ROZDZIAŁ 49

Mężczyźni i kobiety w umorusanych kombinezonach wymykali się chyłkiem z wysypiska numer dwa w Griss Twist.

Szli pieszo i jechali wozami, pojedynczo, parami lub w cztero- i pięcioosobowych grupkach. Zachowywali umiarkowane tempo, tak by nie zwracać na siebie uwagi. Ci, którzy poruszali się na własnych nogach, uginali się pod ciężarem zwojów grubego kabla lub dzielili się ładunkiem z kolegami. Ci, którzy jechali na wozach, mogli przysiąść wygodnie na szpulach przewodu odzyskanego ze śmietniska.

Wkraczali do miasta w nieregularnych odstępach czasu, na przestrzeni ponad dwóch godzin, ściśle przestrzegając harmonogramu opracowanego przez Radę Konstruktów. Była to „przypadkowość” starannie skalkulowana.

Mały wóz konny z czterema ludźmi włączył się do ruchu na moście Cockscomb i pojechał ulicami w górę, ku centrum Spit Hearth. Posuwając się naprzód w dość wolnym tempie, skręcił w wysadzany figowcami bulwar St Dragonne. Koła z zadziwiająco cichym stukotem wjechały na deski, którymi wyłożono ulicę – było to dziedzictwo epoki ekscentrycznego burmistrza Waldemyra, który nie lubił łoskotu kół na kamiennej nawierzchni pod oknami swego domu.

Woźnica zatrzymał pojazd, zaczekał na przerwę w kolumnie wozów jadących z przeciwka, i zjechał w lewo, na małe podwórko. Bulwar był stąd niewidoczny, za to doskonale słyszalne były wszelkie odgłosy toczącego się na nim, codziennego życia mieszkańców Spit Hearth. Wóz zatrzymał się przed wysokim murem z intensywnie czerwonej cegły, zza którego rozchodził się mocny, przyjemny zapach kapryfolium. Wiatr kiwał kępkami kwiatów, które wychylały się ponad krawędzią ściany. Za murem znajdował się ogród klasztoru Vedneh Gehantock, pielęgnowany przez ludzi-kaktusy odszczepieńców i nielicznych ludzi, mnichów i wyznawców tej roślinnej bogini.

Czterej mężczyźni zeskoczyli na ziemię i zaczęli wyładowywać narzędzia oraz ciężkie szpule kabli. Przechodnie mijali ich z rzadka, przyglądając się nieuważnie i zaraz zapominając o ich obecności.

Jeden z ludzi uniósł wysoko końcówkę przewodu i przytknął ją do klasztornego muru. Jego kolega przyłożył do grubej izolacji masywną, żelazną klamrę, a w drugiej ręce ścisnął potężny młot. Trzy uderzenia wystarczyły, by kabel został na trwałe zakotwiczony w cegłach, na wysokości siedmiu stóp nad ziemią. Dwaj mężczyźni ruszyli wzdłuż czerwonej ściany, by powtórzyć zabieg osiem stóp dalej na zachód, a potem jeszcze raz, w całkiem przyzwoitym tempie mocując przewód.

Ich ruchy nie były ukradkowe. Pracowali zupełnie normalnie, wydajnie i szybko. Stukot ciężkiego młota wpasował się w chór typowych odgłosów miasta.

Wkrótce zniknęli za rogiem, sprawnie układając kabel w kierunku zachodnim i tocząc przed sobą masywną szpulę. Ich dwaj towarzysze pozostali przy rozszczepionej końcówce przewodu, z której skrawki miedzi i szlachetnych stopów sterczały jak wąskie płatki kwiatu.

Para monterów poprowadziła kable wzdłuż muru przecinającego Spit Hearth, wokół tylnych ścian restauracji, zapleczy butików i warsztatów stolarskich, ku strefie czerwonych latarń i dzielnicy Crow; w głąb tętniącego życiem jądra Nowego Crobuzon.

Wbijali metalowe klamry raz wyżej, raz niżej, w cegły i w beton, omijając otwory okien i drzwi, miejscami kładąc kabel wzdłuż innych przewodów, rur z wodą lub gazem, przewodników taumaturgicznych oraz rdzewiejących, blaszanych rynien odpływowych niewiadomego przeznaczenia. Kabel niemal natychmiast stawał się niewidoczny, spojony z tkanką nerwową miasta.

