ROZDZIAŁ 40

Isaac z całego serca klął Radę Konstruktów i domagał się, by natychmiast go uwolniono. Krew spływająca z nosa wsiąkała mu w brodę, sklejając ją i krzepnąc wolno. W bezpiecznej odległości znajdowali się Yagharek i Derkhan, zamknięci w bezlitosnym, żelaznym uścisku konstruktów. Wyczerpani, walczyli z gasnącym zapałem – nie podnosiła ich na duchu świadomość, że z tej pułapki nie ma wyjścia.

Opierając się potwornemu bólowi i zawrotom głowy, Isaac obserwował Radę Konstruktów. Gigant uniósł ku niebu metalowe ramię. Zakrwawiony awatar uczynił to samo, wznosząc drżącą rękę w niepokojąco wiernej kopii gestu swego pana.

– Zbliża się – powiedział Rada bezbarwnym głosem martwego człowieka.

Isaac zawył wściekle i zadarł głowę ku górze po kolejnej serii daremnych prób zrzucenia niewygodnego hełmu.

Wysoko, pod rozpędzonymi chmurami, zobaczył rozłożystą sylwetkę, lecącą niezbyt prostym kursem. Postać poruszała się chaotycznie, ale jasne było, że się zbliża. Derkhan i Yagharek znieruchomieli na jej widok.

Dziwaczna, organiczna istota nabierała prędkości. Isaac zamknął oczy i otworzył je zaraz: musiał ją zobaczyć.

Istota podleciała bliżej, gwałtownie wytracając wysokość. Szybując nisko i powoli, przemknęła nad lustrem rzeki. Jej zróżnicowane kończyny zginały się i prostowały, pracując w zaskakującej, skomplikowanej harmonii.

Mimo sporej jeszcze odległości i paraliżującego strachu Grimnebulin spostrzegł, że nadlatująca ćma jest pożałowania godnym pokurczem w po – i równaniu z perfekcyjnym drapieżcą, który swego czasu pozbawił zmysłów Magestę Barbile. Krzywizny i zgrubienia, na poły przypadkowe zwoje i węzły tkanek, które tworzyły tamtą żarłoczną istotę, być może były kpiną z ludzkiego poczucia symetrii i elementarnej logiki, ale funkcjonowały bez zarzutu, a na pozór spontanicznie namnożone komórki były w istocie realizacją matematycznie precyzyjnego projektu. Jednakże postać, która teraz z łopotem skrzydeł zbliżała się do wysypiska w Griss Twist, była raczej nieudanym, niewykończonym konglomeratem tkanek, uwarzonym w ciasnocie chorego kokonu… Była zdeformowanym mutantem.

Tak właśnie nazwał Isaac w myślach ćmę, którą sam wyhodował na niepełnowartościowym pokarmie. Ćmę, która miała okazję zasmakować w sokach jego umysłu, gdy leżał nieprzytomny pod wpływem dreamshitu. Ćmę, która odszukała go teraz, by jeszcze raz spróbować czystego pożywienia, którego aromat zapamiętała we wczesnej fazie rozwoju.

„Jej nienaturalne przyjście na świat stało się przyczyną wszystkich problemów” – pomyślał Isaac.

– O słodki Jabberze – wyszeptał drżącym głosem. – O Diabli Ogonie… Bogowie, pomóżcie mi.

Ćma wylądowała, wzbijając w powietrze tumany pyłu, i złożyła skrzydła.

Przykucnęła, łukowato wyprężając grzbiet w wojowniczej pozie. Ramiona – niedoskonałe, ale jednak potężne i niebezpieczne – rozłożyła tak, jak uczyniłby to prymitywny łowca szykujący się do ubicia zwierzyny gołymi rękami. Poruszała głową na boki, skanując okolicę czułkami wyrastającymi z pustych oczodołów.

Konstrukty stojące w pobliżu poruszyły się nieznacznie. Ćma zignorowała je całkowicie. Brutalna, szorstka paszcza rozchyliła się i lubieżny jęzor zamigotał w półmroku jak wstążka na wietrze.

