ROZDZIAŁ 16

„słońce oblewa mnie jak wodospad i pławię się w nim a kwiaty kwitną na moich ramionach i na głowie podczas gdy chlorofil buzuje gwałtownie w mojej skórze i unoszę moje wielkie kolczaste ramiona

nie dotykaj mnie w taki sposób ty świntuchu nie jestem jeszcze gotowa

spójrz na te młoty parowe lubiłbym je gdybym nie musiał tyle przy nich pracować

czy

z dumą mogę ci oznajmić że twój ojciec wyraża zgodę na nasz związek

czy to

i oto płynę przez tę brudną wodę w stronę masywnego i ciemnego kadłuba łodzi podobnego do wielkiej chmury i oddycham tą brudną wodą od której chce mi się kaszleć a moje płetwiaste stopy popychają mnie naprzód

czy to sen?

światło skóra jedzenie powietrze metal seks smutek ogień grzyby sieci statki tortury piwo żaba kolce blaknięcie skrzypce atrament szczerby sodomia pieniądze skrzydła jagody bogowie piła kości układanka dzieci beton skorupiak pal trzewia śnieg ciemność

Czy to sen?”


Lecz Isaac wiedział, że to nie sen.

Magiczna latarnia migotała w jego głowie, bombardując go nie kończącym się ciągiem obrazów. Nie był to kalejdoskop, powtarzająca się cyklicznie, wizualna anegdota, to raczej nieustanny, zmasowany atak nie powiązanych ze sobą momentów; milionów odłamków czasu i przestrzeni. Fragmenty nachodziły na siebie i zmieniały się płynnie – Isaac podsłuchiwał i podglądał życie innych istot. Przemawiał chymicznym językiem płaczącej khepri, której ktoś czynił wyrzuty; był głównym stajennym, który parskał pogardliwie na nowego pomocnika; zamykał przezroczystą, wewnętrzną powiekę i wskakiwał w lodowatą, czystą wodę górskiego strumienia; zbliżał się do jednego z vodyanoich złączonych orgiastycznym uniesieniem i…

– Na Jabbera… – Isaac usłyszał własny głos gdzieś w głębinach emocjonalnej kakofonii. Wrażenia napływały coraz szerszym i coraz bardziej wartkim strumieniem. W locie zamazywały się i zlewały z innymi; wreszcie dwa lub trzy momenty z czyjegoś żywota rozgrywały się przed jego oczami równocześnie.

W niektórych światło było jaskrawe, w innych twarze rozmazywały się i ginęły w mroku, a w jeszcze innych prawie nie było obrazu. Każdy z ułamków czyjegoś życia miał swoje symboliczne znaczenie i każdym rządziła swoista oniryczna logika. Analityczna cząstka umysłu Isaaca pojmowała, że nie są to fakty, wydestylowane i umieszczone w lepkiej żywicy halucynacji. Szczegóły obrazów były zbyt zmazane; świadomość i rzeczywistość przeplatały się ze sobą. Isaac rozumiał, że nie trafił do życia innych istot, a jedynie do ich umysłów. Był podglądaczem badającym najskrytsze zakamarki pamięci. Widział niejasne wspomnienia. Widział sny.

Czuł się zbryzgany, zbrukany deszczem psychicznych doznań. Nie było w nich już żadnej sukcesji; nie pojawiały się już dwie, trzy lub cztery chwile z cudzych wspomnień, oświetlane blaskiem jego świadomości. Unosił się teraz w gęstej brei snów, mieszających się ze sobą, pozbawionych integralności, wymieniających między sobą logikę zdarzeń, obrazy, płcie i rasy. Wreszcie poczuł, że nie może już oddychać, że tonie w galaretowatej masie snów, nadziei, wspomnień i refleksji, których nigdy nie miał.

Miał wrażenie, że jego ciało zamieniło się w pozbawiony kości wór pełen zupy złożonej z myśli i uczuć. Z bardzo, bardzo daleka dobiegał do jego uszu cichy jęk i gulgotanie, kiedy jego ciało poruszało się na posłaniu.