Prędzej czy później monterzy musieli jednak pokonać kanion ulicy, wzdłuż której się posuwali, a która łagodnym łukiem skręcała na wschód. Obniżyli bieg kabla, zbliżając się do zagłębienia w jezdni, które łączyło przeciwległe chodniki. Był to rynsztok, pierwotnie przeznaczony do spławiania ścieków komunalnych, a obecnie stanowiący element kanalizacji burzowej. Szeroki na sześć cali, spinał wyloty betonowych rur, które pod żelaznymi pokrywami ginęły gdzieś w czeluściach podziemnej sieci kanałów.

Dwaj wyznawcy Boga-maszyny ułożyli kabel w rynsztoku i solidnie umocowali go klamrami. Pracowali szybko, od czasu do czasu wycofując się przed nadjeżdżającymi wozami. Na szczęście ta część ulicy nie należała do zbyt ruchliwych i mogli wykonać zadanie zgodnie z harmonogramem.

Nadal nikt nie zwracał na nich uwagi. Pracując w skupieniu przy kolejnej tylnej ścianie budynku – tym razem była to szkoła, z okien której dobiegały gniewne szczeknięcia zapalczywych pedagogów – monterzy minęli inną ekipę robotników, zajętych osadzaniem w ziemi nowych słupów. Kopacze podnieśli głowy i wymamrotali słowa krótkiego pozdrowienia, a potem zupełnie zignorowali nowo przybyłych.

Zbliżając się do dzielnicy czerwonych latarń, wysłannicy Rady Konstruktów skręcili w podwórze, tocząc przed sobą coraz lżejszą szpulę. Mury domów, wysokie na pięć lub więcej pięter, otoczyły ich z trzech stron. Były zbudowane z cegieł, brudne i omszałe, a długie lata zmagań z deszczami spłukującymi z nieba smog naznaczyły je siecią wyżłobień. Okna rozmieszczono nierównomiernie, jakby ktoś od niechcenia skropił mury kanciastymi plamami z drewna i szkła.

Słychać było krzyki i przekleństwa mieszkańców kamienic, a także brzęk rzucanych sztućców. Małe dziecko nieokreślonej płci przyglądało się pracującym z okna na trzecim piętrze. Dwaj mężczyźni spojrzeli po sobie i z niepokojem popatrzyli na pozostałe okna. Nie dostrzegli jednak nikogo poza zaciekawionym smarkaczem.

Rozwinąwszy na ziemi kabel aż do końca szpuli, jeden z mężczyzn zadarł głowę, uśmiechnął się i mrugnął zawadiacko w stronę małego obserwatora. Drugi przyklęknął obok i zajrzał w dół przez grube szczeble okrągłej, żelaznej kratki ściekowej, wpuszczonej w podłoże dokładnie pośrodku podwórza.

Z ciemności kanału dobiegły słowa krótkiego pozdrowienia, a w wąskiej smudze światła pojawiła się brudna dłoń.

Monter szturchnął kolegę.

– Trafiliśmy! Już tam są… – syknął mu do ucha. Zaraz potem chwycił końcówkę rozwiniętego już kabla i spróbował wetknąć ją między szczeble kratki zamykającej studzienkę, ale szczelina była zbyt wąska. Mężczyzna zaklął i wyciągnął piłę z pudła z narzędziami. Krzywiąc się niemiłosiernie na zgrzytliwy dźwięk metalu trącego o metal, zaczął ciąć.

– Pospiesz się – odezwał się głos spod ziemi. – Coś szło za nami. Monter dokończył cięcie, odgiął żelazny szczebel i wsunął pępowinę kabla w powiększony otwór. Jego towarzysz rozglądał się nerwowo, raz po raz zerkając na tę groteskową, odtworzoną od końca parodię narodzin.

Mężczyźni czekający pod ziemią pochwycili przewód i pociągnęli go za sobą w głąb mrocznych kanałów, ukrytych żył miasta. Dziecko przyglądało się z góry dwóm monterom, z zadowoleniem wycierającym ręce o nogawki kombinezonów. Jardy ciemnego kabla znikały szybko z cichego podwórka, aż wreszcie część wystająca pod ostrym kątem zza węgła kamienicy naprężyła się i znieruchomiała.