Derkhan jęknęła cicho i bestia drgnęła.

Isaac chciał krzyknąć, żeby kobieta umilkła, żeby nie dała się wykryć, ale nie mógł wykrztusić ani słowa.

Fale mózgowe Isaaca, wzmocnione przez transformator, oscylowały w rytmie serca, marszcząc psychosferę w rejonie wysypiska. Ćma znała ich smak i to ją pociągało. Inne sygnały, które odbierała w tej chwili, nic nie znaczyły. Były jak kromka chleba w porównaniu z wielką ucztą.

Bestia zadrżała z podniecenia i odwróciła się plecami do Yagharka i Derkhan. Stanęła przed Isaakiem na czterech mocnych odnóżach i z cichym, dziecinnym sykiem uchyliła paszczę, rozpościerając jednocześnie swe hipnotyzujące skrzydła.

Przez moment Isaac próbował zamknąć oczy. Jakaś cząstka jego mózgu, pobudzona adrenaliną, pracowała intensywnie nad strategią ucieczki.

Był jednak tak zmęczony, oszołomiony i obolały, że zbyt późno przypomniał sobie o powiekach. Patrzył więc, z początku obojętnym i nieostrym wzrokiem, na mieniące się kolorowo skrzydła ćmy.

Plamy barw rozwijały się jak zawilce, tworząc z początku delikatny i intrygujący wzór. Po obu stronach ciała ćmy pojawiły się piękne i dokładnie identyczne motywy, które jak złodzieje wśliznęły się nerwem wzrokowym wprost do umysłu Isaaca.

Uczony zauważył, że bestia zbliża się wolno w jego stronę, dumnie prezentując perfekcyjnie symetryczne dzieła organicznej sztuki. Usypiała go barwnymi, narkotycznymi wizjami.

A potem coś przeskoczyło w umyśle Isaaca i nie zastanawiał się już nad niczym, zanurzył się w toni marzeń i snów. Wspomnienia, wrażenia i żale napłynęły nagle z najgłębszych zakątków jego duszy.

Nie przypominało to działania dreamshitu. Nie było tu jądra – które wtedy tworzyła jego osobowość – będącego ostoją świadomości. Nie było inwazji obcych snów. Pojawiły się wyłącznie jego własne myśli, których nie oglądał z zewnątrz, raczej był nimi. Był wspomnieniem i symbolem, był miłością rodziców, najskrytszymi fantazjami erotycznymi i trwałymi śladami w pamięci, dziwacznymi wymysłami neurotycznego umysłu, był potworami, przygodami, był błędami logicznymi, dumnym wspomnieniem, mutującą masą podświadomości triumfującą nad racjonalnym rozumowaniem nad poznaniem nad refleksją był snem

snem

który

ustał

ustał tak nagle, że Isaac aż jęknął, czując nagłe szarpnięcie powracającej rzeczywistości.

Zamrugał intensywnie powiekami, czekając, aż jego umysł ustabilizuje się we właściwym porządku warstw, a zwłaszcza podświadomość powróci na swoje miejsce. Z trudem przełknął ślinę. Czuł się tak, jakby jego mózg miał lada chwila ulec implozji, daremnie próbując zrekonstruować się z drobniutkich fragmentów, na które został rozbity.

Jak przez watę usłyszał głos Derkhan, która kończyła właśnie jakieś zdanie.

– …niewiarygodne! – krzyczała. – Isaac! Isaacu, słyszysz mnie? Nic ci nie jest?

Grimnebulin na moment zamknął oczy, a potem wolno je otworzył. W polu widzenia pojawiła się ta sama, letnia noc.

Zachwiał się i padł na kolana, podpierając się rękami. Dopiero teraz dotarło do niego, że konstrukt już go nie krępuje, że w pionie utrzymywał go jedynie oniryczny wpływ tej przeklętej ćmy. Uniósł głowę, ścierając z twarzy krew.

