ROZDZIAŁ 44

Patrole uzbrojonych kaktusów zgromadziły się u podnóża świątyni, a ich dowódcy zapamiętale kłócili się ze starszymi plemienia.

Shadrach przykucnął w zaułku, poza zasięgiem ich wzroku, i wyjął z ukrytej kieszeni miniaturową lunetę. Rozciągnął ją i skierował w stronę grupy rozmawiających i gestykulujących z ożywieniem żołnierzy.

– Oni rzeczywiście nie mają pojęcia, co robić – mruknął do siebie. Pozostali członkowie wyprawy kryli się za jego plecami, przytuleni do wilgotnej ściany budynku. Jak dotąd udawało im się przemykać niezauważenie w migotliwym blasku ulicznych pochodni. – Pewnie dlatego nie odwołują zakazu opuszczania domów… Ćmy dobrały im się do skóry… choć z drugiej strony może zawsze mają tu godzinę milicyjną? Wszystko jedno – szepnął, odwracając się w stronę towarzyszy. – W ten sposób mogą nam tylko pomóc.

Nie było trudno skradać się chyłkiem po słabo oświetlonych uliczkach kolonii zwanej Szklarnią. Nikt nie próbował zakłócić pochodu małego oddziału intruzów. Szli więc rzędem za Pengefinchess, która poruszała się w dziwny sposób – ni to żabimi skokami, ni to ostrożnym, złodziejskim krokiem. W jednym ręku trzymała łuk, a w drugim strzałę o dużym, spłaszczonym grocie, przeznaczoną specjalnie do polowania na ludzi-kaktusy, ale nie musiała używać broni. Yagharek szedł o kilka stóp za nią, szeptem przekazując jej wskazówki co do kierunku marszu. Od czasu do czasu kobieta-vodyanoi zatrzymywała się i przypadała do najbliższej ściany, gestem nakazując pozostałym, by szukali kryjówki, gdy któryś z odważniejszych – lub po prostu głupich – mieszkańców kolonii decydował się rozsunąć zasłony i wyjrzeć na ulicę.

Pięć konstruktów-małp kuśtykało na swych mechanicznych nogach u boku organicznych towarzyszy. Ich ciężkie, metalowe ciała pracowały wyjątkowo cicho, emitując jedynie kilka osobliwych, stłumionych dźwięków. Isaac nie wątpił, że tej nocy ludzie-kaktusy śpiący pod kopułą Szklarni będą śnić koszmary, w których pojawi się cichy brzęk kroków żelaznych stóp, przemierzających wąskie, brukowane ulice.

Wędrówka opustoszałymi zaułkami wprawiała go w coraz większy niepokój. Nawet mimo dziwacznych dobudówek z czerwonego kamienia i skwierczących pochodni zamiast latarń miasteczko kaktusów nie różniło się zbytnio od innych części Nowego Crobuzon. A jednak Grimnebulin nie umiał oprzeć się wrażeniu, że charakter tej dzielnicy wyznacza gigantyczna kopuła, która zamykała z pozoru zwykłe domy w ciasnej, klaustrofobicznej przestrzeni. Nocą przez grube szkło docierały tu z zewnątrz jedynie rozmazane błyski światła, potęgujące wrażenie niepewności i zagrożenia. Czarna plątanina żelaznych elementów konstrukcyjnych, które łączyły półprzezroczyste tafle w jedną całość, wyglądała z dołu jak pajęcza sieć.

Kiedy ta myśl pojawiła się w jego głowie, Isaac poczuł porażający napływ emocji.

Emocji, które zmieniły się natychmiast w przyprawiającą o zawroty głowy pewność.

Tkacz był gdzieś w pobliżu.

Grimnebulin poczuł, że kolana uginają się pod nim, ale nie zatrzymując się, spojrzał w górę. Przez ułamek sekundy widział świat jako nieskończoną sieć i wyczuwał bliskość pajęczego ducha.

– Isaac! – syknęła zaniepokojona Derkhan, doganiając go bez wysiłku. Widząc, że po kilku krokach staje nieruchomo, gapiąc się na sklepienie Szklarni, pociągnęła go za sobą. Isaac daremnie próbował ponowić kontakt z obcą świadomością Tkacza. Chciał wyszeptać Derkhan choć słowo na temat przelotnej wizji, ale nie potrafił zebrać myśli, a ona i tak go nie słuchała. Pobiegli razem pogrążoną w mroku ulicą.

Pokonawszy labirynt zaciemnionych domów – unikając patroli i od czasu do czasu spoglądając z obawą na czaszę budowli, wydobytą z czerni słabą poświatą płonących pochodni – dotarli do nieoświetlonej kamienicy u zbiegu dwóch pustych ulic. Yagharek zaczekał, aż wszyscy staną obok niego, zanim odwrócił się i przemówił, popierając słowa gestem.

– Tam, za oknem na ostatnim piętrze – powiedział.

Szereg niegdyś efektownych budynków ciągnął się aż po brzeg kopuły, ale te najdalej wysunięte zostały niemal doszczętnie zburzone podczas wznoszenia szklanej konstrukcji. Po ich dachach i wyższych piętrach pozostało jedynie rumowisko belek, dachówek i cegieł. Yagharek wskazywał jednak na ostatni, najlepiej zachowany budynek.

