellid i południowej, w wysokim khepri i wielu innych. Był wśród owych dzieł nawet kodeks spisany w tajemnym dialekcie łapowżerców, twierdził z dumą Yagharek.

Isaac milczał, wstydząc się własnej ignorancji. Jego dotychczasowe poglądy na temat garudów nagle legły w gruzach. Miał przed sobą kogoś więcej, niż tylko dumnego dzikusa. „Pora pójść do własnej biblioteki i nauczyć się co nieco o garudach. Jestem świńskim ignorantem” – pomyślał samokrytycznie.

– Nasza mowa nie ma formy pisanej, ale dorastając, uczymy się pisać i czytać w kilku innych językach – ciągnął przybysz. – Bez przerwy kupujemy nowe książki od podróżników i handlarzy, z których wielu odwiedziło Nowe Crobuzon. Niektórzy nawet pochodzą z tego miasta. Dlatego tak dobrzeje znamy – wiemy wiele o historii i legendach.

– W takim razie jesteś lepszy ode mnie, przyjacielu, bo ja gówno wiem o twoich stronach – odparł Isaac bez entuzjazmu. Znowu zapadła niezręczna cisza. Wreszcie Isaac uniósł głowę i przemówił: – Nadal nie wiem, dlaczego tu jesteś.

Yagharek odwrócił się i wyjrzał przez okno na barki unoszące się bez celu na wodzie.

Odszyfrowanie emocji zawartych w jego głosie nie było łatwe, ale Isaac odniósł wrażenie, że słyszy w nim niesmak.

– Przez dwa tygodnie pełzałem jak robak od dziury do dziury. Szukałem gazet, plotek, informacji, a wszystkie one prowadziły mnie do Brock Marsh. W Brock Marsh zaś wskazywały na ciebie. Zadawałem jedno pytanie: „Kto potrafi zmienić własności materii?” „Grimnebulin, Grimnebulin” – odpowiadali mi wszyscy. „Jeśli tylko masz złoto – mówili – będzie do twojej dyspozycji. Pomoże ci też, jeżeli nie masz złota, ale zdołasz go zainteresować albo jeśli znudzisz go, ale wzbudzisz w nim litość. Albo jeśli będzie miał taki kaprys”. Wszyscy mówią że ty znasz sekrety materii jak nikt inny, Grimnebulin. – Yagharek spojrzał prosto w oczy uczonego. – Mam trochę złota. Zainteresuję cię. Zlituj się nade mną. Błagam, pomóż mi.

– Powiedz, czego potrzebujesz – zachęcił go Isaac. Yagharek wbił wzrok w podłogę.

– Być może leciałeś kiedyś balonem, Grimnebulin. Może spojrzałeś wtedy na dachy, na ziemię. Ja wzrastałem, polując wysoko na niebie. Garuda to myśliwy, Grimnebulin. Zabieramy ze sobą łuki, włócznie i długie bicze, kiedy wzbijamy się w niebo, żeby polować na ptaki. To właśnie czyni nas garudami. Nasze stopy nie są przystosowane do chodzenia po waszych podłogach, tylko do wbijania pazurów w drobną zdobycz i rozrywania jej na strzępy. Do znajdowania oparcia w suchych konarach drzew i skalnych kolumnach gdzieś między niebem a ziemią. – Yagharek mówił jak poeta. Zdania, które wypowiadał, były urywane, za to ich forma była piękna: inspirowana eposami i dziełami historycznymi, które garuda zgłębiał przez całe życie. Dziwny był język istoty, która uczyła się ludzkiej mowy ze starych książek. – Latanie nie jest luksusem. Jest tym, co daje garudzie jego tożsamość. Ciarki mnie przechodzą, gdy patrzę na dachy, które ograniczają moją wolność. Chcę spojrzeć na to miasto z góry, zanim wrócę w swoje strony, Grimnebulin. Chcę latać. Nie raz, ale za każdym razem, gdy przyjdzie mi na to ochota. Chcę, żebyś mi to umożliwił.

Yagharek rozpiął płaszcz i rzucił go na podłogę, spoglądając na uczonego ze wstydem i dumą zarazem. Isaac znowu rozdziawił usta.

Yagharek nie miał skrzydeł.

Do jego pleców umocowana była misternie wykonana rama z drewnianych poprzeczek i skórzanych pasków, która podskakiwała idiotycznie przy każdym ruchu tułowia. Miał na sobie coś w rodzaju kamizelki, do której przyszyto dwie solidne, ręcznie strugane deski udające skrzydła, wystające wysoko ponad głowę i zwisające u dołu na wysokość kolan. Nie było na nich ani skóry, ani piór, ani płótna; z całą pewnością nie służyły do latania. Były tylko przebraniem, chytrą sztuczką, dzięki której Yagharek ubrany w obszerny płaszcz mógł wyglądać tak jak każdy normalny, skrzydlaty garuda.