Minęła chwila, zanim zrozumiał, na co właściwie patrzy.

Nie skrępowani Derkhan i Yagharek stali po przeciwnej stronie placu. Garuda zsunął z głowy obszerny kaptur, dumnie prezentując swą ptasią głowę. Oboje zastygli w dynamicznych pozach, gotowi puścić się biegiem lub skoczyć w dowolnym kierunku. Oboje też wpatrywali się w środkową część śmietniskowej areny.

Przed Isaakiem stało kilka wielkich konstruktów, które poprzednio unieruchamiały go w oczekiwaniu na ćmę. Niektóre krążyły niespiesznie wokół ogromnego, roztrzaskanego przedmiotu.

Ponad placem zwieszało się ramię olbrzymiego dźwigu, obwieszone masywnymi łańcuchami. Maszyna musiała obrócić się w tę stronę znad rzeki i ponad obronną ścianą śmieci, by zatrzymać się dokładnie nad środkiem placu.

W miejscu tym spoczywały miliony niebezpiecznych odłamków – szczątków wielkiej, drewnianej skrzyni, wyższej od stojącego człowieka. Rozsypały się z niej fragmenty metalu, kamienia i węgla, chaotyczna kombinacja najcięższych surowców, jakie można znaleźć na wysypisku w Griss Twist.

Wzgórek gruzu i złomu rozchodził się stożkowato na boki, niemal zakrywając powalone ściany skrzyni.

Ze spodu zaś, od strony zmiażdżonego egzoszkieletu i ociekających posoką tkanek, dochodziło ciche i żałosne kwilenie ciężko rannej ćmy.

– Widziałeś to, Isaac? – syknęła Derkhan.

Uczony pokręcił głową, patrząc na niezwykły widok szeroko otwartymi oczami. Wolno i z wysiłkiem przysiadł na ugiętych nogach.

– Co tu się stało? – wycharczał z trudem i brzmienie własnego głosu wydało mu się zupełnie obce.

– Przez dobrą minutę byłeś pod jej wpływem – wyjaśniła pospiesznie Derkhan. – Zahipnotyzowała cię… Krzyczałam, ale nic nie słyszałeś… i wtedy… wtedy pojawiły się konstrukty – powiedziała, w zamyśleniu kręcąc głową. – Poszły prosto do niej. Wyczuwała je i… wyglądała na zaskoczoną, może nawet wytrąconą z równowagi. Cofnęła się i szerzej rozpostarła skrzydła, żeby pokazać je konstruktom i tobie jednocześnie, ale one wciąż się zbliżały!

Derkhan niepewnym krokiem podeszła bliżej. Po jej policzku płynęła krew z ponownie otwartej rany po odciętym uchu. Okrążyła na poły zmiażdżoną ćmę szerokim łukiem. Bestia beczała słabo i błagalnie, jak wystraszone jagnię. Kobieta obserwowała ją z pewnym lękiem, ale ćma nie mogła już zrobić jej krzywdy: była unieruchomiona i ciężko ranna, skrzydła ukryte pod kupą gruzu były połamane i zmiażdżone.

Derkhan przysiadła przy Isaacu i drżącymi rękami chwyciła go za barki. Spojrzała nerwowo na uwięzioną ćmę, a potem utkwiła wzrok w zmęczonych oczach Grimnebulina.

– Nie mogła im nic zrobić! Zbliżały się, a ona musiała się cofać… Rozpinała skrzydła, żebyś jej nie uciekł, ale jednocześnie bała się i nie wiedziała, co się dzieje. Szła tyłem, na oślep, kiedy dźwig zaczął się ruszać! Nie wyczuła go, chociaż trzęsła się ziemia. Wreszcie kiedy konstrukty stanęły, bestia też się zatrzymała, a wtedy z góry runęła na nią ta skrzynia.

Kobieta odwróciła się, by raz jeszcze spojrzeć na koktajl gruzu, śmieci i organicznego śluzu, który rozlał się po placu. Ćma zawyła żałośnie.