Trzy piętra poniżej poddasza były zamieszkane, wokół zasłon w oknach można było dostrzec smugi światła.

Garuda pochylił się i wszedł w wąski przesmyk między budynkami, pokazując pozostałym, że mają iść za nim. Z północy wciąż jeszcze dobiegały niepewne nawoływania żołnierzy, którzy na próżno starali się opracować sensowny plan działania.

– Nawet gdyby wciąganie kaktusów w nasze sprawy nie było ryzykowne – szepnął Isaac – bylibyśmy udupieni, gdybyśmy akurat teraz poprosili ich o pomoc. Jeśli nas tu zwęszą, dostaną szału, a wtedy poszatkują nas tymi swoimi kuszarpaczami, zanim zdążymy powiedzieć „nóż”.

– Musimy jakoś ominąć pokoje, w których śpią kaktusy – odezwał się Yagharek. – Interesuje nas tylko góra. Trzeba sprawdzić, gdzie dokładnie kryją się ćmy.

– Tansell, Penge – powiedział Shadrach tonem nie znoszącym sprzeciwu. – Zostajecie przy drzwiach. – Partnerzy spoglądali na niego przez moment, a potem skinęli głowami. – Profesorku? Chyba będzie najlepiej, jeśli pójdziesz ze mną. No i te konstrukty… podobno mogą się przydać, tak?

– Moim zdaniem będą cholernie niezbędne – odparł Grimnebulin. – Ale… Posłuchajcie mnie najpierw. Zdaje się, że Tkacz jest z nami.

Wszyscy spojrzeli na niego jednocześnie.

Derkhan i Lemuel z lekkim niedowierzaniem, a najemnicy z dobrze udawaną obojętnością.

– Dlaczego tak sądzisz, profesorku? – spytała łagodnie Pengefinchess.

– Ja… powiedzmy… powiedzmy, że go wyczułem. Mieliśmy z nim już do czynienia. Powiedział, że znowu się zobaczymy…

Pengefinchess spojrzała wymownie na Tansella i Shadracha.

– To prawda – wtrąciła pospiesznie Derkhan. – Spytajcie Pigeona, on też widział pająka.

Lemuel bez entuzjazmu przytaknął ruchem głowy.

– Tylko że nic z tego nie wynika – zauważył kwaśno. – Nie możemy go kontrolować; bez względu na to, czy przyjdzie po nas czy po ćmy, będziemy zdani na jego łaskę. Może na przykład zachować neutralność. Sam mówiłeś, Zaac: robi tylko to, co uważa za stosowne.

– Mimo to wchodzimy, tak? – spytał Shadrach. – Ktoś jest przeciw? – Nikt nie odpowiedział. – Dobra. Ty, garuda, już je widziałeś. Wiesz, skąd wyszły, więc powinieneś iść z nami. Zatem na górę wchodzą: profesorek, człowiek-ptak, konstrukty i ja. Reszta zostaje na dole i robi dokładnie to, co każą Tansell i Penge. Zrozumiano?

Lemuel obojętnie skinął głową. Derkhan spojrzała wilkiem na najemnika, ale przełknęła dumę i podporządkowała się. W tonie Shadracha była stanowczość, która zjednywała mu szacunek. Nie musiała go lubić, mogła uważać go za bezwartościową szumowinę, ale musiała przyznać, że ten człowiek zna się na rzeczy. Był zabójcą; kimś, kogo potrzebowali teraz najbardziej. Niechętnie kiwnęła głową.

– W razie jakichkolwiek problemów zmywacie się z powrotem do kanałów i znikacie. Jeżeli nie uda się inaczej, spotkamy się jutro na wysypisku. Jasne? – Tym razem Shadrach mówił do Pengefinchess i Tansella. Oboje przytaknęli ruchem głowy. Vodyanoi szepnęła coś do swojej wodnicy i sprawdziła, czy kołczan jest otwarty. Niektóre z ukrytych w nim strzał miały potężne groty wyjątkowo skomplikowanej budowy: umieszczone w nich mechanizmy sprężynowe otwierały dodatkowe ostrza dopiero po zetknięciu z celem, tnąc ciało niemal tak skutecznie jak chakri. Tansell sprawdził, czyjego pistolety są gotowe do strzału. Shadrach zawahał się nieznacznie, a potem odpiął od pasa garłacz i podał go wyższemu mężczyźnie, który przyjął broń bez słowa i z wdzięcznością skinął głową. – To będzie walka na krótki dystans – mruknął Shadrach. – Nic mi po tej armacie – dodał, wyciągając zza paska inny, mniejszy pistolet. Demoniczna twarz wyrzeźbiona na samym końcu lufy zdawała się poruszać w niepewnym świetle dalekich pochodni. Shadrach zaczął szeptać, jakby przemawiał do swojej broni. Isaac podejrzewał, że siła rażenia i celność pistoletu zostały taumaturgicznie wzmocnione.

Najemnik, uczony i garuda wolno oddalili się od pozostałych.

– Konstrukty! – zawołał cicho Grimnebulin. – Za nami!

Syknęły tłoki i pięć silnych, metalowych, małpich ciał ruszyło w ślad za odchodzącymi.