Isaac wyciągnął rękę. Yagharek zesztywniał, ale zapanował nad sobą i pozwolił mu dotknąć konstrukcji.

Uczony w zdumieniu potrząsnął głową. Pod skórzaną kamizelką dostrzegł fragment poszarpanej blizny na grzbiecie przybysza, nim ten obrócił się gwałtownie twarzą ku niemu.

– Dlaczego? – szepnął Isaac.

Na ptasiej twarzy Yagharka pojawiły się zmarszczki, kiedy ze wszystkich sił zacisnął powieki. Piskliwy, bardzo ludzki jęk wyrwał się z jego gardła. Narastał szybko i zaraz zmienił się w ptasią pieśń bojową, głośną, monotonną, żałosną i samotną. Isaac spojrzał na garudę z niepokojem, gdy melancholijny śpiew zamienił się w prawie niezrozumiały krzyk:

– Dlatego, że to jest moja hańba! – Yagharek umilkł na chwilę, a potem przemówił już znacznie spokojniejszym głosem. – To jest moja hańba.

Odpiął niezgrabną masę drewna i skóry, która z głośnym klekotem spoczęła na podłodze laboratorium.

Był półnagi. Jego ciało, szczupłe, sprężyste i kształtne, prezentowało się nadzwyczaj zdrowo. Tyle że bez imponującej masy „skrzydeł” ukrytych dotąd pod płaszczem sprawiało wrażenie mniejszego i znacznie delikatniejszego.

Yagharek odwrócił się niespiesznie i Isaac wstrzymał oddech, gdy jego oczom ukazały się blizny, które wcześniej widział tylko przez ułamek sekundy.

Dwa długie nacięcia w plecach garudy, na wysokości łopatek, wypełnione były jaskrawoczerwoną tkanką, która wyglądała tak, jakby się gotowała. Kiepsko gojące się rany nie miały regularnego kształtu – na boki rozchodziły się drobne pęknięcia, podobne do nabiegłych krwią żył. Pasma zniszczonego mięsa miały co najmniej półtorej stopy długości i cztery cale szerokości. Isaac współczująco zmarszczył czoło – brzegi ran były ząbkowane i zagięte, co mogło oznaczać tylko jedno: skrzydła Yagharka zostały odpiłowane od grzbietu. To nie było jedno gładkie cięcie, ale długotrwałe tortury, których celem było okaleczenie. Isaac skrzywił się mimowolnie.

Ukryte pod cienką warstwą świeżej tkanki kikuty kości poruszyły się lekko. Naprężone mięśnie były groteskowo widoczne.

– Kto to zrobił? – spytał cicho Isaac. „A jednak opowieści były prawdziwe” – pomyślał. „Cymek to dziki, bardzo dziki kraj”.

Minęła długa chwila, zanim Yagharek zdobył się na odpowiedź.

– Ja… Jato zrobiłem.

W pierwszej chwili Isaac był pewien, że nie zrozumiał.

– Co chcesz przez to powiedzieć? Jak, do kurwy nędzy, mógłbyś sobie…?

– Sprowadziłem na siebie karę! – przerwał mu krzykiem Yagharek. – To jest sprawiedliwość. Dlatego mówię, że ja to zrobiłem.

– To ma być pieprzona kara?! Kurwa, za co?! Co zrobiłeś?

– Zamierzasz krytykować sprawiedliwość mojego ludu, Grimnebulin? Obawiam się, że nie będę mógł tego słuchać, nie myśląc o waszych prze-tworzonych…

– Nie próbuj odwracać kota ogonem! Choć oczywiście masz rację; na myśl o prawach obowiązujących w tym mieście wątroba mi się przewraca… Ale teraz po prostu usiłuję zrozumieć, co ci się przytrafiło.

Yagharek westchnął ciężko i w zadziwiająco ludzki sposób wzruszył ramionami. Kiedy się odezwał, w jego głosie był spokój i ból.

– Byłem zbyt abstrakcyjny. Nie byłem wart szacunku. Zdarzyło się… szaleństwo. To ja byłem szalony. Popełniłem ohydną, ohydną zbrodnię… – Yagharek urwał i znowu zaczął jęczeć.

– Ale co dokładnie zrobiłeś? – Isaac zacisnął zęby, sposobiąc się do wysłuchania opowieści o makabrycznych szczegółach.

– Ten język nie jest w stanie wyrazić mojego przestępstwa. W mojej mowie… – Yagharek utknął na dłuższą chwilę. – Spróbuję to przetłumaczyć. Osądzono mnie… i słusznie… za kradzież wyboru… kradzież wyboru drugiego stopnia… z kompletnym nieposzanowaniem.