Na placu pojawił się awatar Rady Konstruktów. Przeszedł w odległości trzech stóp od przygwożdżonej do ziemi ćmy, która wysunęła język i próbowała owinąć go wokół jego kostki. Była zbyt słaba i powolna, żywy trup i nie musiał nawet przyspieszyć kroku.

– Nie może wyczuć mojego umysłu. Jestem dla niej niewidzialny – rzekł mężczyzna. – Kiedy mnie słyszy, zauważa moją fizyczną postać, j ale moja psychika pozostaje dla niej ciemną plamą. Jestem odporny na pokusy. Dla mnie skrzydła ćmy są skórą pokrytą skomplikowanymi wzorami, mieniącymi się wszystkimi kolorami tęczy… i niczym więcej. Nie i mam snów, der Grimnebulin. Jestem maszyną liczącą, która wyliczyła sobie, co ma zrobić, żeby zacząć myśleć. Nie śnię. Nie mam neuroz ani ukrytych głębi. Moja świadomość jest rosnącą funkcją mocy obliczeniowej, a nie tym barokowym gmachem, który piętrzy się w twoim umyśle, z jego ukrytymi pokojami w piwnicach i na poddaszach. Nie ma we mnie i nic, czym ćma mogłaby się pożywić. Przy mnie pozostanie głodna. Potrafię ją zaskoczyć. – Mężczyzna odwrócił głowę, by spojrzeć na jęczące] szczątki bestii. – Potrafię ją zabić.

Derkhan wpatrywała się intensywnie w twarz Isaaca.

– Myśląca maszyna… – szepnęła. Grimnebulin wolno skinął głową.

– Dlaczego zafundowałeś mi coś takiego? – spytał drżącym głosem, i spoglądając na strużkę krwi płynącą z nosa, która przesączyła się już przez brodę i kapała na ziemię.

– Taki był wynik moich kalkulacji – odparł rzeczowo awatar. – Obliczyłem, że w ten sposób najlepiej przekonam cię o mojej wartości, a jednocześnie zdołamy zabić jedną z ciem. Choć przyznaję, że mogłeś poczuć się zagrożony.

Isaac potrząsnął głową ze znużeniem i niesmakiem.

– Otóż to… – mruknął złośliwie. – W tym cały kłopot z przesadną logiką: brak miejsca w równaniu na tak nieistotne zmienne jak ból głowy…

– Isaacu! – przerwała mu Derkhan z zapałem. – Mamy je! Możemy wykorzystać Radę jako… armię. Możemy pokonać ćmy!

Yagharek podszedł do nich bezszelestnie i przykucnął na tyle blisko, by słyszeć rozmowę. Isaac spojrzał na niego bez słowa, dumając nad czymś w wielkim skupieniu.

– Cholera – odezwał się wreszcie. – Umysły bez snów.

– Z pozostałymi nie pójdzie nam tak łatwo – stwierdził awatar. Spoglądał w górę, ku niebu, podobnie jak główne ciało Rady Konstruktów. Na krótką chwilę oczy-reflektory giganta rozjarzyły się i słupy światła omiotły przestworza, wyławiając z mroku złowrogie cienie. – Widzę dwie – powiedział awatar. – Przybyły na wezwanie swej konającej siostry.

– Jasna cholera! – zawołał wystraszony Isaac. – Co robimy?

– Nie wylądują tu – uspokoił go mężczyzna. – Są szybsze, silniejsze i bardziej nieufne niż ich niewydarzony krewniak. Wiedzą, że coś jest nie w porządku. Wyczuwają zapach was trojga i fizyczne wibracje wszystkich moich ciał. Niepokoi je rozdźwięk między tymi dwoma wielkościami. Nie przyjdą po was.

Isaac, Derkhan i Yagharek opanowali się nieco.