Isaac i Shadrach spojrzeli przelotnie na Yagharka, a potem sprawdzili położenie lusterek w hełmach.

Tansell wysunął się nieco przed pozostałych, zapisując coś pospiesznie w małym notesie. Po chwili podniósł wzrok i przekrzywiwszy głowę, spojrzał na Shadracha. Wreszcie popatrzył na pochodnie płonące na sąsiedniej ulicy oraz na dachy okolicznych domów. Znowu pochylił się i zapisał tajemniczą formułę.

– Spróbuję rzucić zaklęcie ukrywające – powiedział. – Za dobrze was widać. Nie ma sensu ryzykować. – Shadrach skinął głową. – Szkoda, że nie mogę nim objąć konstruktów. – Tansell gestem nakazał mechanicznym małpom, żeby zeszły mu z drogi. – Penge, pomożesz mi? – spytał. – Skieruj w moją stronę trochę mocy, dobrze? To wyjątkowo wyczerpująca formuła.

Vodyanoi zbliżyła się nieco i lewą ręką chwyciła prawą dłoń Tansella. Oboje zamknęli oczy i skoncentrowali się. Przez minutę nic się nie działo, a potem cztery pary powiek otworzyły się jednocześnie.

– Zgaście to cholerne światło – syknął Tansell. Wargi Pengefinchess poruszały się równocześnie z jego ustami. Shadrach i pozostali rozejrzeli się niepewnie, nie bardzo wiedząc, o co mu chodzi. Po chwili zorientowali się, że Tansell spogląda na pochodnie płonące nad ulicą.

Shadrach przywołał gestem Yagharka, a kiedy razem zbliżyli się do najbliższego źródła światła, zaplótł dłonie w kołyskę i stanął na ugiętych nogach.

– Użyj płaszcza – powiedział. – Wejdź na górę i zduś płomień.

Isaac był prawdopodobnie jedyną osobą, która zwróciła uwagę na minimalne wahanie garudy i rozumiała, jakiej odwagi wymagało zdjęcie płaszcza, ostatniej zasłony ukrywającej jego kalectwo. Yagharek usłuchał bez słowa. Rozpiął klamrę pod szyją i zrzucił grubą tkaninę, ukazując okryty dotąd kapturem dziób, pierzastą głowę i wielką pustkę na grzbiecie, której blizny i kikuty zasłaniała teraz jedynie cienka koszula.

Najostrożniej jak potrafił, chwycił splecione dłonie Shadracha potężną, szponiastą stopą. Stanął na nich, a wtedy najemnik bez trudu uniósł w górę jego lekkie ciało o pustych kościach. Yagharek zarzucił ciężki płaszcz na lepką od oleju, skwierczącą pochodnię. Materiał zadymił, ale światło zgasło nagle i cienie rzuciły się na drużynę śmiałków jak wygłodniałe drapieżniki.

Garuda zeskoczył na ziemię i wraz z Shadrachem przebiegł szybko na lewą stronę ulicy, gdzie płonęła druga pochodnia. Powtórzyli zabieg i po chwili zaułek tonął w nieprzeniknionym mroku.

Kiedy stanęli za murem, Yagharek rozłożył płaszcz, podziurawiony, przypalony i brudny od sadzy. Po krótkim namyśle odrzucił go na ziemię. Wyglądał bez niego na znacznie szczuplejszego niż dotąd, za to groźnie prezentowała się broń, która wisiała u jego pasa.

– Wejdźcie w najgłębszy cień – polecił Tansell chrapliwym głosem. Usta Pengefinchess znowu poruszyły się bezgłośnie w idealnej synchronizacji.

Shadrach cofnął się w niedużą wnękę w ścianie i pociągnął za sobą Isaaca z Yagharkiem. Wszyscy wtulili się ściśle w mur i znieruchomieli.

Tansell sztywno wysunął przed siebie lewe ramię i rzucił w ich stronę kłąb grubego, miedzianego przewodu. Shadrach chwycił drut w locie i natychmiast owinął go sobie wokół szyi. W podobny sposób obwiązał towarzyszy i zaraz wrócił w cień, pod ścianę. Isaac dostrzegł na drugim końcu przewodu mały generator z mechanizmem zegarowym, który Tansell uruchamiał właśnie, przesuwając niewielką dźwignię.

– Gotowi – zameldował Shadrach.

Tansell zaczął pomrukiwać, szeptać i wydawać z siebie dziwaczne dźwięki. Dla tych, którzy wcisnęli się w ścienną niszę, był prawie niewidoczny. Dostrzegali jedynie ciemną postać, coraz mocniej drżącą z wysiłku. Mamrotanie nasilało się z każdą chwilą.

Isaac poczuł wstrząs. Szarpnął się instynktownie, ale Shadrach siłą zatrzymał go w miejscu. Poczuł na skórze serię drobnych wyładowań, tam gdzie drut dotykał jego ciała.

Niemiłe uczucie trwało dobrą minutę, a potem ustało, gdy generator umilkł i zamarł w bezruchu.

– W porządku – mruknął Tansell. – Sprawdźmy, czy to działa. Shadrach wyszedł z niszy i stanął na ulicy.