Zanim dwaj wyznawcy Rady Konstruktów znikli za rogiem, jeden z nich raz jeszcze mrugnął do dzieciaka w oknie na trzecim piętrze.

Wyszedłszy na ulicę, rozdzielili się bez słowa i oddalili w przeciwnych kierunkach, skąpani w blasku zachodzącego słońca.


*

Dwaj mężczyźni czekający przy klasztornym murze zadarli głowy.

Nad krawędzią domu stojącego po drugiej stronie ulicy – ponurego i wilgotnego obelisku z betonu – pojawiły się sylwetki trzech ludzi. Trzymali w rękach zwoje kabla; niewielki, ledwie czterdziestostopowy fragment z potężnej szpuli przewodu, który zdążyli już położyć, poruszając się po dachach od południowego krańca Spit Hearth.

Instalacja, którą zostawili za sobą, wiła się po skosach i płaszczyznach, między koloniami pordzewiałych rur, wspornikami gołębników i grzybowatymi naroślami na zwietrzałych dachówkach. Kołysała się łagodnie nad ulicami, umocowana do kładek na wysokości dwudziestu, czterdziestu i więcej stóp nad ziemią. Tam, gdzie rozpadliny między budynkami nie były szersze niż sześć stóp, monterzy przeskakiwali nad nimi i pozostawiali swobodnie zawieszony kabel.

Przewód znikał za horyzontem dachów gdzieś na południowym wschodzie, gdzie zwieszał się aż do ziemi we wnętrzu oślizgłej od mułu rynny i rury spustowej, by zniknąć w kanałach ściekowych.

Monterzy podeszli do drabiny przeciwpożarowej i zaczęli schodzić. Zaciągnęli gruby kabel na pierwsze piętro, a stamtąd spojrzeli w dół, na klasztorny ogród, skąd obserwowali ich dwaj mężczyźni.

– Gotowi? – krzyknął jeden z nowo przybyłych i zamarkował ruch zrzucania czegoś na dół. Dwaj spoglądający w górę przytaknęli zgodnym ruchem głów. Trzej na dachu wzięli potężny zamach i cisnęli przed siebie resztkę grubego kabla.

Spadający przewód wił się w powietrzu jak dziki, latający wąż. Wreszcie z trzaskiem spoczął w ramionach jednego z monterów, który w samą porę stanął pod ścianą. Mężczyzna stęknął z bólu i wysiłku, ale utrzymał ciężar. Uniósł ramiona wysoko nad głowę i ze wszystkich sił naciągnął kabel, przenosząc jego końcówkę na drugą stronę ulicy.

Przytknął ją do muru otaczającego klasztor, w takim miejscu, by rozcapierzone końcówki drutów sterczące spod izolacji stykały się z tymi, które wystawały z przewodu umocowanego już przez jego towarzyszy. Drugi monter zręcznym ciosem młota przytwierdził klamrę i kabel do ściany ogrodu Vedneh Gehantock.

Czarna lina z metalu i gumy połączyła mur z dachem pobliskiego budynku, wznosząc się pod ostrym kątem nad głowami obojętnych przechodniów.

Trzej ludzie stojący na dachu wychylili się, obserwując działania swych kolegów na dole: jeden z monterów zaczął skręcać pozbawione izolacji druty, tworząc skomplikowane połączenie dwóch grubych kabli. Pracował szybko, gołymi rękami, póki metalowe skrawki nie utworzyły paskudnego i z pozoru chaotycznego, ale w rzeczywistości dobrze przemyślanego węzła.

Wtedy otworzył torbę z narzędziami i wyjął z niej dwie małe buteleczki. Potrząsnął nimi lekko i wyjął zatyczkę z pierwszej. Wylał jej zawartość na plątaninę drutów, które zdawały się nasiąkać lepkim płynem. Identycznie postąpił z cieczą z drugiego pojemnika. Dwie substancje natychmiast weszły w burzliwą, dobrze słyszalną reakcję. Mężczyzna cofnął się nieco i wyciągniętą ręką dokończył wylewanie odczynnika. Zamknął oczy, gdy z gwałtownie rozgrzewającego się metalu buchnął dym.

Chymikalia zmieszały się i zapaliły, a temperatura reakcji była tak wysoka, że ręcznie skręcone końcówki kabli stopiły się ze sobą.