Isaac przewrócił się na drugi bok. Gdzieś wśród szturmujących jego jaźń obrazów i emocji dostrzegł cienką, ale stałą strugę niesmaku i strachu, które natychmiast rozpoznał jako swoje. Rzucił się w ich stronę przez gęstą maź cudzych, wyobrażonych lub prawdziwych dramatów. Dotarł wreszcie do słabego, niepewnego jeszcze uczucia nudności, które bezdyskusyjnie było tym, co naprawdę odczuwał w tym momencie. Chwycił mocno, by go nie zgubić, z całą siłą, na jaką było go stać.

Atakowany ze wszystkich stron przez dziwne sny, śledził je, trzymając się własnej świadomości. Frunął nad miastem strzelistych wież jako sześcioletnia dziewczynka, śmiejąca się perliście i przemawiająca w języku, którego nigdy nie słyszał, a który natychmiast zidentyfikował jako własny; płonął nieśmiałym podnieceniem dorastającego chłopca śniącego erotyczny sen; płynął po jeziorze, odwiedzał nieznane groty i walczył w rytualnych pojedynkach. Włóczył się po trawiastych równinach w umyśle śniącego na jawie kaktusa. Domostwa, które widział, płynnie zmieniały postać, powodowane senną logiką, która wydawała się a wspólną dla wszystkich świadomych ras świata Bas-Lag.

Tu i ówdzie pojawiało się Nowe Crobuzon, nieco zdeformowane przez zapamiętaną lub zmyśloną geografię, pozbawione niektórych detali, podczas gdy inne były wyolbrzymione. Między niektórymi ulicami ziały potężne wyrwy świecące pustkami – przelatywał nad nimi w błyskawicznym tempie.

W snach, które odwiedzał, pojawiały się też inne miasta, kraje i kontynenty. Niektóre z nich były tworami ze snów, zrodzonymi za barierą zamkniętych powiek. Inne zdawały się mieć odniesienie do rzeczywistości; były onirycznymi ukłonami w stronę prawdziwych wiosek i miast, czasem podobnych do Nowego Crobuzon, a czasem ozdobionych tworami architektury, o których Isaac nigdy nie słyszał.

Zrozumiał, że morze snów, w którym unosił się tak swobodnie, składa się z kropel pochodzących w niektórych przypadkach z niezwykle dalekich stron.

„To nie morze” – dotarła do niego myśl z głębi odurzonego umysłu – „to raczej bulion”. Natychmiast wyobraził sobie, jak przeżuwa chrząstki i podroby z obcych ciał i umysłów, kawałki sennych rojeń pływające w chudym sosie półwspomnień. Poczuł, że zbiera mu się na torsje. „Jeżeli zwymiotuję tutaj, łeb przewróci mi się chyba na lewą stronę” – pomyślał ponuro.

Wspomnienia i sny nadchodziły falami, układając się w tematyczne przypływy i odpływy. Nawet unosząc się w prądach przypadkowych myśli, Isaac mijał widoki, które wydawały mu się znajome. Poddawał się wirom snów o bogactwie – o pieniądzach, stiverach i dolarach, o stadach bydła i o malowanych muszelkach.

Ślizgał się po falach snów erotycznych: widział mężczyzn-kaktusy rozpryskujących ejakulat ponad ziemią, w której tkwiły równe rzędy jajobulw posadzonych przez kobiety-kaktusy; spotykał kobiety kheprich nacierające się olejkami podczas przyjacielskich orgii; mijał ludzkich kapłanów pławiących się we własnych, zakazanych, pełnych poczucia winy marzeniach.