Cienie wyszły razem z nim.

Spowijała go nieokreślona aura ciemności, taka sama jak ta, która otaczała go chwilę wcześniej, gdy kulił się w mroku pod ścianą. Zdumiony Isaac wlepił wzrok w głęboką czerń pod oczami i pod brodą najemnika. Shadrach odszedł jeszcze dalej i stanął w świetle pochodni płonących po drugiej stronie skrzyżowania uliczek.

Cienie na jego twarzy i ciele nie zmieniły się. Pozostały dokładnie takie same jak wtedy, gdy krył się w ciemności, jakby wcale nie wychodził na lepiej oświetloną ulicę. Sięgały mniej więcej na cal poza granice jego ciała, odbarwiając otaczające go powietrze jak dziwne, mroczne zjawisko halo.

Co więcej, choć Shadrach poruszał się zupełnie swobodnie, dla obserwatorów jego ciało pozostawało prawie nieruchome. Było tak, jakby wraz z cieniami z głębokiej niszy zamrożeniu uległa także pozycja, w której stał mężczyzna. Szedł naprzód, a wydawało się, że stoi w miejscu. Jego ciemna postać myliła wzrok; można było śledzić jej ruch, jeżeli ktoś bardzo tego chciał, ale znacznie łatwiej było po prostu nie zwracać na nią uwagi.

Shadrach skinął ręką na Isaaca i Yagharka.

„Czy ja wyglądam tak samo?” – zastanawiał się Grimnebulin, wychodząc z cienia. „Czyja też prześlizguję się poza zasięgiem wzroku pozostałych? Czy jestem półwidoczny i niosę ze sobą mrok?”

Spojrzał na Derkhan i po wyrazie jej twarzy, zastygłej z półotwartymi ustami, poznał, że tak właśnie jest. Yagharek, który stał po lewej, również spowity był cieniem.

– Znikajcie stąd, gdy tylko pokaże się słońce – szepnął Shadrach do swych kompanów. Tansell i Pengefinchess kiwnęli głowami. Rozłączyli się już i teraz oddychali ciężko, wolno wracając do sił. Tansell uniósł dłoń, gestem życząc odchodzącym powodzenia.

Shadrach, Isaac i Yagharek wyszli z ciemności zaułka na względnie dobrze oświetloną ulicę przed rzędem częściowo zburzonych kamienic. Zaraz za nimi z mroku wyłoniły się konstrukty-małpy. Poruszały się bardzo wolno, najciszej, jak umiały. Stanęły obok dwóch ludzi i garudy, a światło płonących polan okrywało ich poobijane korpusy czerwonawym blaskiem. To samo światło starannie omijało trzech intruzów objętych taumaturgicznym zaklęciem. Spływało po nich jak rzadki olej po wąskim ostrzu, nie znajdując punktu zaczepienia. Trzy mroczne postacie, otoczone przez pięć zwinnych maszyn, ruszyły w stronę budynku z pustą jamą okna na ostatnim piętrze.

Ludzie-kaktusy nie mieli zwyczaju zamykać drzwi na klucz. Intruzi bez trudu weszli do środka. Shadrach natychmiast ruszył schodami w górę.

Isaac, który trzymał się o kilka kroków za nim, wyczuwał już egzotyczny, nieznajomy zapach soku kaktusów i ich dziwnego pożywienia. Cały korytarz zastawiony był glinianymi donicami z piaskiem, w który wetknięto pustynne rośliny – w większości chore i więdnące w nie dość jasnym wnętrzu domostwa.

Shadrach odwrócił się w stronę Isaaca i Yagharka, posyłając im ostrzegawcze spojrzenie i wymownym gestem przykładając palec do zaciśniętych ust. Po chwili ruszył dalej, zachowując jeszcze większą ostrożność.

Kiedy zbliżali się do pierwszego piętra, usłyszeli cichą kłótnię na dwa głosy. Yagharek przetłumaczył to, co zrozumiał z mowy kaktusów: ktoś mówił, że się boi, i słuchał pocieszających słów o zaufaniu, którym należy darzyć starszych. Skąpo ozdobiony korytarz pozostał jednak pusty. Po kilku krokach Shadrach znowu się zatrzymał, a wtedy Isaac spojrzał ponad jego ramieniem i zobaczył szeroko otwarte drzwi do pokoju kaktusów.

Ujrzał za nimi obszerne pomieszczenie z bardzo wysoko zawieszonym sufitem. Przyglądając się ścianom, z których w połowie wysokości sterczały kikuty desek, doszedł do wniosku, że strop oddzielający pierwotnie pierwsze i drugie piętro został po prostu zburzony. Lampa gazowa paliła się wątłym płomykiem. Z dala od drzwi Isaac zauważył kilku ludzi-kaktusów śpiących swoim zwyczajem na stojąco, z szeroko rozstawionymi nogami. Tylko dwoje mieszkańców pokoju, stojących blisko siebie, rozmawiało jeszcze szeptem.

Bardzo powoli, jak skradający się drapieżnik, Shadrach pokonał kilka ostatnich stopni i stanął przy drzwiach. Zatrzymał się na moment, aby wskazać palcem najpierw na jeden z konstruktów, a potem na siebie. Po chwili powtórzył gest. Isaac zrozumiał. Pochylił się nisko nad receptorem słuchowym konstruktu i wyszeptał zwięzłe instrukcje.