Spojrzeli po sobie, a potem na chudego jak szczapa awatara. Gdzieś w tyle trwały agonalne jęki zmiażdżonej ćmy. Nikt już nie zwracał na nie uwagi.

– Co robimy? – spytała Derkhan. Po kilku minutach cienie krążące po niebie zniknęły. Wydawało się, że nad małym placykiem w opuszczonej przez ludzi części miasta, otoczonym przez duchy zapomnianego przemysłu, całun nocnych koszmarów chwilowo nie istnieje.

Mimo skrajnego wyczerpania Isaac, Derkhan i Yagharek dali się ponieść fali optymizmu zrodzonej z triumfu Rady Konstruktów. Uczony podszedł bliżej do konającej bestii, by przyjrzeć się jej okaleczonej głowie i dziwacznym kończynom. Derkhan miała ochotę dobić ćmę i spalić ją na proch, ale awatar nie pozwolił na to. Chciał zachować łeb potwora, by podczas cichych godzin dnia poznać zawartość jego umysłu.

Ćma utrzymała się przy życiu aż do drugiej nad ranem. Dopiero wtedy, z przeciągłym jękiem i ostatnim wytryskiem śliny cuchnącej zgniłymi cytrusami, wyzionęła ducha. Ponad wysypiskiem przetoczyła się fala dziwnej, obcej ludzkim umysłom ulgi i czegoś w rodzaju żalu, która rozproszyła się szybko, gdy pośmiertna sztywność dotknęła empatycznych ganglionów bestii.

Na śmietnisku zapanował spokój.

Awatar przysiadł dla towarzystwa obok ludzi i garudy. Zaczęli rozmawiać, próbowali snuć plany. Nawet Yagharek odzywał się od czasu do czasu, nie kryjąc podniecenia. Był łowcą. Wiedział, jak należy zastawiać pułapki.

– Nic nie wskóramy, póki nie dowiemy się, gdzie znikają te przeklęte maszkary – mówił właśnie Isaac. – Albo będziemy je tropić, albo siądziemy na tyłkach i zaczekamy na niejako przynęta, mając cichą nadzieję, że spośród milionów obywateli wybiorą akurat nas.

Derkhan i Yagharek zgodnie skinęli głowami.

– Wiem, gdzie one są – oświadczył awatar. Pozostali spojrzeli na niego ze zdumieniem. – Wiem, gdzie się ukrywają – potwierdził trup. – Wiem, gdzie mają gniazdo.

– Skąd? – spytał Isaac. – Gdzie? – dodał zaraz, w podnieceniu chwytając awatara za ramię. Zszokowany, natychmiast cofnął rękę, gdy spojrzał z bliska na jego upiorną twarz. Zobaczył krawędź rozpiłowanej czaszki i odwijającą się, bladą, naznaczoną krwistymi zaciekami skórę. Patrzył też na kabel sterczący z pustej głowy awatara i ginący w miejscu, od którego odcięto mózg.

Skóra martwego mężczyzny była sucha, sztywna i zimna jak skóra półtuszy wiszącej w rzeźnickim sklepie.

I tylko oczy, niezmiennie skupione i naznaczone smutkiem, wpatrywały się w Isaaca jak żywe.

– Śledziłem ich ataki całym sobą. Kojarzyłem ze sobą daty i miejsca. Wykrywałem korelacje i systematyzowałem je. Zbierałem obrazy z kamer i dane z maszyn liczących, z których często podkradam informacje. Szukałem wzmianek o niewytłumaczalnych cieniach na nocnym niebie, nie pasujących do żadnej z ras zamieszkujących miasto. Stworzyłem skomplikowane schematy i sformalizowałem je. Odrzuciłem najmniej prawdopodobne rozwiązania, a do pozostałych zastosowałem metody analityczne wyższej matematyki. Tak długo jednak, jak długo nie poznam wartości wszystkich zmiennych, uzyskanie absolutnie pewnego rozwiązania nie będzie możliwe. W tej chwili, na podstawie zgromadzonych danych, mogę określić miejsce gniazdowania ciem z siedemdziesięcioośmioprocentową pewnością. Ukrywają się w Riverskin, w Szklarni, nad siedzibami ludzi-kaktusów.

