ROZDZIAŁ 26

Noc nie była spokojna.

Nad ranem, na krótko przed świtem i tuż po wschodzie słońca, znaleziono kolejne ciała pogrążone w kretyńskim transie. Tym razem było ich pięć. Dwaj włóczędzy, którzy szukali schronienia pod mostami Gross Coil. Piekarz wracający do domu z nocnej zmiany w Nigh Sump. Lekarz w Vaudois Hill. Kobieta prowadząca barkę w pobliżu Kruczych Wrót. Ataki nastąpiły w przypadkowych miejscach, na północy, wschodzie, zachodzie i południu miasta. Żaden zakątek Nowego Crobuzon nie był już bezpieczny.

Lin spała fatalnie. Wzruszyła ją kartka od Isaaca i myśl o tym, że musiał przebyć całe miasto, by włożyć pod drzwi ten skrawek papieru, ale jednocześnie poczuła niepokój. W paru zdaniach nakreślonych jego ręką był ślad histerii, a zatrważające błaganie, by jak najszybciej przybyła do laboratorium, zupełnie nie leżało w charakterze jej kochanka.

Tak czy inaczej, pospieszyłaby na wezwanie, gdyby nie to, że wróciła do Żmijowej Nory zbyt późno, by podejmować jakąkolwiek ekspedycję w głąb miasta. Nie pracowała tego dnia. Z samego rana, gdy tylko wstała, znalazła na progu wiadomość:


„Naglące sprawy wielkiej wagi zmuszają mnie do odłożenia naszych spotkań. Zawiadomię, gdy tylko będę gotów przyjąć panią ponownie.

M.”


Lin wsadziła liścik do kieszeni i poszła do Kinken, by zagłębić się ponownie w melancholijnych rozmyślaniach. W pewnej chwili – nie kryjąc zdumienia, bo rzecz rozegrała się tak, jakby oglądała przedstawienie o własnym życiu i nagle zaskoczył ją dramatyczny zwrot akcji – zorientowała się, że pod wpływem niezrozumiałego impulsu zmierza na północny zachód, do stacji kolejowej w Skulkford. Wsiadła do pociągu i minąwszy dwie stacje linią Sink, dała się połknąć gigantycznej paszczy Dworca Perdido. Wysiadła na peron, w sam środek hałaśliwego tłumu podróżnych i obłoków pary buchających z sykiem z lokomotyw. W centralnej części gmachu, w którym tory napowietrznej kolei spotykały się niczym ramiona żelazno-drewnianej gwiazdy, zmieniła kierunek podróży, wybierając jeden z pociągów linii Verso.

Minęło pięć minut, zanim w czeluści środkowej części dworca napełniły się zbiorniki parowej maszyny. Dla Lin był to wystarczająco długi czas, by z rosnącym niedowierzaniem zadać sobie w duchu pytanie, po cóż, na Wielką Matkę – a może i na inne bóstwa – wybiera się na tę bezsensowną wycieczkę.

Jednak nie udzieliła sobie odpowiedzi. Siedziała spokojnie w wagonie pociągu, który najpierw posłusznie czekał, a potem ruszył, grzechocąc coraz głośniej w regularnym, przyspieszającym rytmie, by wytrysnąć z kamiennej jamy w ścianie gmachu. Minął od północnej strony Szpikulec i przemknął pod dwoma kablami kolejki linowej, a potem nad barbarzyńskim cyrkiem Cadnebara. Majestat i dobrobyt dzielnicy Crow-Senned Gallery, Fuchsia House, Gargoyle Park – przenikał się niepostrzeżenie z nędzą sąsiednich kwartałów. Lin przypatrywała się obojętnie parującym wysypiskom śmieci na granicy Crow i Rim, szerokim ulicom i zdobionym sztukateriami domom zamożnych mieszczan zmieniającym się płynnie w opuszczone rudery pełne szczurów.

Pociąg przemknął przez stację Rim i skoczył ponad tłustą, szarą bryję Smoły. Tor przebiegał nad rzeką ledwie piętnaście stóp na północ od mostu Hadracha, potem zaś odbijał z niesmakiem nad zrujnowane dachy Creekside.

Wysiadła na stacji Low Falling Mud, na zachodnim krańcu zaniedbanego getta. Nie zajął jej wiele czasu marsz brudnymi ulicami, pośród szarych budynków o ścianach pokrytych bąblami wilgoci i pośród kheprich mierzących ją wzrokiem, wciągających zapach i oddalających się czym prędzej, gdyż drogie perfumy i dziwna odzież identyfikowały ją nieomylnie jako tę, której udało się uciec. Szybko dotarła w pobliże domu swej matki.