Automat wspiął się po schodach z cichym klekotem mechanizmu. Grimnebulin skrzywił się, słysząc ten dźwięk, ale ludzie-kaktusy niczego nie zauważyli. Konstrukt przycupnął cicho za Shadrachem, zasłonięty przez jego spowitą mrokiem postać. Isaac posłał jego śladem kolejną maszynę, po czym dał najemnikowi sygnał, że może ruszać.

Shadrach wyłonił się powoli zza framugi i stanął przed otwartymi drzwiami, własnym ciałem zasłaniając konstrukty. Nie było innego wyjścia, ich metalowe korpusy i członki zbyt dobrze odbijałyby światło padające z pokoju. Awanturnik płynnym ruchem przesunął się przed oczami rozmawiających kaktusów i zniknął po drugiej stronie, w ciemności korytarza.

Teraz przyszła kolej na Isaaca.

Uczony skinął dłonią na dwa konstrukty i zaczął przesuwać się ostrożnie po drewnianej podłodze.

Czuł strach, wychylając się zza ściany i stając przed pogrążonymi w rozmowie kaktusami, którzy jakoś nie zamierzali zasnąć. Starał się być jak najdalej od drzwi, ale tych kilka sekund, kiedy znajdował się w stożku światła gazowej lampy, przyprawiło go o nieznośny stres.

Miał przy tym dość czasu, by przyjrzeć się wielkim, kolczastym istotom stojącym na ubitym piachu, którym wysypano całą izbę. Ich wzrok przesuwał się od czasu do czasu po ciemnej plamie drzwi, a wtedy Isaac wstrzymywał oddech, ale taumaturgiczne zaklęcie skutecznie potęgowało ciemność i pozostał niezauważony.

Wreszcie Yagharek, starając się w miarę możliwości zasłonić swym szczupłym ciałem ostatni z konstruktów, prześliznął się przez smugę światła.

Spotkali się wszyscy przy kolejnym ciągu schodów.

– Teraz będzie łatwiej – szepnął Shadrach. – Na następnym piętrze nikogo nie ma, został tylko strop tego pokoju. A potem… potem już tylko kryjówka bestii.

Zanim weszli na czwarte piętro, Isaac pociągnął Shadracha za rękaw, zatrzymując go znienacka. Najemnik i garuda patrzyli na niego bez słowa, kiedy szeptem przekazywał polecenie jednemu z konstruktów. Maszyna wyłoniła się bezszelestnie ponad ostatnie stopnie i znikła za drzwiami ciemnego pomieszczenia.

Grimnebulin wstrzymał oddech. Po minucie automat powrócił i niezgrabnie machnął ramieniem, wskazując drogę.

Powoli i ostrożnie wkroczyli na dawno nie odwiedzane poddasze. Za oknem widać było skrzyżowanie ulic. Na pozbawionych szyb ramach widniały dziwaczne, głęboko rżnięte znaki. Z zewnątrz wpadały do środka dalekie błyski pochodni i powietrze zabarwione ich dymem.

Yagharek z namysłem uniósł rękę i wskazał na okno.

– Stąd – wyszeptał. – Stąd wychodziły.

Podłoga była usiana śmieciami i pokryta grubą warstwą kurzu. Ściany ozdobiono dziwnymi, niepokojącymi wzorami.

W powietrzu można było wyczuć słaby, ale nieprzyjemny ruch. Ledwie wyczuwalny prąd niepokoił przybyszów, bo ostro kontrastował z absolutnie nieruchomą atmosferą Szklarni. Isaac rozejrzał się nerwowo, szukając jego źródła.

I wreszcie zobaczył. Choć pocił się w nocnej duchocie, poczuł znienacka bardzo zimny dreszcz.

Dokładnie naprzeciwko okna leżał na podłodze solidny kawał rozłupanego tynku. W miejscu, gdzie niegdyś trzymał się muru, widniała dziura – niedawno wybita, o nieregularnych kształtach, rozpoczynająca się mniej więcej na wysokości ud.

Wyglądała jak świeża rana. Wymiana powietrza zachodziła właśnie między nią a wybitym oknem, jakby w trzewiach budynku zamieszkała potężna, głęboko oddychająca istota.

– To tam – stwierdził Shadrach. – Tam muszą się ukrywać… Tam musi być ich gniazdo.

Za poszarpaną krawędzią otworu widać było kręty tunel, wyżłobiony wprost w substancji domu. Mrużąc oczy, Isaac i Shadrach zajrzeli do jego wnętrza.

– Nie wygląda na wystarczająco szeroki dla tych skrzydlatych sukinsynów – rzekł uczony. – Obawiam się, że nasza zdobycz nie zawsze zachowuje się zgodnie z zasadami… hmm… realnej przestrzeni.

Tunel, szeroki mniej więcej na cztery stopy, był długi i chropowaty. Isaac przykucnął przy nim i powąchał płynące ze środka powietrze. Po chwili podniósł głowę i spojrzał na Yagharka.