Yagharek zapatrzył się na panoramę miasta za oknem. Głowę trzymał wysoko, ale nie ośmielił się spojrzeć w oczy Isaaca.

– I dlatego zostałem nazwany Zbyt Zbyt Abstrakcyjnym, a w konsekwencji niegodnym szacunku. I tym teraz jestem. Przestałem być Konkretną Jednostką i Szanowanym Yagharkiem. Ta osoba już nie istnieje. Zdradziłem ci moje aktualne imię i mój tytuł. Jestem Zbyt Zbyt Abstrakcyjnym Yagharkiem Którego Nie Należy Szanować. Tak pozostanie na zawsze.

Isaac pokręcił głową, a Yagharek przysiadł wolno na skraju jego łóżka. Wyglądał jak uosobienie rozpaczy. Uczony patrzył na niego bardzo długo, zanim się odezwał.

– Musisz o czymś wiedzieć – rzekł Isaac. – Tak naprawdę… wielu z moich klientów żyje, nazwijmy to, po niewłaściwej stronie prawa. Nie będę udawał, że zrozumiałem cokolwiek z twoich wyjaśnień na temat tej zbrodni, ale z drugiej strony to nie moja sprawa. Jak sam powiedziałeś, w tym mieście nie ma słów, które mogłyby ją opisać. Dlatego nie wydaje mi się, abym kiedykolwiek pojął, co takiego masz na sumieniu. – Isaac mówił wolno i z powagą, ale jego umysł już wybiegał w przyszłość. Zastanawiając się nad tym, co go czeka, kontynuował z coraz większym ożywieniem. – Twój problem jest… ciekawy – ciągnął, rysując w wyobraźni wektory sił, linie femtomorficznych rezonansów i pól energetycznych. – Łatwo byłoby wyprawić cię w powietrze. Moglibyśmy skorzystać z balonów, manipulacji siłami i Bóg wie czego jeszcze. Nie byłoby trudno powtórzyć to działanie wielokrotnie. Ale wysłanie cię w powietrze zawsze, kiedy tylko tego zapragniesz, za pomocą własnego napędu… Bo o to właśnie ci chodzi, prawda? – Yagharek przytaknął ruchem głowy. Isaac pogładził podbródek. – Do licha… Tak, to jest dopiero problem do przemyślenia!

Isaac zaczął pogrążać się w precyzyjnych obliczeniach. Ta część jego umysłu, która zwykle zajmowała się prozaicznymi sprawami, podpowiedziała mu, że nie ma istotnych zobowiązań na najbliższe dni i może oddać się w pełni rozwiązywaniu najnowszej zagadki. Inna, równie pragmatyczna, cząstka jego osobowości dokonywała oceny ważności spraw zaległych. Niewiele tego było – kilka śmiesznie prostych analiz związków chemicznych, które mógł przekładać w nieskończoność, półobietnica zsyntetyzowania jednego czy dwóch eliksirów… Jeśli nie liczyć drobiazgów, zajmowały go ostatnio jedynie własne badania nad wododziełem vodyanoich. A przecież i tę sprawę mógł odłożyć na później.

„Nie, nie, nie!” – zaprzeczył sam sobie w duchu. „Wcale nie muszę odkładać badań nad wododziełem… Mogę połączyć dwie sprawy! Przecież wszystko to ma związek z nienormalnym zachowaniem cząstek… Co za różnica? Ciecz, która lubi stać pionowo, czy ciężka materia, która pragnie latać… Coś w tym musi być… Jakiś wspólny mianownik…”

Isaac z wysiłkiem powrócił do rzeczywistości, do własnego laboratorium, w którym Yagharek wciąż siedział bez ruchu, spoglądając na niego bez emocji.

– Zainteresowałeś mnie swoją sprawą – powiedział po prostu. Yagharek natychmiast sięgnął do sakiewki i wyjął pełną garść nierównych, brudnych bryłek złota. Isaac spojrzał na nie szeroko otwartymi oczami. – Tak… no cóż… dziękuję. Z pewnością przyjmę jakieś wynagrodzenie, może zwrot za wydatki albo stawkę godzinową…

Yagharek podał mu całą sakiewkę.

Isaac jakimś cudem zdołał nie gwizdnąć ze zdumienia, gdy zważył w dłoni jej masę. Zajrzał do środka i zobaczył w niej jedynie złoto: warstwę na warstwie, bezładną mnogość cennych bryłek. Zapominając na moment o godności, wpatrywał się w nie jak urzeczony. Miał w ręku równowartość takiej kwoty pieniędzy, jakiej jeszcze nigdy nie widział w jednym miejscu. Z pewnością był to majątek wystarczający na przeprowadzenie szeroko zakrojonych badań i dostatnie życie przez wiele miesięcy.