Nie podeszła zbyt blisko; nie chciała, by jej woń przedostała się przez wybite okna i uprzedziła matkę lub siostrę o jej przybyciu. W rosnącym upale dnia zapach był jej wizytówką dla innych kheprich – wizytówką o tyle kłopotliwą, że niemożliwą do ukrycia.

Słońce przesuwało się wolno po niebie, ogrzewając chmury i powietrze, a Lin stała cierpliwie w pobliżu swego dawnego domu. Nic się nie zmieniło: ze środka, spomiędzy szczelin w ścianach i drzwiach, dobiegał nerwowy tupot drobnych odnóży samców.

Nikt nie wyszedł jej na spotkanie.

Przechodnie wydzielali chymiczne sygnały oburzenia – za to, że wróciła, i za to, że szpieguje z ukrycia czyjeś domostwo. Ignorowała je.

Gdyby weszła do środka i zastała tam matkę, obie byłyby wściekłe i zasmucone. Kłóciłyby się bezsensownie, jakby od ostatniego spotkania nie dzieliły ich długie lata.

Gdyby weszła do środka i zastała tam siostrę, która powiedziałaby, że matka już nie żyje, czułaby się samotna, między innymi dlatego, że pozwoliła jej odejść bez słowa ostatniej zniewagi lub przebaczenia. Serce by jej pękło.

A gdyby nie zastała nikogo… prócz samców kłębiących się na podłodze, żyjących jak robactwo – którym w istocie byli – nie zadbanych już jak bezmózgie książęta, ale śmierdzących i żrących padlinę… gdyby matki i siostry już nie było… wtedy okazałoby się, że Lin po prostu stoi bez przyczyny przed opuszczonym domem. Jej powrót stałby się niedorzeczny, śmieszny.

Minęła co najmniej godzina, zanim khepri odwróciła się plecami do gnijącego domu. Jej głowoodnóża poruszały się niespokojnie, a cały głowoskarabeusz pulsował z podniecenia, zmieszania i samotności. Ruszyła z powrotem w stronę stacji.

Zmagając się ze wszystkich sił z melancholią, wysiadła w Crow i wydała część olbrzymiego honorarium, które dostała już od pana Motleya, na książki i egzotyczne potrawy. Weszła też do ekskluzywnego butiku dla kobiet. Właścicielka sklepu nie szczędziła jej szyderczych uwag, póki nie zobaczyła szeleszczącego pliku gwinei, którym Lin władczym gestem wskazała na dwie sukienki. Khepri nie spieszyła się – pozwoliła dopasować wszystkie wymiary stroju tak, by przylegał do ciała w zmysłowy sposób, zgodnie z intencją projektanta pracującego z myślą o ludzkich samicach.

Kupiła obie sukienki. Właścicielka nie odezwała się ani słowem, tylko zmarszczyła nos, przyjmując pieniądze z rąk khepri.

Włożywszy na siebie świeżo kupione, ciemnobłękitne dzieło sztuki krawieckiej efektownie kontrastujące z jej skórą, Lin wybrała się na Pola Salacusa. Nie potrafiła jednak określić, czy czuje się lepiej czy gorzej niż przedtem.

Następnego ranka, udając się na drugi koniec miasta w poszukiwaniu Isaaca, ubrała się w tę samą sukienkę.


*

Tymczasem w dokach Kelltree świt powitano potężnym okrzykiem. Dokerzy-vodyanoi spędzili całą noc, kopiąc, równając, kształtując i wygładzając swe ogromne wododzieło. Kiedy wstało słońce, setki istot wynurzyły się z brudnego nurtu, by wynieść garść wody i cisnąć ją dalej, poza strefę niezwykłego wykopu.

Dokerzy pokrzykiwali i podśpiewywali radośnie, wydobywając resztki ostatniej strugi, która pozostała na dnie wodnego rowu. Ogromna rozpadlina w rzecznym nurcie, wbrew prawom natury wypełniona powietrzem, a nie wodą, spinająca przeciwległe brzegi, miała dobrych pięćdziesiąt stóp szerokości i osiemset długości. Po obu stronach pozostawiono jedynie wąskie przesmyki wody, aby zapobiec wylaniu rzeki. Na dnie rowu, czterdzieści stóp pod powierzchnią, uwijało się mrowie vodyanoich. Ich tłuste ciała ocierały się o siebie w gęstym szlamie, a każdy z nich zajęty był uklepywaniem i głaskaniem połyskliwej powierzchni pionowych ścian wodnego kanionu. Od czasu do czasu któryś z nich nabierał ochoty na rozmowę z kolegą, a wtedy odbijał się potężnie mocarnymi, żabimi łapami i skakał ponad głowami pobratymców. Inni znikali wprost w unieruchomionym nurcie rzeki, pracując zawzięcie błoniastymi stopami. Pozostali natychmiast wygładzali nadwerężoną ścianę wododzieła, by nie dopuścić do zniszczenia blokady.