Umysł Isaaca zakręcił się w wirze snów niespokojnych: był małą dziewczynką martwiącą się egzaminami; szedł nago do szkoły; był vodyanoim, twórcą wododzieła, strapionym na widok potoków słonej wody wlewających się z morza do jego rzeki; był aktorem stojącym na scenie jak posąg i niezdolnym przypomnieć sobie choć jedną linię tekstu.

„Mój umysł jest kotłem” – pomyślał Isaac – „a wszystkie te sny gotują się w nim i duszą”.

Strumień myśli stał się jeszcze szybszy i gęstszy. Isaac uczepił się tego marnego rymu – zaczął powtarzać w duchu: szybszy i gęstszy, szybszy i gęstszy, szybszy i gęstszy, próbując skupić się na tej jednej czynności i zignorować psychiczny potop, w którym tonął.

Nie udało mu się. Sny rozgrywały się we wnętrzu umysłu, nie mógł przed nimi uciec. Śnił o tym, że śnią mu się sny innych ludzi, i miał świadomość, że jest to sen prawdziwy.

Mógł jedynie, pełen strachu i desperacji, próbować przypomnieć sobie, który z tych snów był jego własnym.

Gdzieś w pobliżu rozległ się natarczywy świergot. Dźwięk znalazł drogę przez pokłady obrazów przepełniające głowę Isaaca, przybrał na sile i trwał, aż wreszcie stał się dominującym tematem w oszołomionym umyśle.

Sny urwały się gwałtownie.

Isaac otworzył oczy zbyt szybko i zaklął w duchu, kiedy jego czaszkę przeszył ból jaskrawego światła. Niepewnie uniósł rękę i zwiesił ją nad głową niczym wielkie wiosło. Opuścił ostrożnie dłoń, zakrywając oczy.

Sny rzeczywiście ustały. Mężczyzna spojrzał nieśmiało przez palce. Nastał dzień. Było zupełnie jasno.

– Na… zadek… Jabbera… – wyszeptał i poczuł, że ten wysiłek tylko spotęgował ból głowy.

Sytuacja była absurdalna. Nie miał poczucia rzeczywistego upływu czasu, a jednocześnie pamiętał wszystko w najdrobniejszych szczegółach. Co więcej, wspomnienia stały się jeszcze ostrzejsze, odkąd otworzył oczy. Nie miał wątpliwości, że jeszcze niedawno tarzał się, pocił i jęczał pod wpływem dreamshitu, ale wszystko to nie mogło trwać dłużej niż pół godziny. A jednak… Zmrużył oczy i spojrzał na zegar. Była siódma trzydzieści rano; minęło wiele godzin, odkąd z takim trudem wpełzł na łóżko.

Wsparłszy się na łokciach, przyjrzał się swojemu ciału. Zazwyczaj ciemna skóra była teraz szara i śliska. Czuł smród z własnych ust. Zdawał sobie sprawę, że przez całą noc musiał leżeć prawie nieruchomo; pościel była ledwie naruszona.

Świergot przerażonego ptaka, który obudził go chwilę wcześniej, rozbrzmiał z nową siłą. Maleńki ptaszek krążył desperacko we wnętrzu magazynu. Isaac przypomniał sobie, że musi to być jedno z owych niechętnych ucieczce stworzeń, które uwolnił poprzedniego dnia, zapewne oszalały ze strachu strzyżyk. Rozejrzał się, szukając przyczyny ptasiej paniki i dostrzegł smukłe, gadzie ciało aspisa, które wystrzeliło jak z procy z kąta laboratorium i w locie przechwyciło swą ofiarę. Krzyki strzyżyka umilkły jak ucięte nożem.

Isaac wygramolił się z łóżka i na miękkich nogach okrążył mieszkalny zakątek swej platformy.

– Notatki – mruknął do siebie. – Muszę sporządzić notatki. Sięgnąwszy po papier i pióro, zaczął spisywać pospieszne wrażenia, które pozostawiło w nim zażycie dreamshiru.