Jedno było pewne: Yagharek nie był asem w ubijaniu interesów. Mógł zaoferować jedną trzecią albo jedną czwartą tego, co zawierała sakiewka, a i tak każdy z naukowców pracujących w Brock Marsh byłby w siódmym niebie. Powinien był zatrzymać większość złota, pokazując je uczonemu na zachętę, gdyby jego zainteresowanie opadło.

„Może i zatrzymał sobie większość” – pomyślał Isaac i jego powieki rozsunęły się jeszcze szerzej.

– Jak mam się z tobą kontaktować? – zapytał, nie odrywając wzroku od złota. – Gdzie mieszkasz?

Yagharek bez słowa pokręcił głową.

– Jakoś przecież musimy utrzymywać łączność…

– Przyjdę do ciebie – odparł garuda. – Codziennie, co dwa dni, co tydzień… Jak chcesz. Dopilnuję, żebyś o mnie nie zapomniał.

– Tego nie musisz się obawiać. Ale czy jesteś pewien, że nie chcesz dostawać ode mnie wiadomości?

– Nie wiem, gdzie znajdę się jutro, Grimnebulin. Muszę się kryć przed tym miastem. Ono mnie tropi. Muszę być w ciągłym ruchu. – Isaac bezradnie wzruszył ramionami. Przybysz wstał, sposobiąc się do wyjścia. – Rozumiesz, czego pragnę, Grimnebulin? Nie chcę łykać żadnych eliksirów. Nie chcę nosić uprzęży. Nie chcę włazić do wnętrza maszyny. Nie chcę jednej wspaniałej podróży do chmur i wieczności spędzonej na ziemi. Chcę, żebyś umożliwił mi start w przestworza tak łatwy, jak przejście z pokoju do pokoju. Potrafisz tego dokonać, Grimnebulin?

– Nie wiem – odrzekł z namysłem Isaac. – Ale podejrzewam, że tak. Moim zdaniem nie mogłeś trafić lepiej. Nie jestem ani chymikiem, ani biologiem, ani taumaturgiem… Jestem dyletantem, Yagharek, zwykłym amatorem. Uważam się za… – Uczony urwał i zaśmiał się lekko, by przemówić po chwili z większą werwą. – Uważam się za coś w rodzaju dworca głównego dla wszystkich szkół myślenia. Jestem jak Dworzec Perdido. Słyszałeś o nim? – Yagharek skinął głową. – Nieuniknione, prawda? Kurewsko wielka rzecz. – Isaac poklepał się po brzuchu, kontynuując analogię. – Spotykają się w nim wszystkie linie kolejowe: Sud, Dexter, Verso, Head i Sink. Każda musi przejść przez Perdido. I podobnie jest ze mną, taką mam pracę; takim jestem naukowcem. Jestem z tobą szczery. Widzisz, moim zdaniem potrzeba ci właśnie kogoś takiego jak ja.

Yagharek miarowo kiwał głową. Rysy jego drapieżnej twarzy były ostre, surowe. Nie widać było na niej śladu emocji. Zdania, które wypowiadał, wymagały odszyfrowania. Nie w jego obliczu, nie w oczach, nie w postawie (ponownie dumnej i władczej) i nie w głosie Isaac dostrzegał rozpacz. Przebijała ona jedynie z jego słów.

– Możesz być dyletantem, szarlatanem lub oszustem… Bylebyś na powrót wyprawił mnie w niebo, Grimnebulin.

Yagharek schylił się, by podnieść swe paskudne, drewniane przebranie. Zapiął na sobie uprząż bez widocznego skrępowania, choć zapewne cierpiał w głębi duszy. Isaac bez słowa obserwował, jak garuda narzuca na siebie obszerny płaszcz i cicho schodzi po drewnianych stopniach.

Oparłszy się o poręcz, w zamyśleniu patrzył na plecy Yagharka, który stąpając po zakurzonej podłodze, mijał nieruchomą maszynę sprzątającą, sterty byle jak ułożonych papierów, krzesła i tablice. Smugi światła, które jeszcze niedawno wdzierały się do wnętrza przez otwory w ścianach, zniknęły bez śladu. Słońce wisiało już nisko, za budynkami stojącymi po przeciwnej stronie ulicy, zasłonięte nieprzerwanymi ciągami cegieł. Ześlizgując się z nieba ponad starożytnym miastem, oświetlało niewidoczną stronę Gór Tańczącego Buta, Kolca i turni nad Przełęczą Pokutnika, rzucając na zachód od Nowego Crobuzon długie na wiele mil cienie poszarpanych skał.