W samym środku rowu trzej krępi vodyanoi konferowali bez przerwy; z rzadka tylko któryś z nich skakał w stronę pracujących i przekazywał im uwagi, by zaraz powrócić do przerwanej dyskusji. Debata była zażarta, a uczestniczyli w niej wybrani przez ogół dokerów przywódcy komitetu strajkowego.

Kiedy słońce uniosło się nad horyzont, vodyanoi zgromadzeni na dnie rzeki i ci, którzy stanęli na jej brzegach, rozwinęli transparenty: „Domagamy się uczciwej płacy!”, „Nie ma podwyżki, nie ma rzeki!”

Po obu stronach przerwanego nurtu pojawiły się małe łodzie. Wiosłujący marynarze kierowali je odważnie ku krawędziom rozpadliny i próbowali oszacować w przybliżeniu jej rozmiary. Z powagą potrząsali głowami ku uciesze obserwujących ich vodyanoich.

Kanał w poprzek rzeki został wykopany nieco na południe od mostu Barley, na samym końcu doków. Wiele statków oczekiwało na wpłynięcie lub wypłynięcie z portu. Ponad milę w dół rzeki, na stęchłych wodach między Badside a Dog Fenn, ciągnął się szereg statków handlowych, stojących na kotwicy, z kotłami nastawionymi na najmniejszą moc. W przeciwnym kierunku, przy kejach Kelltree, w szerokich kanałach obok suchych doków, kapitanowie okrętów z dalekich stron – nawet z Khadoh! – spoglądali coraz bardziej niecierpliwie w stronę pikiet urządzanych przez vodyanoich na zaśmieconych nabrzeżach i z niepokojem myśleli o tym, jak i kiedy wrócą do domów.

Wczesnym przedpołudniem pojawili się ludzie, tragarze, którym zlecono załadunek i rozładunek towarów. Wkrótce przekonali się, że nie czeka ich zbyt wiele pracy. Gdy tylko obsłużyli statki wciąż stojące na kotwicy w samym Kelltree, utknęli z robotą na dobre.

Niedługo potem w pobliżu blokady pojawiła się grupa mężczyzn, którzy w poprzednich dniach prowadzili rozmowy z komitetem protestacyjnym. Punktualnie o dziesiątej opuścili stanowiska pracy w okolicznych stoczniach i pobiegli w kierunku wodnego kanionu, witani histerycznymi, radosnymi okrzykami vodyanoich. Przybysze wyciągnęli własne transparenty: „Ludzie i vodyanoi razem przeciwko szefom!”

Wkrótce śpiewali hałaśliwe pieśni wraz z budowniczymi wododzieła.

W ciągu kolejnych dwóch godzin atmosfera zgęstniała. W obrębie doków, otoczonych niskim murem, rozpoczęła się kontrdemonstracja ludzi. Wykrzykiwano pod adresem vodyanoich obelżywe hasła, nazywając protestujących „żabami” i „ropuchami”. Tych ludzi, którzy dołączyli do strajku, okrzyknięto „zdrajcami rasy”. Ostrzegano, że akcja vodyanoich doprowadzi do upadku doków, a wtedy i inni robotnicy będą stratni. Niektórzy rozdawali ulotki partii Trzy Pióra.

Między uczestnikami kontrdemonstracji a strajkującymi ludźmi zgromadził się tłum zagubionych, niezdecydowanych dokerów. Wałęsali się to w jedną, to w drugą stronę, klnąc i dyskutując jałowo. Nasłuchiwali, wyławiając spośród głośnych okrzyków hasła to jednej, to drugiej strony.

Ciżba robotników była coraz gęstsza.

Po obu stronach rzeki, w samym Kelltree i na południowym brzegu, należącym do Syriac Weil, gromadziły się też tłumy gapiów oczekujących konfrontacji. Tu i tam pojawiały się ruchliwe sylwetki kobiet i mężczyzn krążących zbyt szybko, by ktokolwiek z dalekich obserwatorów mógł ich zidentyfikować. Z ich rąk do niezdecydowanych dokerów docierały pisemka z nagłówkiem „Runagate Rampant”. Drukowane małą czcionką artykuły wzywały ludzi do przyłączenia się do protestu vodyanoich, gdyż tylko w ten sposób strajkujący mieli szansę wywalczyć sobie lepsze warunki pracy. Egzemplarze pisma ukradkiem krążyły z rąk do rąk.