– Do diabła – mruknął Isaac po dłuższej chwili milczenia. – Czy one są zwierzętami? Czy są inteligentne? Tak czy inaczej, dokonały dobrego wyboru. Nie znam lepszego miejsca na kryjówkę.

– Dlaczego? – zapytał niespodziewanie Yagharek. Isaac i Derkhan spojrzeli na niego zdziwieni.

– Ludzie-kaktusy z Nowego Crobuzon nie są tacy sami jak odmiana żyjąca w Cymek, Yag – odparł Grimnebulin. – A może właśnie są, i w tym cały problem. Na pewno miałeś z nimi do czynienia w Shankell. Wiesz, jacy są. Przybyli na północ właśnie z tamtych pustyń… Nie wiem wiele o innych, tych z gór i ze stepów wschodu. Znam za to nieźle styl południowców i zapewniam cię, że nie pasuje on zbyt dobrze do tego, co muszą robić w tym mieście. – Isaac umilkł i potarł skronie. Zmęczenie i ból głowy nie mijały. Wiedział jednak, że musi się skoncentrować, przebić przez obraz Lin, który raz po raz pojawiał mu się przed oczami. Przełknął ślinę przez ściśnięte gardło i podjął opowieść: – Całe to nadęte gadanie o twardzielach, którzy trzęsą Shankell, tutaj brzmi dość wątpliwie. Moim zdaniem właśnie dlatego ludzie-kaktusy zbudowali sobie tę swoją Szklarnię. Chcą mieć swój ulubiony, parszywy kawałek Cymek w Nowym Crobuzon. Kiedy ją skonstruowali, dostali specjalne zwolnienie z praw obowiązujących w mieście – jedni bogowie wiedzą, co władza zyskała w zamian za taki numer. Formalnie rzecz biorąc, Szklarnia jest niezależnym krajem. Nikt nie może tam wejść bez pozwolenia, nawet milicja. Kaktusy mają własne prawo, własne zwyczaje… wszystko mają własne. No, żartuję oczywiście. W praktyce wygląda to tak, że cała ta ich Szklarnia gówno by znaczyła, gdyby nie Nowe Crobuzon. Codziennie tłumy kaktusów, gburowatych gnojków, wyłażą na ulice, idą do pracy, a zarobione szekle znoszą z powrotem do Riverskin. To Nowe Crobuzon jest tak naprawdę właścicielem Szklarni. I wcale nie uważam, że milicja nie mogłaby tam wejść, gdyby tylko miała czego szukać. Mimo to Parlament i zarządcy miasta godzą się na tę idiotyczną szaradę. Tak czy owak, Yag, nie można tak po prostu wejść do Szklarni, a jeśli już się tego dokona… cholera wie, czego można się spodziewać w środku. Słyszy się czasem różne plotki – ciągnął Isaac – są oczywiście ludzie, którzy już tam byli. Mówi się też o tym, co widują przez szklaną kopułę milicjanci patrolujący niebo sterowcami. Jednak większość mieszkańców miasta – do której i ja się zaliczam – tak naprawdę nie ma pojęcia, co się tam dzieje i jak można tam wejść.

– Mimo to… moglibyśmy spróbować – odezwała się Derkhan. – Może Pigeon przypełznie z powrotem, węsząc za pieniędzmi, które mu obiecałeś, hmm? A jeśli tak, to założę się, że znajdzie jakiś sposób, żeby przemycić nas do Szklarni. Nie powiesz mi chyba, że nie ma w niej przestępczego podziemia. Jeżeli powiesz, to i tak nie uwierzę. – W oczach kobiety pojawiły się wojownicze błyski. – Rado – powiedziała po chwili, zwracając się do nagiego trupa. – Czy ktokolwiek… ktokolwiek z ciebie… bywa w Szklarni?