Yagharek otworzył drzwi i wyszedł na ulicę pogrążoną w półmroku.


*

Isaac pracował do późnej nocy.

Gdy tylko Yagharek opuścił laboratorium, uczony otworzył okno i uwiązał do wbitego w mur gwoździa długi kawałek czerwonej linki. Kiedy przenosił ciężką maszynę liczącą z biurka na podłogę, pliki kart perforowanych wysypały się z przegrody na półce. Klnąc, zebrał je w schludny stosik i odłożył na miejsce. Następnie ustawił na blacie maszynę do pisania i zabrał się do sporządzania listy. Od czasu do czasu zrywał się gwałtownie i wędrował do naprędce skleconych półek z książkami lub do sterty dzieł spoczywających wprost na deskach podłogi. Znalezione woluminy zabierał ze sobą i wertował od tyłu, szukając bibliografii. Pracowicie kopiował szczegółowe informacje, dziabiąc dwoma palcami w klawisze maszyny.

W miarę pisania jego założenia badawcze stawały się coraz bardziej rozległe. Przeszukiwał coraz więcej książek, z szeroko otwartymi oczami rozważając ogrom pracy, którą przyjął na swoje barki.

Kiedy skończył, rozsiadł się wygodniej na krześle i zamyślił głęboko. Potem wziął czystą kartkę papieru i zaczął kreślić diagramy – mentalne mapy, plany pracy.

Za każdym razem docierał do tego samego modelu: do trójkąta z krzyżem osadzonym pośrodku. Nie umiał powstrzymać uśmiechu zadowolenia.

– To mi się podoba… – mruknął.

Nagle rozległo się stukanie w okno. Uczony wstał i podszedł do brudnej szyby.

Na zewnątrz szczerzyła doń zęby mała, szkarłatna twarzy idioty. Z jej wydatnego podbródka sterczały dwa grube rogi, a grzbiety i wyrostki kostne nieprzekonująco udawały fryzurę. Ponad nieapetycznym, choć radosnym uśmiechem błyszczały wodniste oczy.

Isaac otworzył okno, wpuszczając do hali resztki dziennego światła i głośny spór syren barek rzecznych, które próbowały wymusić na sobie pierwszeństwo na ciemnych wodach Egzemy. Stworzenie, które przysiadło na parapecie, wskoczyło do środka, chwyciwszy się drewnianej ramy sękatymi łapskami.

– Siemanko, szefie! – zatrajkotało z fatalnym akcentem. – Zobaczył to czerwone cudo, szalik czy coś… Zobaczył i mówi do siebie: „Czas odwiedzić szefuńcia!” – Stwór mrugnął porozumiewawczo i zarżał głupkowato. – W czym problemik, kierowniku? Jezdem do usług.

– Dobry wieczór, Miętafiksie. Widzę, że odczytałeś sygnał. – Isaac powitał gościa, a stwór zatrzepotał czerwonymi, nietoperzowymi skrzydłami.

Miętafix był wyrmenem. Krępe istoty tego gatunku, o wypukłych piersiach i grubych ramionach – podobnych do kończyn ludzkich karłów – umocowanych poniżej ohydnych, ale funkcjonalnych skrzydeł, należały do najpopularniejszych bywalców przestworzy nad Nowym Crobuzon. Dłonie służyły im za stopy. Ramiona sterczące z pękatych korpusów przywodziły na myśl krótkie, krucze nóżki. Wyrmeni potrafili wykonać po kilka chwiejnych kroków, balansując na dłoniach, kiedy znajdowali się pod dachem, ale zdecydowanie woleli krążyć nad miastem, dla draki wrzeszcząc i pikując w stronę niczego niespodziewających się przechodniów.

Byli bardziej inteligentni od psów czy małp, ale zdecydowanie głupsi od ludzi. Rozkoszowali się intelektualną dietą skatologicznych i slapstickowych dowcipów oraz naśladownictwem – nawet imiona dla siebie wybierali bezrozumnie z tekstów popularnych piosenek, katalogów meblowych czy porzuconych książek, które ledwie byli w stanie przeczytać. Miętafix, na przykład, miał siostrę Zakrętkę, a jeden z jego synów nosił atrakcyjne imię Świerzb.

Wyrmeni zajmowali setki i tysiące drobnych nisz na poddaszach, w altanach i za parkanami. Większość z nich wybierała żywot na obrzeżach miasta. Na olbrzymich wysypiskach u granic Stoneshell i Abrogate Green, a także na zaśmieconych, nadrzecznych polach w Griss Twist, wprost roiło się od wyrmenów – kłócących się, śmiejących, pijących stojącą wodę z kanałów oraz pieprzących się na lądzie i w powietrzu. Niektórzy, tacy jak Miętafix, wzbogacali śmieciarskie życie dorywczymi pracami na czarno. Kiedy nad dachami pojawiały się uwiązane szaliki lub na murach wokół okien na najwyższych piętrach rysowano kredą wielkie symbole, najczęściej oznaczało to, że ktoś potrzebuje usług wyrmena.