– Zostaniesz tutaj – rzekł. Zanim garuda zdążył zaprotestować, dotknął hełmu, który miał na głowie. – My z Shadrachem mamy specjalne hełmy, które dała nam Rada Konstruktów. A dzięki temu – tu Isaac poklepał wypchaną torbę – będziemy mogli zbliżyć się do tego, co kryje się w tej dziurze, o ile w ogóle coś tam jest. – Uczony wyjął z torby dynamo. Maszyna właściwie nie różniła się od tej, którą Rada wzmocniła jego fale mózgowe, aby zwabić kaleką ćmę. W torbie znalazł się także kłąb rurki krytej metalową siatką. Shadrach przyklęknął obok Isaaca i pochylił głowę. Isaac wcisnął koniec rurki w gniazdo hełmu i przekręcił śruby mocujące. – Jeśli wierzyć Radzie, taumaturgowie używają podobnych urządzeń, stosując technikę zwaną… przeniesieniem-ontolografią – ciągnął Grimnebulin. – Tylko nie pytaj mnie, co to takiego. Rzecz w tym, że te rury, które tu widzisz, pomogą zebrać nasze… hmm… psychiczne emanacje… i skierować je na zewnątrz, w inne miejsce.

– Uczony spojrzał na Yagharka. – Nasze umysły przestaną wydzielać smak, zapach czy jakikolwiek inny ślad – wyjaśnił, mocno dokręcając ostatnią śrubę. Stuknął lekko w gotowe do akcji urządzenie i zniżył głowę, a wtedy Shadrach powtórzył operację na jego hełmie. – Jeżeli na końcu tego tunelu jest ćma, Yag, a ty spróbujesz się do niej zbliżyć, ona cię wyczuje. Nie powinna natomiast wyczuć nas. Tak przynajmniej mówi teoria. – Kiedy Shadrach skończył, Isaac wstał i rzucił garudzie końce zbrojonych rurek. – Każda z nich ma… dwadzieścia pięć, może trzydzieści stóp. Trzymaj je w rękach, póki się nie naprężą, a potem puść. Zrozumiałeś? – Yagharek skinął głową. Był wściekły, że zostaje na tyłach, ale pojmował, że nie ma wyboru.

Isaac chwycił dwa spiralne przewody i podłączył je do aparatu, który trzymał w rękach. Pozostałe końcówki wsunął w gniazda na hełmach.

– Mam tu małe ogniwo chymiczne – powiedział, pokazując Yagharkowi maszynkę. – Działa w połączeniu z mechanizmem zegarowym, którego projekt pożyczono od kheprich. Jesteśmy gotowi? – Shadrach szybko sprawdził pistolet i resztę podręcznego arsenału, po czym skinął głową. Isaac obejrzał swoją skałkówkę i dotknął rękojeści noża wetkniętego za pasek, czując się dość nieswojo. – W porządku.

Uczony uruchomił dynamo, które zaczęło buczeć i syczeć z cicha. Yagharek z powątpiewaniem zajrzał do rurek, które trzymał w dłoniach. Odebrał nagle niejasne emocje, które zdawały się wypływać wprost z okutych metalem przewodów. Od dłoni popłynęła ku górze fala strachu, który z pewnością nie był jego uczuciem.

Isaac przywołał do siebie trzy konstrukty-małpy.

– Idźcie przodem – polecił. – Cztery stopy przed nami. Poruszajcie się powoli, zatrzymujcie w razie niebezpieczeństwa. Ty – dodał, wskazując na czwartą maszynę – pójdziesz za nami. Piąty, zostajesz z Yagiem. – Jeden po drugim konstrukty wśliznęły się ostrożnie w ciemność tunelu. Isaac położył dłoń na ramieniu Yagharka. – Niedługo wracamy, chłopie – powiedział cicho. – Uważaj.

Odwróciwszy się, przyklęknął i przed Shadrachem wpełzł do otworu wybitego wśród cegieł, by po chwili zniknąć w piekielnej czeluści tunelu.

Szyb opadał ku dołowi.

Wąski i niski, wił się pod dziwacznymi kątami między ścianami złączonych ze sobą kamienic. Isaac słyszał tylko własny oddech i cichy klekot konstruktów, powielony echem. Dłonie i kolana bolały go od wędrówki na czworaka po ostrych odłamkach cegieł. Miał wrażenie, że tunel prowadzi wzdłuż ciągu kamienic. Fakt, że podłoże opadało nieznacznie, przypomniał mu zewnętrzny widok tutejszej zabudowy; domy były częściowo wyburzone, tym niższe i bardziej zasypane gruzem, im bliżej stały szklanej kopuły.

Doszedł do wniosku, że wędrują w stronę końca uliczki, uciętego żelazną ścianą. Coraz częściej przenikały go dreszcze. Pocił się ze strachu i z gorąca. Był śmiertelnie przerażony, bo widział już ćmy i wiedział, w jaki sposób się pożywiają. Zdawał sobie sprawę z tego, co może ich czekać na końcu tego klina walących się cegieł, który niegdyś był szeregiem zadbanych kamienic.

Dość szybko poczuł lekkie szarpnięcie i nagłą swobodę. Wiedział, że rura odprowadzająca emanacje jego umysłu rozciągnęła się już maksymalnie i Yagharek wypuścił ją z rąk.