Kiedy metal ostygł, dwaj monterzy przystąpili do realizacji ostatniej fazy swej misji. Gęstą, smolistą farbą pokryli starannie wszystkie połączenia, tworząc grubą i trwałą powłokę izolacyjną.

Trzej mężczyźni na dachu uśmiechnęli się z zadowoleniem. Po chwili odwrócili się i zniknęli za grzbietami dachówek, by zaraz potem rozpłynąć się w mieście jak dym na silnym wietrze.


Na linii Griss Twist – Crow dokonywano wielu podobnych operacji.

Grupy mężczyzn i kobiet przemierzały labirynt tuneli kanalizacyjnych – wilgotnych, cuchnących i pełnych niepokojących dźwięków. Ich praca została w miarę możliwości zorganizowana, tak by każdą z większych ekip prowadził ktoś, kto miał przynajmniej ogólne pojęcie o podziemnym mieście: pracownik służb kanalizacyjnych, inżynier lub złodziej. Wszyscy zaopatrzyli się w mapy, pochodnie i pistolety, a od Rady Konstruktów dostali bardzo szczegółowe instrukcje. Ekipy liczące dziesięć i więcej osób taszczyły ze sobą po kilka ciężkich zwojów przewodu, mocując go w marszu do rur biegnących pod sklepieniem tuneli. Kiedy kończył się kabel, monterzy spajali go z następnym kawałkiem i kontynuowali wędrówkę.

Opóźnienia zdarzały się wtedy, gdy któraś z grup gubiła drogę w ciemnościach i zbaczała w niebezpieczne strony: ku gniazdom ghuli lub kryjówkom podziemców. Szczęściem, przygody te kończyły się szybkim odwrotem i cichym wołaniem o pomoc, a nie konfrontacją.

Kiedy wreszcie dochodziło do spotkania dwóch grup, które wywiązały się ze swych zadań – zwykle w przestronnym kolektorze lub pomieszczeniu technicznym przylegającym do kanału – pozostawało im już tylko jedno: połączenie końcówek grubych kabli za pomocą chymikaliów, palników lub podwórkowej taumaturgii.

Zespoły, które kończyły pracę, natychmiast wychodziły na powierzchnię i rozpraszały się.

W nie rzucających się w oczy miejscach – w głębi zapomnianych zaułków lub wąskich przejściach między budynkami – kable były wyprowadzane spod ziemi i przekazywane w ręce ludzi pracujących na ulicach. Ci ciągnęli je dalej, za magazynami, po zawilgoconych schodach, ponad dachami i wzdłuż tętniących chaosem ulic, gdzie banalność wykonywanej pracy czyniła ich absolutnie niewidzialnymi.

Tam, gdzie spotykali następnych, starannie łączyli przewody, izolowali je i znikali bez śladu.

W swej przenikliwości Rada Konstruktów wzięła pod uwagę i taką możliwość, że niektóre ekipy zaginą, nie dotrą do punktów zbornych. Dlatego też wzdłuż trasy, którą miała przebiegać magistrala danych, zostały rozstawione zapasowe zespoły monterów. Ukryci w bramach domów i nad brzegami kanałów, wyznawcy Bosmecha czekali na sygnał, trzymając w pogotowiu narzędzia i szpule kabla.

Jednak szczęście sprzyjało ich kolegom. Zdarzyło się kilka nieprzewidzianych sytuacji, spóźnień i chwilowych napadów paniki, ale żadna z ekip nie przepadła bez wieści, wszystkie wypełniły swą misję. Zmiennicy pozostali bezczynni.

Długa i kręta magistrala danych przepołowiła Nowe Crobuzon. Wiła się ulicami i kanałami na przestrzeni ponad dwóch mil. Czarna guma izolująca wiązkę przewodów nurzała się w szlamie fekaliów, ginęła w masie bujnych mchów i gnijącego papieru, w nigdy nie strzyżonych krzakach, na zapomnianych trawnikach – gdzie przecinała ścieżki znane jedynie zdziczałym kotom i bandom uliczników – a w wielu miejscach zaznaczała swą obecność wprost na dziełach architektury, okrytych kurzem i wilgotnym, ceglanym pyłem.

Kabel wił się niestrudzenie, kluczył rozpalonymi słońcem ulicami jak ryba uparcie dążąca na tarlisko, którym miał być dla niego gigantyczny monolit w sercu Nowego Crobuzon.