Awatar pokręcił głową.

– Kaktusy nie używają zbyt wielu konstruktów. Żaden z mnie nie był jeszcze w środku. Właśnie dlatego nie mam stuprocentowej pewności, czy tam znajduje się gniazdo ciem. Mimo to uważam, że pod szklaną kopułą jest ich schronienie.

Słuchając awatara, Isaac drgnął nagle, poruszony do głębi pewną myślą.

Zastanawiając się nad sposobami wdarcia się do Szklarni, ze zdumieniem zdał sobie sprawę, że właściwie mógłby po prostu zostawić ten problem własnemu losowi. Przypomniały mu się słowa Lemuela: „Zostaw to profesjonalistom”.

Wówczas zbył tę uwagę, z irytacją machając ręką, ale teraz pojął, że naprawdę mógłby pójść tą drogą. Istniało tysiąc sposobów na zawiadomienie milicji o kryjówce ciem bez ujawniania własnej tożsamości. Mógł więc dać cynk władzom, a one wykorzystałyby swą potęgę, swych łowców i uczonych, trudne do oszacowania środki. Mógł przekazać informację i uciec. Milicjanci zajęliby się polowaniem na ćmy i schwytaliby je w końcu. Bestia, która go ścigała, już nie żyła; w zasadzie nie miał się czego obawiać.

Możliwości, które otwierał przed nim ten fakt, były nieograniczone.

A jednak, nawet przez ułamek sekundy, nie traktował poważnie tej pokusy.

Przypomniał sobie przesłuchanie Vermishanka. Stary lis próbował ukryć swój lęk, ale i tak widać było, że nie wierzy w zdolność milicji do pojmania zbiegłych bestii. Tymczasem Rada Konstruktów okazała się jak dotąd jedyną siłą zdolną do pokonania niepojętych, latających drapieżców. Siłą absolutnie niezależną od władz państwa-miasta, a do tego oferującą swe usługi Isaacowi i jego towarzyszom lub skłonną do prowadzenia samodzielnej walki.

Grimnebulin nie był pewien motywacji stojącej za czynami Rady oraz powodów, dla których decydowała się pozostać w ukryciu. Na razie jednak wystarczała mu świadomość, że inteligentne konstrukty były bronią, której nie mogła wykorzystać milicja. Miasto nie mogło liczyć na większą szansę; tego był absolutnie pewny.

Taki był pierwszy filar jego postawy.

Jednak był i inny, znacznie potężniejszy, mocniej zakorzeniony. Nienawiść. Isaac spojrzał na Derkhan i przypomniał sobie, dlaczego się z nią przyjaźni. Wykrzywił usta w ironicznym uśmiechu.

„Nie zaufałbym Rudgutterowi” – pomyślał zimno – „nawet gdyby ten przeklęty morderca przysięgał na dusze swoich dzieci”.

Wiedział, że gdyby włodarze Nowego Crobuzon zlokalizowali gniazdo ciem, zrobiliby wszystko, żeby ponownie dostać je w swoje ręce, tylko dlatego, że były tak cholernie cenne. Niewykluczone, że znikłyby z przestworzy nad miastem, może i niebezpieczeństwo zostałoby zażegnane, ale bestie trafiłyby na powrót do laboratorium, a następnie na nielegalną aukcję i tak zaczęłaby się ich kolejna komercyjna epopeja.

Znowu ktoś by je doił. I karmił.

Bez względu na to, jak bardzo nie nadawał się do tropienia i mordowania ciem, Isaac wiedział, że musi spróbować.

Rozmawiali tak długo, aż wreszcie ciemność zaczęła rozpływać się na wschodnich krańcach nieba. Z wolna pojawiały się pierwsze sugestie, choć wszystkie miały charakter warunkowy. Mimo niezliczonych zastrzeżeń pomału tężały i nabierały kształtu. Z czasem stały się sugestiami konkretnych działań. I wreszcie Isaac i Derkhan z niemałym zdumieniem zdali sobie sprawę, że mają coś w rodzaju planu.