Z czasem, w miarę jak upał dnia stawał się jeszcze trudniejszy do wytrzymania, u boku zbuntowanych vodyanoich pojawiało się coraz więcej solidarnych dokerów-ludzi. Kontrdemonstracja także rosła w siłę, lecz tempo zmian po stronie strajkujących było zdecydowanie szybsze.

Dominującym uczuciem była niepewność. Tłum kibiców zachowywał się coraz bardziej hałaśliwie, domagając się od protestujących bardziej zdecydowanych działań. W pewnej chwili gruchnęła nawet wieść, że na rozmowy ze strajkującymi przybędą władze portu; inni snuli domysły, że sam Rudgutter podejmie się mediacji.

Tymczasem vodyanoi siedzący na dnie wodnego kanionu pracowali bez wytchnienia, odnawiając i poprawiając połyskliwą powierzchnię ścian. Od czasu do czasu z głębin wyskakiwała ryba i trzepocąc się w panice, spadała na muliste dno. Nie brakowało też śmieci, które sunąc z prądem, wyłaniały się płynnie wprost ze ściany kanionu i osiadały w błocie. Vodyanoi odrzucali z powrotem wszystko, co wpadało do powietrznej rozpadliny. Pracowali na zmiany, raz po raz podpływając bliżej powierzchni, by umocnić górne krawędzie swego imponującego wododzieła. Ci, którzy pozostawali w kadzi błota i rdzewiejącego żelastwa, którym było dno Wielkiej Smoły, posyłali okrzyki zachęty w stronę ludzi wpierających strajk z brzegu.

O pół do czwartej, w promieniach słońca przeświecających przez żałośnie cienką warstwę chmur, pojawiły się sterowce, żeglujące w stronę doków z północy i z południa.

Wśród tłumów zapanowało podniecenie i zaraz rozeszła się wieść, że na spotkanie ze strajkującymi przybywa sam burmistrz. Po chwili zauważono trzeci i czwarty pojazd, sunące nieuchronnie nad miastem w stronę Kelltree.

Ludzie po obu stronach rzeki poczuli się nieswojo.

Niektórzy ulotnili się cichaczem. Strajkujący zaczęli śpiewać ze zdwojonym zapałem.

Za pięć czwarta statki powietrzne zawisły nad dokami w złowrogiej formacji X, niczym wielki symbol cenzury. Mniej więcej o milę dalej na wschód, za zakolem rzeki, pojawił się piąty, samotny sterowiec i znieruchomiał nad Dog Fenn. Vodyanoi i ludzie osłaniali oczy dłońmi, spoglądając pod słońce na masywne, zaokrąglone kadłuby, podobne do atakujących kałamarnic.

Sterowce zaczęły opadać ku ziemi. Nabierały prędkości i w pewnej chwili szczegóły ich konstrukcji stały się doskonale widoczne, a ogrom ich wydętych ciał – przytłaczający.

Tuż przed czwartą zza okolicznych dachów wyłoniły się dziwne, organiczne sylwetki. Wszystkie wyleciały w powietrze zza rozsuwanych drzwi na szczytach wież milicji w Kelltree i Syriac – nieco mniejszych od pozostałych i nie połączonych z nimi siecią napowietrznych kabli.

Wirujące, jakby bezcielesne obiekty unosiły się wdzięcznie na wietrze, bez wysiłku dryfując w stronę doków. W jednej chwili na niebie pojawiła się cała flota tych istot – dużych, miękkich, zbudowanych z opuchniętej masy pokręconych tkanek, pokrytych obwisłą skórą pełną zagłębień, luźnych wybrzuszeń i dziwacznych, ociekających śluzem otworów. Centralny wór stanowiący korpus każdej z istot miał co najmniej dziesięć stóp średnicy. Siedział na nim jeździec – człowiek przepasany specjalną uprzężą. Pod tłustym cielskiem zwisały dziesiątki luźnych macek, pasków pokrytego pęcherzami mięsa, ciągnących się na czterdzieści stóp w kierunku ziemi.

Różowopurpurowe ciała latających istot pulsowały regularnie jak bijące serca.

Dziwaczne postacie skierowały się w dół, ku tłumom protestujących i gapiów. Przez pierwszych dziesięć sekund ci, którzy je zauważyli, byli zbyt oszołomieni, by przemówić czy choćby uwierzyć własnym oczom.

– Meduzy! – odezwał się w końcu chór przerażonych głosów.

W chwili, gdy wybuchła panika, zegar na pobliskiej wieży wybił czwartą i w tym samym momencie rozegrało się kilka dramatycznych wydarzeń.