Isaac pogmerał palcami w kieszeni i wyciągnął z niej szekla.

– Chciałbyś tyle zarobić, Miętafiksie?

– Jasna sprawa, szefuniu! – wykrzyknął z zapałem wyrmen. – Patrzy na dół! – dodał ostrzegawczo i zesrał się z donośnym hukiem. Rzadki stolec rozprysnął się na ulicy, Miętafix zaś zarechotał radośnie.

Isaac podał mu zwiniętą w rulon listę książek, którą wcześniej sporządził.

– Zaniesiesz to do biblioteki uniwersyteckiej. Wiesz, gdzie to jest? Za rzeką. Doskonale. Będzie otwarta do późna, powinieneś zdążyć. Dasz to bibliotekarzowi. Nota jest podpisana, więc nie powinieneś mieć kłopotów. Załadują ci trochę książek. Myślisz, że zdołasz je tu przydźwigać? Mogą być dosyć ciężkie.

– Zero problemu, kierowniku! – Miętafix wyprężył pierś jak kogut. – Ja silny gość!

– Świetnie. Jeśli przyniesiesz wszystkie za jednym kursem, dostaniesz coś ekstra.

Miętafix chwycił zwiniętą kartkę i odwrócił się, gotów odlecieć z bezczelnym, dziecinnym wrzaskiem, lecz Isaac złapał go znienacka za krawędź skrzydła. Zdziwiony wyrmen odwrócił się gwałtownie.

– Problemik, szefie?

– Nie, nie… – Isaac wpatrywał się z uwagą w podstawę imponującego skrzydła, delikatnie otwierając je i zamykając ruchem ręki. Pod ogniście czerwoną skórą, twardą, chropowatą i pokrytą plamami, wyczuwał ruchy wyspecjalizowanych mięśni służących lataniu. Ich praca była fenomenalnie wydajna. Badacz zatoczył skrzydłem pełny okrąg, czując pod palcami, jak naprężają się kolejno, generując ruch imitujący wiosłowanie, który w locie służył odgarnianiu powietrza spod ciała wyrmena. Miętafix zachichotał.

– Łaskotki, szefuńciu! Świntuch! – wrzasnął stwór.

Isaac machinalnie wyciągnął rękę po kartkę papieru, a nie znalazłszy jej, omal nie pociągnął wyrmena za sobą w stronę biurka. Wyobrażał sobie jego skrzydło jako funkcję matematyczną, jako składową płaszczyzn…

– Wiesz co, Miętafix? Kiedy wrócisz, dam ci jeszcze jednego szekla, jeśli zgodzisz się, żebym zrobił ci parę heliotypów i przeprowadził kilka prostych eksperymentów. Zabiorę ci pół godziny, nie dłużej. Co ty na to?

– Superowo, kapitan!

Miętafix wskoczył na parapet i skoczył ku ciemniejącemu niebu. Isaac zmrużył oczy, przyglądając się krągłym ruchom skrzydeł, które bez większego wysiłku unosiły w przestworza dobrych osiemdziesiąt – a może i więcej – funtów żywego mięsa i kości.

Kiedy wyrmen zniknął mu z pola widzenia, uczony usiadł przy biurku i w pośpiechu sporządził jeszcze jedną listę – tym razem odręcznym pismem.

Na samej górze umieścił nagłówek: Badanie. Poniżej wyszczególnił punkty:

„fizyka; grawitacja; siły/płaszczyzny/wektory; POLE JEDNORODNE”.

Jeszcze niżej dodał kolejną specyfikację:

„Lot: I) naturalny; II) taumaturgiczny, III) chemiczno-fizyczny, IV) kombinowany, V) inny”.

Wreszcie dodał i podkreślił tytuł pisany kapitalikami: FIZJONOMIE LOTU.

Oparł się wygodnie, nie odprężony jednak, lecz raczej gotowy do skoku. Podśpiewywał bezwiednie, podniecony ponad wszelką miarę perspektywą nowych badań.

Sięgnął po jeden ze starych, masywnych woluminów, które wcześniej wydobył spod łóżka. Rzucił go płasko na blat, rozkoszując się głuchym dźwiękiem. Oprawę księgi zdobiły tłoczone litery, wypełnione marną imitacją złota.

Bestiarium Potencjalnie Rozumnych: Świadome Rasy Świata Bas-Lag.