*

Zachodzące słońce przydawało szczytom gór na zachód od miasta szczególnego majestatu, lecz nawet one nie mogły się równać z chaotycznie pięknym, olbrzymim gmachem Dworca Perdido.

Na jego niezmierzonej, ponurej fasadzie okna płonęły odbitym blaskiem czerwonego słońca, a rozświetlone od wewnątrz pociągi wpadały do pięciu paszcz dworca niczym ofiarne zwierzęta. Niebosiężny Szpikulec przebijał chmury jak włócznia barbarzyńcy, lecz i jego ogrom nic nie znaczył przy gabarytach głównego gmachu dworca; był ledwie betonowym dodatkiem do niesławnego lewiatana, który z satysfakcją wynurzał się z głębin morza-miasta.

Kabel, który wił się w stronę owej bestii wzniesionej ludzką ręką, kołysał się na dachach Nowego Crobuzon jak na oceanicznych falach.

Zachodni fronton budynku Dworca Perdido piętrzył się ponad placem BilSantum. Był to skwer nieprzeciętnej urody; wielki i zazwyczaj zatłoczony mrowiem ludzi i wozów, krążących wokół małego parku zajmującego centralną jego część. W bujnej zieleni owej kępy drzew roiło się od żonglerów, magików i hałaśliwych straganiarzy. Obywatele odwiedzający plac byli zazwyczaj obojętni na groźny urok monumentalnej budowli, która przesłaniała im pół nieba. Niektórzy z przyjemnością spoglądali co najwyżej na dolną część frontonu, zwłaszcza wtedy gdy zachodzące słońce wydobywało z cienia wszystkie detale bogato zdobionej ściany, mieniące się jak w kalejdoskopie: sztukaterie i drewniane płaskorzeźby błyszczały różem, cegły pulsowały krwawą czerwienią, a żelazne belki połyskiwały intensywnym światłem.

Ulica BilSantum, która brała swój początek od placu, przebijała się pod wysokim łukiem łączącym główną bryłę gmachu ze Szpikulcem. W dolnych partiach sylweta Dworca Perdido nie zaznaczała się zbyt wyraźnie; jej brzegi przenikały się i zlewały z otoczeniem: niższe wieżyczki przechodziły niepostrzeżenie w dachy zwyczajnych, przeciętnych domów. Betonowe płyty, które stanowiły ich wierzchnią warstwę, spływały coraz niżej po okolicznych budowlach, by nagle stać się częścią paskudnego nabrzeża nad jednym z kanałów. W miejscach, gdzie pięć linii kolejowych wznosiło się ponad dachami domów i znikało we wnętrzu dworca, wielkie łuki z cegieł wychylały się z murów gmachu i wspierały wiadukty, jakby architektura wylała się niespodziewanie poza narzucone jej kształty.

Ulica Perdido była dość wąskim i długim traktem, biegnącym prostopadle do BilSantum i wijącym się na wschód, w kierunku Gidd. W zasadzie nikt nie wiedział, dlaczego była niegdyś tak ważna, że użyczyła swej nazwy największej stacji kolejowej Nowego Crobuzon. Była byle jak wybrukowana kocimi łbami, a stojące przy niej domy – choć nie waliły się jeszcze – zdecydowanie wymagały generalnego remontu. Być może ulica ta wyznaczała niegdyś północną granicę Dworca Perdido, ale czasy te dawno minęły. Rozliczne dobudówki należące do wielkiego gmachu sięgały już daleko ponad i poza biegnący dołem trakt.

Nowe magazyny i pokoje należące do stacji przeskoczyły nad ulicą i rzuciły się na dachy sąsiednich domów jak pleśń, przemieniając krajobraz na północ od ulicy BilSantum. W niektórych miejscach ulica Perdido biegła pod otwartym niebem, w wielu innych zakrywało ją łukowate sklepienie z cegieł, ozdobione gargulcami i wsparte na żelazno-drewnianych słupach. Tam, w wiecznym cieniu dworcowego podbrzusza, dzień i noc paliły się gazowe latarnie.

Mimo to przy ulicy Perdido wciąż stały domy mieszkalne. Obywatele budzili się w nich co rano w cieniu ponurego wybryku architektury i szli do pracy, każdego ranka wychodząc i powracając do strefy półmroku.