W całym zgromadzonym tłumie – nie tylko wśród uczestników kontrdemonstracji, ale i wśród strajkujących dokerów – mężczyźni i kobiety stojący w zwartych grupkach sięgnęli nagle za siebie i gwałtownym ruchem naciągnęli na głowy ciemne kaptury, uszyte w taki sposób, że na pierwszy rzut oka wydawało się, że nie ma w nich nawet otworów na oczy i usta, jedynie czarna, pognieciona tkanina.

Z podbrzusza każdego ze sterowców, kwitujących teraz na absurdalnie niskim pułapie, wysypały się nagle kłęby lin, rozwijających się w locie jak ogromne bicze. Opadały tak przez kilkadziesiąt jardów, by wreszcie końcami dotknąć podłoża. Zgromadzeni na nabrzeżach ludzie – protestujący, ich przeciwnicy i gapie – zostali nagle otoczeni czterema kolumnami lin rozpiętych między niebem a ziemią. Ciemne sylwetki zsunęły się po nich wprawnie, w szaleńczym tempie. Leciały w dół jednostajnym ruchem, niczym krople gęstej cieczy spływające po pajęczych niciach zwisających z trzewi powietrznych machin.

Zbiorowe wycie przerażonego tłumu szybko rozszczepiło się na setki chaotycznych głosów, a organiczna spoistość zgromadzenia znikła bez śladu. Ludzie rozbiegli się we wszystkich kierunkach, tratując padających, ciągnąc za sobą dzieci i ukochanych, potykając się na nierównym bruku. Próbowali zniknąć w bocznych uliczkach, rozchodzących się od nabrzeży jak gęsta siatka pęknięć w tkance miasta. Wbiegając w nie, spotykali jednak wiszące w powietrzu meduzy, które sprawnie kierowane przez jeźdźców zdążyły już zablokować wszystkie drogi ucieczki.

Co gorsza, z owych bocznych uliczek wybiegły znienacka zastępy umundurowanych milicjantów. Byli wśród nich funkcjonariusze dosiadający dwunożnych shunnów, szarżujących z wyciągniętymi przed siebie hakami i energicznie wymachujących pozbawionymi oczu, tępo zakończonymi łbami, w echolokacyjnym poszukiwaniu drogi.

Gorące powietrze popołudnia zadrżało od krótkich, urywanych okrzyków bólu. Ludzie wbiegali w zaułki całymi tabunami i jeden po drugim padali z wrzaskiem, gdy substancja paraliżująca, która ściekała po mięsistych mackach meduz, przedostawała się przez ubrania i wchodziła w reakcję ze skórą. Po kilku krótkich oddechach niewymownego bólu ofiary polowania zapadały w głębokie odrętwienie.

Piloci sterowali meduzami za pomocą urządzeń sprzężonych z systemem nerwowym zwierząt. Latali tuż nad dachami magazynów i domów ze zwodniczo dużą prędkością. Macki zwierząt raz po raz opuszczały się ponad tłumem ludzi, zostawiając za sobą szlak wijących się w agonalnym bólu ciał o szklistych oczach i sparaliżowanych ustach. Tu i ówdzie starsi, uczuleni lub po prostu pechowi uczestnicy wydarzeń reagowali na truciznę w znacznie poważniejszy sposób: ich serca zamierały na zawsze.

Ciemne stroje milicjantów, przeplecione włóknami ze skóry meduz, były całkowicie nieprzepuszczalne dla sączącej się z macek substancji.

Oddziały milicji przypuściły szturm na grupy protestujących, skupione ciasno na dużej, otwartej przestrzeni nabrzeża. Ludzie i vodyanoi wymachiwali kijami od plansz i transparentów jak fatalnie zaprojektowanymi maczugami. Bezładna walka stała się jeszcze bardziej brutalna, kiedy funkcjonariusze sił porządkowych użyli kolczastych pałek i biczów pokrytych jadem meduz. W odległości zaledwie dwudziestu stóp od gromady coraz bardziej zdezorientowanych demonstrantów pierwszy szereg umundurowanych milicjantów przyklęknął, zasłaniając się lustrzanymi tarczami. Za ich plecami rozległ się jazgot shunnów, a potem granaty gazowe rzucone przez jeźdźców zostawiły w powietrzu łukowaty ślad dymu, lecąc ku protestującym. Oddychając przez filtry, milicjanci bez wahania przystąpili do ataku.

Grupka funkcjonariuszy odłączyła się od klina szturmujących i ruszyła w stronę rzeki. Po chwili w stronę rowu wykopanego w wodzie przez vodyanoich pomknął rój granatów gazowych. Kanion wypełnił się dymem oraz krzykami i jękami rannych. Pieczołowicie pielęgnowane ściany zaczynały tu i ówdzie przeciekać, gdy strajkujący jeden po drugim salwowali się ucieczką przed obłokami wypalającymi skórę i płuca.