Nim skończyli rozmawiać, Rada wysłała swe mobilne jestestwa w głąb wysypiska. Na pewien czas zniknęły między górami śmieci, a kiedy pojawiły się ponownie, dźwigały kłęby pogiętego drutu, poobijane rondle, spore kawałki potłuczonych luster, a nawet dwa stare hełmy i mnóstwo innych rupieci.

– Możecie tu sprowadzić spawacza lub metalotaumaturga? – spytał awatar. – Musicie mieć hełmy. – Mężczyzna opisał lusterka, które należało wmontować w ochronne nakrycia głowy na wysokości oczu.

– Tak – odparł Isaac. – Wrócimy tu jutro wieczorem, żeby zbudować hełmy. A potem… potem poświęcimy jeszcze dzień na przygotowania, zanim wyruszymy.


Noc była jeszcze dość ciemna, gdy pierwsze konstrukty zaczęły się rozchodzić. Wracały do domów swych właścicieli, w nadziei, że ich eskapady na wysypisko nie zostaną zauważone.

Z nadejściem świtu coraz częściej zaczęły rozbrzmiewać basowe pomruki przejeżdżających opodal pociągów. Głośne i pełne przekleństw poranne rozmowy rodzin mieszkających na barkach rozlegały się tu i ówdzie, niesione rześkim, nadrzecznym powietrzem. Robotnicy rannej zmiany wchodzili do bluźnierczych katedr swych fabryk, by stanąć przy wielkich łańcuchach, maszynach parowych i młotach.

Wreszcie na placu pośrodku morza śmieci numer dwa pozostało tylko pięć postaci: Isaac i jego towarzysze, upiorny typ przemawiający w imieniu Rady Konstruktów oraz sama Rada – olbrzymi, myślący automat z rzadka tylko poruszający segmentowanymi kończynami.

Isaac, Derkhan i Yagharek wstali, gotowi do drogi. Byli wyczerpani i obolali – od kolan i dłoni pokaleczonych na twardym podłożu po wciąż pękającą z bólu głowę Grimnebulina. Byli spoceni i brudni, a obłok kurzu, który zostawiali za sobą przy każdym kroku, upodabniał ich do dymiących pochodni.

Lustra i resztę materiałów potrzebnych do budowy hełmów upchnęli w skrytce, w łatwym do zapamiętania miejscu. Isaac i Derkhan rozejrzeli się po okolicy po raz ostatni i z niemałym zaskoczeniem zauważyli, że cała groza tego ponurego miejsca zniknęła z nastaniem dnia. Pozostał jedynie żałosny krajobraz niewydarzonych maszyn, uszkodzonych wózków dziecięcych i rozprutych materacy. Yagharek pierwszy ruszył pewnie ścieżką, którą przyszli tu poprzedniego dnia.

Isaac i Derkhan dołączyli do niego po chwili. Byli zmęczeni i apatyczni. Derkhan była blada i nie potrafiła już myśleć o niczym innym niż ból jątrzącej się rany po uchu. Kiedy znikali za pierwszą ścianą sprasowanych własnym ciężarem śmieci, usłyszeli głos awatara.

Isaac zaczął zastanawiać się nad jego słowami, coraz bardziej marszcząc brwi. Nie zatrzymał się i nie odwrócił, opuszczając „salę tronową” Rady Konstruktów. Szedł w głębokiej zadumie aż do granic wysypiska i dalej, między skąpo oświetlonymi domostwami Griss Twist. Słowa awatara zapadły mu w pamięć i wiedział, że musi je dokładnie przemyśleć.

– Nie upilnujesz wszystkiego, co nosisz przy sobie, der Grimnebulin – zawołał awatar. – W przyszłości nie zostawiaj tego, co masz najcenniejsze, w kryjówce obok torów. Przynieś mi swoją maszynę kryzysową. Przechowam ją dla ciebie.

Загрузка...