Z góry często dochodził tupot ciężko obutych stóp. Od zachodu gmach stacji, włącznie ze sporą częścią dachu, był dobrze strzeżony. Prywatni ochroniarze, obcy żołnierze i milicjanci – w mundurach i po cywilnemu – patrolowali fasadę i górzysty krajobraz z dachówek i gliny, pilnując ambasad, banków, sklepów i urzędów zajmujących niezliczone sale budynku. Snuli się starannie opracowanymi trasami po żelaznych kładkach otaczających strzeliste iglice, po szerokich gzymsach przed zakratowanymi oknami i po ukrytych wśród stromizn dachu, osłoniętych od wiatru tarasach. Ci, którzy patrolowali najniższe partie gmachu, bacznym okiem przyglądali się też temu, co działo się na okolicznych placach i ulicach wielkiego miasta.

Jednak we wschodniej części budynku Dworca Perdido, gdzie znajdowała się setka wejść do siedzib firm i niewielkich sklepów, ochrona nie była już tak szczelna. Tu gigantyczna konstrukcja nie była zbyt rzęsiście oświetlona, a o zachodzie słońca jej mroczna bryła rzucała wielki cień na niemałą część dzielnicy Crow.

W pewnej odległości od serca miasta, gdzieś między Dworcami Perdido a Gidd, linia Dexter przebiegała obok starego, niewysokiego biurowca, przed laty zniszczonego pożarem.

Ogień nie uszkodził ścian budynku, ale doprowadził do bankructwa rezydujące w nim firmy. Osmalone pokoje i sale były puste, a jedynymi ich mieszkańcami byli włóczędzy, którym nie przeszkadzał smród spalenizny, utrzymujący się uparcie niemal od dziesięciu lat.


*

Po ponad dwóch godzinach uciążliwego i powolnego marszu Isaac i Yagharek dotarli do wypalonej skorupy budynku i zaraz za progiem z niewymowną ulgą osunęli się na betonową podłogę. Andrejowi, który mógł ocknąć się lada moment, związali ręce i nogi, a w usta na powrót wetknęli knebel. Dopiero wtedy posilili się nieco resztką zapasów i usiedli w ciszy, czekając.

Niebo było jeszcze jasne, ale biurowiec stał w cieniu wielkiego dworca. Od zmierzchu dzieliła ich co najwyżej godzina, a noc miała zapaść wkrótce potem.

Gdy zaczęli cicho rozmawiać, Andrej odzyskał przytomność. Natychmiast rozległy się jego stłumione jęki i błagania o pomoc, ale Isaac był zbyt zmęczony i przygnębiony, by czuć się winnym – zdobył się tylko na jedno spojrzenie w stronę starca.

O siódmej za wybrzuszonymi od ognia drzwiami rozległ się cichy szmer, zdecydowanie nie należący do dźwięków ulicy. Isaac ścisnął w dłoniach skałkówkę i gestem nakazał Yagharkowi milczenie.

Po chwili w drzwiach stanęła Derkhan – wycieńczona i brudna, z twarzą usmarowaną kurzem i smarem. Wstrzymując oddech, przeszła przez próg i zamknęła wypaczone skrzydło, po czym z jękiem ulgi oparła się o nie i osunęła na ziemię. Podniosła się wkrótce, by podejść do Isaaca i Yagharka. Uścisnęła ich dłonie i szeptem wymienili pozdrowienia.

– Zdaje się, że ktoś obserwuje to miejsce – powiedziała Derkhan. – Stoi po drugiej stronie ulicy, pod markizą sklepiku z tytoniem. Nie widziałam jego twarzy, ma na sobie zielony płaszcz.

Isaac i Yagharek mimowolnie napięli mięśnie. Garuda podszedł szybko do zabitego deskami okna i wyjrzał przez dziurę po sęku.

– Nikogo tam nie ma – stwierdził po chwili. – Mimo wszystko czułbym się bezpieczniej, gdybyśmy weszli piętro lub dwa wyżej, na wypadek niespodziewanej wizyty.

Teraz, kiedy Isaac mógł bez obawy prowadzić Andreja na muszce pistoletu, wejście po schodach nie było wielkim problemem. Ostrożnie wspięli się na wyższą kondygnację, zostawiając ślady stóp na pokrytych sadzą stopniach.