Trzej milicjanci przyklęknęli na skraju kei, otoczeni ochronnym kordonem towarzyszy, i błyskawicznie sięgnęli po karabiny snajperskie, które mieli przewieszone przez plecy. Każdy z nich miał dwa – nabił oba pospiesznie i jeden odłożył, a drugi wycelował w stronę kłębiącego się w dole dymu. Za ich plecami stanął oficer z dziwnymi, srebrnymi epoletami, kapitan-taumaturg, który stłumionym głosem szybko szeptał niezrozumiałe słowa. Po chwili dotknął skroni strzelców i wycofał się pospiesznie.

Ukryte pod maskami oczy snajperów zamgliły się, by nagle dostrzec z niebywałą ostrością światło i promieniowanie, dla których zasłona dymna właściwie nie istniała.

Każdy z trzech milicjantów znał doskonale sylwetkę i charakterystyczny sposób poruszania się osobnika, który miał być celem jego ataku. Szybko wypatrzyli pod nie rzednącą jeszcze mgłą gazu bojowego trzech vodyanoich ze szmatami przyciśniętymi do ust i nozdrzy, dyskutujących gwałtownie. Rozległ się niezbyt głośny trzask trzech niemal jednoczesnych wystrzałów.

Dwaj vodyanoi padli. Trzeci rozejrzał się w panice, ale nie zobaczył niczego poza chmurą gazu. Pobiegł w stronę ściany wody, nabrał garść i zaczął zawodzić, wykonując ręką dziwne, ezoteryczne gesty. Jeden ze snajperów rzucił karabin i natychmiast sięgnął po następny. Zrozumiał, że jego cel jest szamanem, i że jeśli pozostawi mu wystarczająco dużo czasu, vodyanoi zdąży ulepić wodnicę, a to niepomiernie skomplikowałoby akcję. Funkcjonariusz jednym płynnym ruchem przyłożył broń do ramienia, wymierzył i strzelił. Kurek z odłamkiem krzemienia uderzył w panewkę i skrzesał iskrę.

Kula przebiła obłok gazu, wprawiając go na moment w ruch wirowy, i utkwiła w szyi trzeciego przywódcy strajku. Vodyanoi upadł w błoto, rozbryzgując na boki kałużę wody. Jego krew rozlała się szeroko i wymieszała z mułem, gęstniejąc.

Wododzieło rozpadało się już w wielu miejscach. Ściany kanionu zapadały się i wybrzuszały, a woda coraz potężniejszymi strumieniami wdzierała się do jego wnętrza, ponownie zalewając odebrany jej fragment dna, po którym biegali w panice ostatni ze strajkujących. Wreszcie napięcie powierzchniowe stworzone rękami vodyanoich ustąpiło pod naporem wód i rzeka zamknęła ranę w swym nurcie, grzebiąc rozlaną krew, ciała sparaliżowanych i zabitych oraz luźne kartki politycznych gazetek.


*

Kiedy milicja tłumiła strajk w Kelltree, z brzucha piątego sterowca także wytrysnęły długie liny sięgające ziemi.

Tłumnie zgromadzeni mieszkańcy Dog Fenn pokrzykiwali bez przerwy, wymieniając nowiny na temat toczącej się w dokach bitwy. Nieliczni uciekinierzy z doków szukali schronienia w tutejszych zaułkach. Grupy rozwrzeszczanej młodzieży krążyły po okolicy, daremnie poszukując sposobu na rozładowanie emocji.

Straganiarze z Silverback Street wrzeszczeli coś niezrozumiale, uparcie wskazując na tłusty sterowiec zrzucający ku ziemi zwoje lin. Ich krzyki zginęły jednak w nagłym zgiełku, gdy pięć powietrznych pojazdów uruchomiło równocześnie swe potężne syreny. Drużyna milicjantów przebiła się przez drżące z gorąca powietrze, zsuwając się po linach w samo serce Dog Fenn.

Zjechali poniżej linii ostro zarysowanych w słońcu dachów i po chwili ich ciężkie buciory z hukiem wylądowały na betonowym podwórzu. Wyglądali raczej jak konstrukty niż jak ludzie, wtłoczeni w dziwaczne, ozdobne pancerze. Nieliczni robotnicy i włóczędzy, którzy z otwartymi ustami obserwowali ich z sąsiedniego zaułka, rozpierzchli się w panice, gdy jeden z funkcjonariuszy machnął w ich stronę lufą potężnego garłacza.