Isaac pogładził czule oprawę klasycznego dzieła Shacrestialchita, przed wiekiem przetłumaczoną z języka lubbock vodyanoich i uzupełnioną przez Benkerby’ego Carnadine’a, człowieka trudniącego się kupiectwem, podróżnika i uczonego-amatora z Nowego Crobuzon. Nieustannie wznawiane i naśladowane dzieło pozostawało wciąż niedościgłym wzorem. W indeksie Isaac zatrzymał palec na literze G, a potem długo wertował księgę, nim znalazł kopię doskonałej akwareli wyobrażającej ludzi-ptaki z Cymek i zdobiącą wstęp do eseju na temat garudów.

Kiedy światło wpadające przez okna stało się zbyt słabe, uruchomił lampę gazową stojącą na biurku. Tymczasem gdzieś na wschodzie, w chłodnym powietrzu zmierzchu, Miętafix z wysiłkiem bił skrzydłami i sapał niemiłosiernie, obciążony workiem książek przewieszonym przez pierś. Widział już jasny płomień lampy w laboratorium, a poniżej, tuż pod oknem, drżący blask ulicznej latarni. Nieprzerwany strumień nocnych owadów zbliżał się do niej spiralnym torem niczym rój elektronów. Niektóre odnajdowały drogę przez pęknięcia w kloszu i wpadały do wnętrza latarni, by natychmiast spłonąć w niewielkim błysku. Zwęglone szczątki opadały pyłem na dno szklanego dzwonu.

Lampa na biurku była latarnią morską nad niebezpiecznymi wodami miasta, pomagającą wyrmenowi w odnalezieniu drogi znad ciemnej rzeki, w wyrwaniu się z objęć drapieżnej nocy.


W tym mieście ci, którzy wyglądają tak jak ja, nie są tacy jak ja. Raz tylko (znużony, przestraszony i desperacko szukający pomocy) pozwoliłem sobie na błąd zwątpienia w tę prawdę.

Szukając kryjówki, pożywienia i ciepła pośród nocy, a także ucieczki przed dziwnymi spojrzeniami, które witały mnie wszędzie, dokądkolwiek szedłem, zobaczyłem raz młode pisklę biegnące bez wysiłku wąskim zaułkiem między bezbarwnymi domami. Moje serce omal nie wyskoczyło z piersi. Zawołałem za nim, za tym chłopcem z mojego ludu, w języku pustyni… a on odwrócił się, spojrzał na mnie, rozłożył skrzydła, otworzył dziób i… wybuchnął kakofonicznym śmiechem.

Począł kląć mnie w obcej mowie. Jego krtań toczyła walkę za każdym razem, gdy wyrzucał z siebie te ludzkie słowa. Wołałem doń w naszej mowie, ale nie rozumiał. Wreszcie wrzasnął coś przez ramię i zobaczyłem gromadę ludzkich dzieci, uliczników, wypełzających z nor niczym duchy gnębiące żywych. Młodzik, jasnowłose pisklę, wskazał na mnie ręką i znowu zasypał przekleństwami wykrzykiwanymi zbyt szybko, bym mógł je pojąć. Oni zaś, jego towarzysze, smarkacze o brudnych gębach, te niebezpieczne, brutalne, amoralne, małe istoty o pryszczatych twarzach i w obszarpanych portkach, umazane smarkami, ropą i ziemią, dziewczęta w ubrudzonych koszulinach i chłopcy w zbyt wielkich marynarkach, chwycili kamienie brukowe i zaczęli ciskać je w moją stronę, w ciemną niszę, w której stanąłem na przegniłym progu.

Chłopiec, którego nie nazwę już garudą, który był niczym więcej niż tylko człowiekiem z dziwacznymi skrzydłami i piórami, mój zagubiony nie-brat, rzucał kamienie wraz z nimi, śmiejąc się, z upodobaniem wybijając szyby nad moją kryjówką i przezywając mnie bez wytchnienia.

Gdy pociski zasypały mnie deszczem odłamków i płatków odłupanej farby, zrozumiałem, że jestem sam.

Tak więc wiem już, że muszę żyć, nie znajdując wytchnienia w mojej samotności, łże nie wolno mi więcej przemawiać do innych istot w ojczystej mowie.

Przyzwyczaiłem się do nocnego życia, wychodzę na ulice dopiero wtedy, gdy miasto się wycisza, staje się bardziej skłonne do introspekcji. Spaceruję wtedy, czując się jak intruz w jego solipsystycznym śnie. Przybyłem tu w mroku i żyję w mroku. Dzika jasność pustyni wydaje mi się teraz ledwie legendą, którą słyszałem dawno, dawno temu. Staję się stworzeniem nocnym. Zmieniają się moje przekonania.