Na ostatnim piętrze otwory okienne nie miały ani szyb, ani deskowania – rozpościerał się za nimi widok na strome dachy ciągnące się aż po monolityczny gmach Dworca Perdido. Isaac i jego towarzysze czekali na zmrok. I wreszcie, kiedy na ulicach zapaliły się pomarańczowe latarnie, Yagharek stanął na okiennym parapecie i zeskoczył na omszały mur łączący porzucony budynek z dachem sąsiedniego domu. Szybko pokonał pięć stóp dzielące go od spłowiałych gąsiorów spinających połacie dachówek, ciągnące się nieprzerwanie wzdłuż linii Dexter aż po ciemny gmach Dworca Perdido, który piętrzył się na zachodzie, nakrapiany przypadkowo rozrzuconymi światłami, niczym uwiązana do ziemi konstelacja gwiazd.

Po chwili garuda był już tylko niewyraźną sylwetką na tle ciemnego nieba. Przyglądał się uważnie krajobrazowi kominów i stromizn. Nikt go nie obserwował. Yagharek odwrócił się w stronę wybitego okna i gestem nakazał towarzyszom, by ruszyli za nim.

Dla starego i schorowanego Andreja wędrówka wąskim szlakiem dachów była szczególnie uciążliwa. Nie umiał na przykład zeskakiwać pięć stóp w dół, kiedy było to konieczne. Isaac i Derkhan pomagali mu; jedno podtrzymywało go z cokolwiek makabryczną delikatnością, podczas gdy drugie mierzyło z pistoletu w jego czaszkę.

Rozwiązali mu ręce i nogi, by choć trochę ułatwić poruszanie się po dachach, ale knebel pozostał na swoim miejscu. Krzyki i jęki chorego mogłyby sprowadzić na nich kłopoty.

Andrej chwiał się i potykał, zagubiony i przerażony jak dusza na przedmieściach Piekła, wędrując pomału w stronę nieuchronnej zagłady.

Dachowy szlak, którym się poruszali, biegł równolegle do linii kolejowej Dexter. Mijały ich pociągi pędzące z rykiem w obie strony, buchające na boki kłębami pary i dymu z cząstkami sadzy. Nie zważając na nie, uparcie posuwali się w kierunku dworca.

Wkrótce krajobraz zaczął się zmieniać. Mocno nachylone dachy sięgały coraz wyżej i trzeba było wspinać się na nie lub szukać bocznych dróg: betonowych gzymsów na stojących obok wysokich domach. Od czasu do czasu wędrowcy musieli chyłkiem przemykać pod oknami i wspinać się po żelaznych drabinkach na niskie, krępe wieżyczki. Mury domów, które mieli pod sobą, drżały i pomrukiwały od wibracji pracujących w nich maszyn. Nie musieli już spoglądać w dal ku dachom Dworca Perdido, teraz wystarczyło zadrzeć głowę ku górze. Niepostrzeżenie minęli punkt, w którym skończyła się uliczna zabudowa, a zaczęły dobudówki i tarasy gigantycznego gmachu.

Tam, gdzie było to możliwe, renegaci i ich jeniec starali się unikać wspinaczki. Przemykali po gzymsach i kładkach, rozglądając się nerwowo. Isaac coraz częściej z niepokojem spoglądał w prawo, w stronę dalekiego chodnika, niewidocznego już zza kurtyny kominów i pochyłych dachów.

– Idźcie teraz ciszej i ostrożniej – szepnął. – Tutaj możemy spotkać strażników. – Na północnym wschodzie, obok łagodnej krzywizny muru widać było fragment ulicy znikającej pod sklepieniem gmachu. Isaac wyciągnął rękę w jej stronę. – Tam, przy ulicy Perdido – dodał półgłosem, zakreślając ręką płaski łuk. Nieco dalej Perdido krzyżowała się z Cephalic Way, wzdłuż której wędrowali. – Tam mamy spotkanie. Ludzie z kablem powinni już czekać. Pójdziesz, Yag?

Garuda oddalił się bez słowa w kierunku wysokiego budynku, na ścianie którego wisiała pordzewiała rura spustowa. Dla człowieka-ptaka była ona świetną drabiną, po której w okamgnieniu mógł zejść aż na poziom ulicy.

Isaac i Derkhan wolno ruszyli przed siebie, lufami pistoletów delikatnie popychając Andreja. Dotarłszy dachami do skrzyżowania ulic, usiedli znużeni, by zaczekać na znak od Yagharka.