Nie odzywał się. Słuchał oddechu i stękania Shadracha, który trzymał się tuż za nim. Była to raczej konieczność niż wybór – nie mogli rozłączyć się bardziej niż na pięć stóp, takie bowiem właśnie kable łączyły ich hełmy ze wspólnym aparatem.

Isaac odwrócił głowę, desperacko szukając lusterkami choćby najsłabszego światła.

Konstrukty-małpy poruszały się sprawnie. Co kilka chwil któryś z nich włączał na moment światła wbudowane w receptory wzrokowe, wyławiając z mroku wnętrze szybu, usiane odłamkami cegieł, oraz błyskające metalicznie ciała maszyn. Lampy gasły szybko, a Isaac starał się podążać choćby przez chwilę za obrazem, który pozostawał na krótko w ogarniętych ciemnością oczach.

W głębokim mroku łatwo było dostrzec nawet najwątlejszy, daleki blask. Grimnebulin wiedział więc, że pełznie w stronę źródła światła, gdy tylko zobaczył w oddali szarawy kontur tunelu. Nagle coś dotknęło jego piersi. Na moment zamarł z przerażenia, nim rozpoznał metalowe palce i kanciaste ciało konstruktu. Natychmiast syknął ostrzegawczo w stronę Shadracha.

Maszyna gestykulowała niezgrabnie, za to z wielkim zapałem. Wskazywała na coś, co znajdowało się przed nimi, dokładnie tam, gdzie jej dwaj bracia przystanęli i spoglądali ku górze widoczni w plamie słabego światła rozchodzącego się z góry.

Isaac gestem kazał Shadrachowi zaczekać, a sam popełzł naprzód w żółwim tempie. Strach, który nie opuszczał go ani na chwilę, teraz zaczynał mrozić jego ciało, począwszy od żołądka. Oddychał powoli i głęboko. Bardzo wolno przesuwał ręce i nogi, a kiedy wynurzał się w plamie słabego światła, czuł irytujące swędzenie skóry.

Tunel kończył się ścianą z cegieł, wysoką na pięć stóp, która otaczała go z trzech stron. Spojrzawszy w górę, w sporej odległości dostrzegł zarys sklepienia. Z otworu, który widać było powyżej krawędzi muru, sączył się w dół nieznośny fetor. Isaac odruchowo zmarszczył nos.

Zdał sobie sprawę, że znajduje się w studni wpuszczonej w betonową podłogę jakiegoś pomieszczenia. Poza stropem nie widział absolutnie nic, za to do jego uszu dobiegał słaby dźwięk, podobny do szelestu papieru na wietrze. Towarzyszyło mu ledwie słyszalne mlaskanie, jakby wilgotne i lepkie palce stykały się i rozchylały na przemian.

Isaac trzykrotnie przełknął ślinę i sam sobie nakazał szeptem wziąć się w garść. Odwrócił się plecami do muru i do pokoju, który znajdował się powyżej. Kątem oka spostrzegł Shadracha, który przyglądał mu się, tkwiąc na czworakach w głębi tunelu. Wpatrując się intensywnie w lusterka, pociągnął ku sobie rurę, która przechodziła pod ciałem najemnika i ginęła gdzieś w głębi sztolni, rozpylając tam jego niewesołe myśli.

Wreszcie zebrał się w sobie i zaczął wolniutko wstawać. Z całą determinacją, na jaką było go stać, wpatrywał się w lusterka, jakby chciał powiedzieć niewidzialnemu bogu, który poddawał go próbie: „A widzisz? Nie oglądam się za siebie! Nie oglądam się, do cholery!”

Czubek hełmu Isaaca minął krawędź studni i w lusterkach pojawiło się więcej światła. Równocześnie ohydny smród przybrał na sile.

Strach, który paraliżował uczonego, był potężny, a pot, który go oblewał, nie był już ciepły.

Isaac przechylił nieco głowę i stanął prosto. Nareszcie zobaczył cały pokój, prawie pozbawiony barw w słabym blasku pojedynczego, malutkiego okienka.

Było to długie i wąskie pomieszczenie. Miało nie więcej niż osiem stóp szerokości i około dwudziestu długości. Było zakurzone, najwyraźniej nieużywane od lat. Nigdzie nie było widać wejścia – ani drzwi, ani klapy, ani innego otworu.

Isaac nie oddychał. W najdalszym końcu pokoju, wpatrując się w niego pustymi oczodołami i poruszając groźnie skomplikowaną gmatwaniną kończyn, macek i skrzydeł, siedziała ćma.

Minęła długa chwila, zanim Grimnebulin zdał sobie sprawę, że udało mu się nie jęknąć ze strachu. Kolejnych kilka sekund zabrało mu ustalenie, że czułki poruszające się spokojnie w różnych kierunkach są dowodem na to, iż nie został zauważony. Ćma drgnęła i obróciła się nieznacznie, wystawiając ku niemu swój półprofil.

Isaac wypuścił powietrze z płuc bez najcichszego nawet dźwięku. Minimalnie poruszył głową, by ogarnąć wzrokiem pozostałą część pokoju.

Kiedy skończył, znowu musiał walczyć z pokusą wydania okrzyku przerażenia.