Milicjanci zbiegli schodami w dół, do podziemnej rzeźni. Roznieśli w biegu nie zamknięte na klucz drzwi i ostrzeliwując się, wpadli do hali czerwonej od krwi. Rzeźnicy gwałtownie odwrócili się w ich stronę i zastygli w bezbrzeżnym zdumieniu. Ten, którego dosięgła przypadkowa kula, padł na ziemię z przebitym na wylot płucem. Brudna od krwi tunika zaczerwieniła się raz jeszcze; tym razem od wewnątrz. Sekundę później pracownicy rzeźni rozbiegli się na wszystkie strony, ślizgając się na mokrych kamieniach.

Napastnicy strącili z haków broczące świńskie półtusze i wyrwali z wilgotnego sufitu stelaż podtrzymujący taśmociąg. Pomknęli grupkami w głąb ciemnej sali i dalej schodami przez wąski korytarz. Drzwi do pokoju Benjamina Fleksa sforsowali z taką łatwością, jakby wykonano je z gazy.

Gdy tylko znaleźli się w środku, dwaj stanęli po przeciwnych stronach szafy, a trzeci odpiął od uprzęży na plecach wielki młot. Trzy mocarne uderzenia w stary, drewniany mebel wystarczyły, by zmienić go w kupę drzazg. Z odsłoniętego otworu w murze dobiegały odgłosy pracy maszyny parowej, a na podłodze pojawiła się plama światła lampki oliwnej.

Dwaj milicjanci wtargnęli do ukrytego pomieszczenia. Rozległ się zdławiony okrzyk i seria dźwięków głuchych uderzeń, a potem Benjamin Flex wyleciał przez dziurę w ścianie, koziołkując w locie i pryskając we wszystkie strony kropelkami krwi. Uderzył głową o podłogę i krzyknął z bólu. Próbował odpełznąć dalej, klnąc niewyraźnie. Inny funkcjonariusz pochylił się nad nim i chwycił za koszulę, by mocą ramienia wspomaganego parowym mechanizmem postawić go pionowo pod ścianą.

Ben bełkotał coś i próbował splunąć prosto w twarz osłoniętą granatową maską gazową, ciemnymi goglami i daszkiem kolczastego hełmu, które upodabniały milicjanta do dziwacznego, owadziego demona.

Głos, który wydostał się spod maski, był monotonny, ale dość wyraźny.

– Benjaminie Flex, wzywam cię do wyrażenia ustnej lub pisemnej zgody na udanie się ze mną i pozostałymi funkcjonariuszami milicji Nowego Crobuzon do miejsca, które wybierzemy, celem złożenia wyjaśnień. – Milicjant huknął ciałem Bena o mur. Z piersi mężczyzny wyrwało się ciężkie westchnienie i niezrozumiałe szczeknięcie. – Udzielono zgody w obecności mojej i dwóch świadków – wyrecytował milicjant. – Zgadza się?

Dwaj napastnicy stojący za nim jednocześnie skinęli głowami.

– Tak jest.

Oficer wymierzył potężny cios, który oszołomił jeńca i zmiażdżył mu wargę. Oczy Benjamina odwróciły się białkami do zewnątrz, a z ust trysnęła krew. Opancerzony mężczyzna zarzucił jego bezwładne ciało na ramię i wyszedł z pokoju.

Dwaj, którzy wdarli się do ukrytej drukarni, zaczekali, aż ich koledzy wycofają się na korytarz w ślad za oficerem dowodzącym. Następnie, w idealnym zgraniu, sięgnęli po duże, żelazne pojemniki, które mieli zawieszone u pasa, i wcisnęli w nich klawisze, by zapoczątkować gwałtowną reakcję chymiczną. Wrzucili oba cylindry do pokoju, w którym uparty konstrukt wciąż jeszcze naciskał rytmicznie dźwignię rdzewiejącej prasy.

Milicjanci puścili się biegiem za swym dowódcą, niczym rozwścieczone, zakute w metal nosorożce. Kwas i proch wtłoczone w korpusy bomb reagowały ze sobą z głośnym świstem, by wreszcie zapalić potężny ładunek wybuchowy. Dwie gwałtowne detonacje wstrząsnęły zawilgoconymi murami budynku.

Korytarz także podskoczył, a przez zniszczone drzwi buchnął obłok dymu, płonącego papieru, rozgrzanego tuszu i szczątków żelaznych cylindrów. Z wybitego okna w suficie trysnęła industrialna fontanna skręconego metalu. Dymiące konfetti krytycznych artykułów i płomiennych apeli opadło wolno na pobliskie ulice. Na jednym ze strzępów można było odczytać słowo „mówimy”, na innym „zdrada!” Tu i tam zachował się nagłówek „Runagate Rampant”. Na płonących fragmentach litery znikały szybko.