Grimnebulin spojrzał w niebo, na którym jedynie najwyżej płynące chmury chwytały jeszcze odrobinę słonecznego światła. Potem popatrzył na zrozpaczonego Andreja, którego zakneblowaną twarz wciąż wykrzywiał błagalny grymas. Z głębi miasta dochodziły pierwsze odgłosy nocnego życia.

– Koszmary jeszcze się nie zaczęły – mruknął Isaac. Spoglądając na Derkhan, wysunął dłoń tak, jakby sprawdzał, czy pada deszcz. – Nic nie czuję. Pewnie ćmy jeszcze nie wyleciały z kryjówki.

– A może liżą rany? – zasugerowała ponuro kobieta. – Może w ogóle nie przylecą i wszystko to… – tu na ułamek sekundy przeniosła wzrok na Andreja -…może wszystko to na nic?

– Na pewno przylecą – odparł Isaac. – Obiecuję ci. – Nie chciał mówić o jakichkolwiek kłopotach; bał się nawet myśleć o tym, że sprawy mogłyby przyjąć niepomyślny obrót.

Po chwili milczenia oboje z Derkhan nagle zdali sobie sprawę, że obserwują Andreja. Starzec oddychał powoli, strzelając przekrwionymi oczami na prawo i lewo, z każdą chwilą silniej sparaliżowany strachem. „Moglibyśmy zdjąć mu ten knebel” – pomyślał Isaac. „Pewnie nie ośmieliłby się krzyczeć… ale może zacząłby mówić”.

Knebel pozostał na swoim miejscu.

Gdzieś w pobliżu rozległo się ciche skrobanie. Isaac i Derkhan spokojnie i szybko unieśli broń, ale opuścili ręce, gdy tylko nad krawędzią dachu pojawiła się pierzasta głowa Yagharka. Garuda wspiął się wyżej i ruszył w ich stronę po pochyłej płaszczyźnie. Na ramieniu trzymał gruby zwój kabla.

Isaac pomógł zataczającemu się Yagharkowi donieść ciężar na szczyt dachu.

– Przyniosłeś! – syknął z zadowoleniem. – Więc jednak czekali!

– Zaczynali się denerwować – odparł garuda. – Wyszli z kanałów ponad godzinę temu. Bali się, że zostaliśmy złapani lub zabici. To ostatni kawałek przewodu. – Yagharek rzucił zwój pod stopy ludzi. Kabel był cieńszy od tego, który tworzył zasadniczą część magistrali: miał mniej więcej cztery cale średnicy, a okrywała go dość wątła warstewka gumy. Fragment, który garuda wciągnął na górę, miał nie więcej niż sześćdziesiąt stóp długości.

Isaac przyklęknął, żeby przyjrzeć się przewodowi. Derkhan spojrzała nań z ukosa, trzymając na muszce siedzącego Andreja.

– Myślisz, że dobrze podłączyli? – spytała. – Będzie działać?

– Nie wiem – odparł z westchnieniem uczony. – I nie będę wiedział, póki nie włączę mojej aparatury, zamykając obwód – dodał, zarzucając zwój kabla na ramię. – Nie ma go aż tyle, ile chciałem dostać. Nie zbliżymy się zbytnio do centralnej części Dworca Perdido. – Isaac zacisnął zęby i rozejrzał się. „To i tak nie ma znaczenia” – pomyślał. „Wybrałem ten gmach tylko po to, żeby powiedzieć coś Radzie; żeby oddalić się od wysypiska, zanim dojdzie do… zdrady”. Jednak gdzieś w głębi duszy żałował, że nie będzie mógł uruchomić instalacji w samym sercu budowli, jak gdyby w jej olbrzymich murach drzemała tajemna, sprzyjająca mu siła.

Odwrócił się ku południowemu wschodowi, by popatrzeć na pejzaż dachów o stromych bokach i płaskich szczytach. Wyglądały jak ogromne schody, urywające się przed wielką ścianą z poplamionego wilgocią betonu. Dachy-stopnie pięły się jeszcze na dobrych czterdzieści stóp w górę. Isaac miał nadzieję, że ostatni z nich, przylegający do muru w kształcie litery L będzie płaski i pusty.

– Tam – szepnął. – Tam właśnie pójdziemy.

Загрузка...