Wynurzam się z kryjówki na ulice podobne do ciemnych rzek meandrujących głębokimi kanionami z cegieł. Zimne wiatry wiejące od strony gór niosą powietrze gęste jak melasa i zapełniają pogrążone w mroku miasto chmurami pyłu i śmieci. Dzielę się przestrzenią ulic z wirującymi skrawkami papieru i napowietrznymi wirami piasku; obok mnie przemykają tumany kurzu, niczym błędni złodzieje kryjący się w bramach.

Pamiętam pustynne wichry: chamsin, chłostający ziemię niczym ogień pozbawiony dymu, fen, uderzający z zasadzki spalonych słońcem gór i chytry samum, który znajduje drogę nawet przez skórzane ściany i drzwi biblioteki.

Wiatry w tym mieście są znacznie bardziej melancholijne. Snują się alejami jak potępione dusze, zaglądając w zamglone, oświetlone gazowymi palnikami okna. Jesteśmy braćmi, tutejsze wiatry i ja. Razem włóczymy się po okolicy.

Razem znaleźliśmy śpiących żebraków, stłoczonych obok siebie w poszukiwaniu odrobiny ciepła niczym dzikie zwierzęta; strąconych przez biedę z wyższego szczebla ewolucyjnej drabiny.

Widzieliśmy też, jak nocą wyławiano z rzeki ciała martwych istot. Ubrani na czarno funkcjonariusze milicji holowali bosakami rozdęte bezokie zwłoki, których rany wypełniała na poły ścięta, galaretowata krew.

Obserwowaliśmy zmutowane stworzenia wypełzające z kanałów i pławiące się w zimnym świetle gwiazd. Szeptały między sobą rysując w cuchnącym biocie mapy i wypisując sekretne wiadomości.

Siedząc z wiatrem u boku, widziałem rzeczy okrutne i dziwne.

Swędzą mnie blizny i kikuty kości. Zapominam już ciężar, szelest i ruch moich skrzydeł. Gdybym nie był garudą modliłbym się chyba. Skoro jednak jestem, nie będę hołdował aroganckim duchom.

Czasami zakradam się do hali, w której Grimnebulin czyta, pisze i rysuje. Wspinam się po cichu na dach i kładę plecami na skośnej połaci. Sama myśl o tym, że wielka energia jego umysłu skierowana jest ku kwestii latania, mojego latania, mojego wybawienia, zmniejsza ból i swędzenie w mym poranionym grzbiecie. Wiatr szarpie mnie gwałtowniej niż zwykle, kiedy tu jestem – czuje się zdradzony. Wie, że kiedy znowu stanę się całością straci kompana nocnych wędrówek po zakamarkach Nowego Crobuzon. Więc chłoszcze mnie, kiedy tak Madę się na dachówkach, grożąc, że ściągnie mnie w dół, w wody tej szerokiej, śmierdzącej rzeki. Rozdrażnione masy tłustego powietrza chwytają mnie zapiorą; ostrzegają przed tym, co będzie, kiedy je opuszczę. Ale ja mocno trzymam się dachu wszystkimi szponami i pozwalam, by lecznicze wibracje z umysłu Grimnebulina przeciskały się przez skruszałe poszycie i nasycały sobą moje okaleczone ciało.

Sypiam w niszach u stóp kolumn wspierających tory, po których z hukiem przemykają pociągi.

Jadam wszelką organiczną substancję, którą uda mi się znaleźć i która nie może mnie zabić.

Ukrywam się jak pasożyt w skórze tego starego miasta, które chrapie, pierdzi, pomrukuje, drapie się, puchnie i z wiekiem jest coraz bardziej skore do przemocy.

Czasem wspinam się na sam szczyt tych olbrzymich, olbrzymich wież, które sterczą z zabetonowanej ziemi niczym kolce gigantycznego jeżozwierza. Wysoko, w nieco rozrzedzonym powietrzu, wichry zatracają swą melancholijną ciekawość, która osłabia je na poziomie ulic. Zapominają o humorach, które tamują ich pęd na wysokości drugiego piętra. Podrażnione grotami wież wystających ponad drżącą poświatę miasta – blask intensywnie białych lamp karbidowych, smolistą czerwień płonącego tłuszczu oraz wątłe i trzaskające płomyki latarń gazowych, buntujące się przeciw ciemności – wiatry odzyskują właściwy sobie wigor.

Tylko tam mogę wbić pazury w koronę budynku, rozpostrzeć ramiona, poczuć gwałtowne uderzenia pędzących mas powietrza, zamknąć oczy i… choć na chwilę przypomnieć sobie, jak to jest, kiedy się lata.

Загрузка...