„Run…”

Jeden po drugim milicjanci wczepili się klamrami pasów w czekające na nich liny. Sięgnąwszy do dźwigni umocowanych do bocznych ścian plecaków, uruchomili mocarne, ukryte silniki, które pociągnęły ich ku górze. Z cichym szumem kół zębatych niewidoczne maszyny pchały ciemne sylwetki w stronę ładowni sterowca. Funkcjonariusz trzymający Bena ze wszystkich sił splótł ramiona, a wyciągarka nawet nie poczuła podwójnego obciążenia.

Wątłe płomienie unosiły się nad byłym gmachem rzeźni, kiedy z rynny na dachu wypadł jakiś przedmiot. Leciał, obracając się w powietrzu, by z pluskiem wylądować w cuchnącym rynsztoku. Była to głowa konstruktu Bena, połączona z prawym ramieniem.

Metalowa kończyna maszyny prężyła się spazmatycznie, próbując ciągnąć dźwignię, której już nie było. Głowa też się poruszała; szczęka żelaznej czaszki otwierała się raz po raz i wgryzała w ziemię, próbując wlec za sobą ciężar resztek ciała.

Minęło pół minuty, zanim wyczerpał się ostatni zapas energii. Szklane oczy zadrgały i zamknęły się. Strzęp konstruktu znieruchomiał.

Ponad jego ciałem przesunął się złowieszczy cień, gdy sterowiec z kompletem milicjantów na pokładzie ruszył w drogę ponad krzywą zabudową Dog Fenn, ponad dogasającą bitwą w dokach, obok gmachu Parlamentu i ku centralnym dzielnicom miasta – w stronę Dworca Perdido i pokojów przesłuchań ukrytych gdzieś we wnętrzu Szpikulca.


Początkowo było mi niedobrze, kiedy musiałem przebywać w pobliżu tych ludzi, ich pospiesznych, ciężkich, śmierdzących oddechów i niepokoju wylewającego się przez ich skórę jak nieświeży ocet. Pragnąłem chłodu i ciemności pod wiaduktami kolei, gdzie prymitywniejsze formy życia walczą o przetrwanie, giną i zostają zjedzone. Brutalna prostota ich egzystencji niesie ze sobą coś pocieszającego.

Jednakże nie moja to ziemia i nie do mnie należy wybór. Długo walczyłem ze sobą. Walczyłem też z dziwacznym prawem tego miasta, pełnego murów i płotów, Unii oddzielających wyraźnie to, co twoje, od tego, co moje. Niepostrzeżenie i ja stałem się podobny: szukałem pocieszenia i ochrony w posiadaniu samego siebie, w byciu sobą, w izolacji, w byciu po raz pierwszy swoją własnością. Czekała mnie jednak nieprzyjemna lekcja: stałem się ofiarą kolosalnego oszustwa.

Dałem się okpić. Kiedy przychodzi kryzys, nie mogę należeć tylko do siebie bardziej niż w wiecznie gorącym kraju Cymek (gdzie pojęcia „mój piasek” albo „twoja woda” są absurdami skazującymi na śmierć tych, którzy je wygłaszają). Cudowna izolacja, której tak poszukiwałem, legła w gruzach. Potrzebuję Grimnebulina, Grimnebulin potrzebuje swojego przyjaciela, a przyjaciel potrzebuje wsparcia od nas wszystkich. To prosta matematyka: potrzebuję pomocy, więc muszę dać ją innym, aby ocalić siebie.

Potykam się, ale nie wolno mi upaść.

Byłem niegdyś lotną istotą i powietrze zapamiętało mnie z tamtych czasów. Gdy wspinam się wysoko i wystawiam moje ciało na wiatr, on łaskocze mnie prądami z przeszłości. Czuję i widzę w atmosferze tego miasta nieustający korowód drapieżców i ich ofiar.

Jestem jak nurek, który stracił swój skafander, ale może jeszcze usiąść na szklanym dnie łodzi i patrzeć na stworzenia z bliższej i dalszej głębiny śledzić ich szlaki, czuć parcie przypływów i odpływów – ale wszystko to dalekie, zamazane, niewyraźne, na poły ukryte.

Wiem jednak, że w powietrzu dzieje się coś dziwnego.

Widzę to po stadach niespokojnych ptaków, które umykają nagle w niezrozumiałej panice z tych czy innych zakątków nieba. Widzę to po przerażonych wyrmenach, którzy w locie nieustannie oglądają się za siebie.

Letnie powietrze stoi. Jest gęste i ciężkie od gorąca, a także za sprawą tych przybyszów, intruzów, których nie mogę dostrzec. W powietrzu wisi groźba. Moja ciekawość jest coraz większa, a instynkt łowiecki odzywa się we mnie z wielką siłą.

Lecz muszę pozostać na ziemi.

Загрузка...