– Co to mogło być, do cholery? – szepnął, nie przerywając pisania. – Ktoś wykonał diabelnie dobrą robotę, odtwarzając biochymię snów albo docierając do ich źródła… – Uczony potarł skronie. – Boże, jak to stworzenie może żywić się czymś takim… – Isaac wstał i spojrzał na uwięzioną gąsienicę.

Znieruchomiał z idiotycznie otwartymi ustami. Kilka razy bezgłośnie poruszył żuchwą, zanim udało mu się wydusić kilka słów.

– Och. Wielkie nieba. To dobre… Psiakrew.

Ruszył chwiejnie i z obawą w stronę klatki. Instynktownie odchylał się przy tym do tyłu, jakby chciał uciec przed tym, co widział.

Za drucianą kratką wiła się niespokojnie kolosalna masa przepięknie ubarwionej larwy. Isaac niepewnie stał nad nią, zdumiony rozmiarami. W otaczającym go eterze wyczuwał dziwne, drobne wibracje niezadowolonej, obcej istoty.

Gąsienica co najmniej potroiła swoje rozmiary w ciągu nocy. Miała teraz stopę długości i była odpowiednio grubsza. Wyblakłe poprzedniego dnia barwy ponownie lśniły swym pierwotnym blaskiem. Czepliwe włoski na tylnej części ciała sterczały bojowo. Zwierzę miało nie więcej niż sześć cali wolnego miejsca z każdej strony. Niezbyt gwałtownymi ruchami raz po raz trącało drzwiczki klatki.

– Co ci się stało? – syknął Isaac.

Pochylił się niżej nad gąsienicą, która natychmiast uniosła łepek i pokiwała nim wysoko w powietrzu. Myśli pojawiały się w jego głowie w szybkim tempie: na początek wyobraził sobie porcję dreamshiru, którą poprzedniego dnia włożył do klatki. Następnie spojrzał na pakiet z resztą narkotyku, spoczywający w nienaruszonym stanie dokładnie tam, gdzie go pozostawił. Wiedział już, że zwierzę nie wyszło z pudełka i nie dożywiło się samodzielnie. Z drugiej jednak strony zdawał sobie sprawę, że niewielkie grudki, którymi uraczył larwę, w żaden sposób nie mogły zawierać dostatecznej liczby kalorii, by tak znacznie zwiększyła swoją masę w ciągu jednej nocy. Nawet gdyby perfekcyjna przemiana materii pozwoliła jej przybrać na wadze tyle samo, ile ważył pokarm, nie osiągnęłaby tak imponującego efektu.

– Nie mam pojęcia, skąd wzięłaś ryle energii po tej skromnej kolacji – wyszeptał struchlały Isaac – ale nie mogła to być energia znana fizyce. Czym ty jesteś, na Jabbera?

Wiedział, że musi przenieść gąsienicę do większej klatki. Wyglądała żałośnie, miotając się bez celu w zbyt ciasnej przestrzeni. Grimnebulin wyprostował się, odrobinę wystraszony i zniesmaczony na myśl o tym, że miałby dotknąć niezwykłego stworzenia. Wreszcie podniósł pudełko i zachwiał się pod nadspodziewanie dużym ciężarem. Umieścił je tuż nad podłogą znacznie większej klatki, wykonanej z grubego drutu i wysokiej na pięć stóp, w której poprzednio trzymał małą rodzinę kanarków. Otworzywszy klapkę w pudełku przechylił je, wyrzucając tłustą larwę wprost w trociny. Zaraz potem wycofał się i starannie zamknął drzwiczki jej nowego mieszkania.

Zadowolony, spojrzał na swą podopieczną. Gąsienica zdawała się odwzajemniać spojrzenie. Isaac poczuł jej dziecinne błaganie o coś dobrego na śniadanie.

– Spokojnie – odezwał się głośno. – Sam jeszcze nic nie jadłem. Odwrócił się niezręcznie i poszedł do „salonu”.