Na podłodze izby, w nieregularnych odstępach i nienaturalnych pozach, leżały trupy.

Teraz dopiero Isaac zidentyfikował źródło potwornego fetoru. Odwrócił głowę i zasłonił dłonią usta, widząc tuż obok siebie rozkładające się zwłoki dziecka kaktusów; mięso kolczastej istotki odłaziło już od twardych, włóknistych kości. Nieco dalej leżał martwy człowiek, obok niego jeszcze jeden, a potem nabrzmiały vodyanoi. Większość ciał należała jednak do kaktusów.

Niektóre z ofiar, jak zauważył ze smutkiem, ale bez zdziwienia, jeszcze oddychały. Leżały w bezruchu, porzucone i opróżnione, jak puste butelki. Śliniąc się i robiąc pod siebie, nieszczęśnicy mogli przeżyć jeszcze kilka godzin lub dni, jak imbecyle pogrążeni w nieświadomości własnego losu, nim pragnienie i głód wysączyłyby z nich resztkę życia.

„Nie trafią ani do Raju, ani do Piekła” – pomyślał Isaac. „Ich duchy nie będą wędrować w spektralnej postaci. Zostały zmetabolizowane. Wypite i wysrane, przetworzone w ohydnym, onejrochymicznym procesie i zamienione na paliwo dla latających potworów”.

Grimnebulin zauważył, że w jednej ze swych pokręconych rąk ćma trzyma ciało starszego, wciąż jeszcze owinięte szarfą. Zachowywała się jednak dość dziwnie – leniwie uniosła ramię i pozwoliła, by pozbawiony zmysłów kaktus z hukiem zwalił się na podłogę.

Poruszywszy się nieco, bestia sięgnęła pod siebie jedną z tylnych łap. Przesunęła się do przodu, szorując brzuchem po zakurzonej posadzce. Wreszcie wyszarpnęła spod siebie dużą, miękką kulę. W ociekającym śluzem, zielonkawo-czekoladowym przedmiocie o średnicy dobrych trzech stóp Isaac rozpoznał natychmiast bryłę czystego dreamshitu.

Rozpoznał i szeroko otworzył oczy ze zdumienia.

Ćma obmacała starannie tylnymi łapami kroplę swego zagęszczonego mleka. „O bogowie, ta bryła musi być warta tysiące…” – pomyślał gorączkowo Isaac. „Nie, przecież jeśli zmiesza się ją z jakimś świństwem, żeby nadawała się dla ludzi, mogłaby przynieść nawet miliony gwinei! Nic dziwnego, że wszyscy chcą dopaść i zatrzymać sobie te cholerne bydlęta…”

Nagle, na oczach Grimnebulina, podbrzusze ćmy rozwinęło się na boki i z jej ciała wysunęła się organiczna wypustka: segmentowana, kryta chityną rura, która na niewidocznych zawiasach odchyliła się do tyłu, w stronę ogona. Była niemal tak długa jak ludzkie ramię. Ze strachem i obrzydzeniem Isaac obserwował, jak bestia opiera ją o kulę surowego dreamshitu, a po chwili odpoczynku wciskają głęboko w lepką masę.

Pod rozchylonym pancerzem potwora, w odsłoniętej części podbrzusza, z którego wystawała rura, Isaac dostrzegł nagłe skurcze ciała. Coś przesuwało się, pchane robaczkowymi ruchami wnętrza opancerzonej wypustki, w kierunku wielkiej bryły dreamshitu.

Grimnebulin rozumiał sens sceny, która rozgrywała się na jego oczach. Dreamshit miał być źródłem pożywienia dla młodych, potrzebujących energii zaraz po przyjściu na świat.

Ćma składała jaja.

Isaac bezsilnie osunął się po szorstkiej powierzchni muru. Oddychał głęboko, gestem przywołując do siebie Shadracha.

– Jedna z tych pieprzonych bestii jest tutaj i właśnie składa jaja, więc powinniśmy zająć się nią natychmiast… – wysapał półgłosem. Najemnik pospiesznie zatkał mu dłonią usta. Nieruchomo patrzył mu w oczy, póki uczony nie opanował się nieco. Odwróciwszy się plecami do ściany, stanął ostrożnie i przez moment przyglądał się ohydnej scenie składania jaj. Isaac czekał, siedząc ze skrzyżowanymi nogami na ceglastym rumowisku.

W końcu Shadrach przykucnął i spojrzał na uczonego z wyrazem zdecydowania na twarzy.

– Hmmm… – mruknął. – Rozumiem… Mówiłeś, że ćmy nie wyczuwają konstruktów?

Isaac skinął głową.

– O ile nam wiadomo – zastrzegł.

– W porządku. Odwaliłeś cholernie dobrą robotę, programując te maszyny – powiedział Shadrach. – Ich konstrukcja zresztą też jest niezwykła. Ale czy naprawdę będą wiedziały, kiedy należy zaatakować, jeśli damy im stosowne instrukcje? Czy zrozumieją tak skomplikowane zmienne? – Isaac ponownie kiwnął głową. – W takim razie mamy już plan działania – oznajmił szeptem Shadrach. – Posłuchaj.

Загрузка...