Jedząc śniadanie – owoce i czerstwe ciastka z lukrem – zauważył, że skutki działania dreamshitu szybko mijają. „Możliwe, że był to najgorszy kac świata” – pomyślał kwaśno – „ale skoro mija po godzinie, to nie dziwi mnie, że nie brak chętnych na ten specyfik”.

W dalekim kącie laboratorium rozległo się skrobanie: długa na stopę gąsienica zwiedzała swą nową klatkę. Smętnie przerzucała piasek i wióry leżące na podłodze, po czym uniosła połowę ciała i skierowała głowę w stronę koperty z dreamshitem.

Isaac podparł policzek dłonią.

– Na Piekielne Osły – mruknął. W jego głowie mieszały się teraz dwa uczucia: niepokój i ciekawość eksperymentatora, dające w połączeniu owe dziecinne podniecenie, które towarzyszy na przykład chłopcom czy dziewczętom przypiekającym owady za pomocą szkła powiększającego. Wreszcie wstał i wsunął do koperty koniec dużej, drewnianej łyżki. Nabrał sporą grudkę lepkiej substancji i podszedł do klatki. Na ten widok – a może zapach, a może zupełnie inne, niemożliwe do zdefiniowania doznanie – gąsienica nieomalże zatańczyła z radości. Isaac odchylił małą klapkę do podawania pokarmu w tylnej części klatki i wrzucił do wnętrza bryłkę narkotyku. Gąsienica bez wahania uniosła głowę i z całych sił wbiła ją w lepką masę. Szczęki były już na tyle duże, że Isaac mógł gołym okiem obserwować ich pracę. Potężny narkotyk znikał w nich w zastraszającym tempie.

– Większej klatki już nie dostaniesz – stwierdził Grimnebulin – więc może lepiej daj sobie na wstrzymanie z tym przyspieszonym wzrostem, co? – Nie spuszczając z oka pożywiającej się larwy, oddalił się w stronę rozrzuconych ubrań.

Podnosił każdy element garderoby i obwąchiwał go starannie. Wreszcie wybrał i włożył koszulę i spodnie o najmniej przykrym zapachu i najmniej licznych plamach.

„Dobrze byłoby przygotować sobie listę spraw do załatwienia” – pomyślał ponuro. „A na pierwszej pozycji zapisać:»Zatłuc na śmierć Lucky’ego Gazida«„. Stanął przy biurku i spojrzał na leżący na stercie innych papierów trójkątny schemat wyjaśniający istotę Teorii Jednorodnego Pola, który naszkicował dla Yagharka. Mierzył go wzrokiem przez długą chwilę, mimowolnie zaciskając usta. Wreszcie podniósł go i w zamyśleniu skierował wzrok ku klatce, w której ucztowała szczęśliwa gąsienica. Zdecydowanie miał tego ranka ważniejsze sprawy do załatwienia.

„Nie ma sensu odkładanie tego na później” – pomyślał z niechęcią. „Może rozwiążę najpierw problemy Yaga, a później dopiero spróbuję dowiedzieć się czegoś o tej małej… Może”. Isaac westchnął ciężko i zakasał rękawy, a potem zasiadł przed lustrem, by dokonać wyjątkowo rzadko praktykowanego zabiegu: porannej toalety. Przygładził niezdarnie włosy i po namyśle znalazł jeszcze świeższą koszulę, w którą wcisnął się z największą niechęcią.

Nagryzmolił pospiesznie notatkę dla Davida i Lublamaia, sprawdził zamknięcie klatki z gąsienicą i zbiegł po schodach na parter. Przypiął wiadomość do drzwi i wyszedł na ulicę, pełną ostrego, krystalicznie czystego światła dnia.

Westchnąwszy raz jeszcze, ruszył na poszukiwanie taksówki, by jak najszybciej dotrzeć do uniwersytetu i złożyć wizytę najlepszemu biologowi, filozofowi natury i biotaumaturgowi, jakiego znał: parszywemu Montague Vermishankowi.

Загрузка...