Rozdział 13

Ich kajuta była ulokowana tuż pod maszynownią i dudnienie potężnego silnika wprawiało Pawlaka w taką wibrację, że nim się ogolił, trzy razy się zdążył zaciąć. – Jest fryzjer – przekonywała go Ania.

– Ogoli dziadka.

– Ty mnie nie dziwacz- spojrzał na nią zdumiony, jakby wnuczka proponowała mu kąpiel nago w pokładowym basenie.

– Mnie cudza ręka dopieruto ogoli, jak ja już do trumny będę szykował sia. -I – Kargul machnął na to ręką – obiecanki-cacanki! Już raz żeś do umarcia gotów był, jakeś chciał Anię na ziemi zatrzymać. I co? Póki co, żyjesz… – Ale co to za życie? – westchnął Pawlak, patrząc przez bulaj na sine wody morza.

– Cóż mnie począć, jak ja nie mam o co rąk zaczepić? Taż z tego nieróbstwa prosto wariacji można dostać! Wciskał Pawlak kapelusz i wychodził na pokład. Niedługo dane mu było patrzeć na ołowiane fale, kipiące białym grzebieniem. Po pięciu minutach pojawiał się na pokładzie Kargul i tak stali obok siebie przytrzymując kapelusze, by ich wiatr nie porwał, jakby już tej Ameryki doczekać się nie mogli. Kaźmierz sięgał do kieszonki kamizelki, wyciągał zegarek na dewizce i sprawdzał godzinę: chyba o tej porze Marynia już krowy podoiła, teraz Anielcia wygania je na pastwisko. Ciekawość, czy Zenek pamięta, że miał tę holenderkę, co się bydłuje, zaprowadzić do byka, co jego Brunner wołają? Tylko żeby nic temu chytrusowi Wasiucie nie płacił; jemu nic się nie należy, bo poprzednie krycie tyle przyniosło pożytku, co noc poślubna, kiedy to baraszka ma osiemnaście lat, ale za to hałastoj osiemdziesiąt… Na pokładzie snuł się tłumek eleganckich pasażerów: damy w futrach, z kotami na ręku, panowie ze szklankami gin and tonic, a oni stali obok grupy wiejskich kobiet w chustach, które ze wsi rzeszowskich czy białostockich płynęły do Ameryki, by zamiast drogich babby sitter niańczyć dzieci swoich dzieci. – One za pół roku wrócą i nie będą znały ani słówka po angielsku – powiedział do Ani prezydent Stowarzyszenia Rzeźników Polskich, wskazując okutane chustami babiny.

– A ta nie wróci nigdy. Obserwował kobietę z wysoko utapirowanymi włosami, która sprawdzała czujnym spojrzeniem, czy mijający ją mężczyźni mają na palcu obrączkę. Wedle pana Szafranka ta dama jechała znaleźć w Ameryce męża. -A pani po co jedzie? – spytał Anię.

– Chciałabym zarobić na fiacika. Prezydent ze zrozumieniem pokiwał głową i wręczył Ani swoją wizytówkę tak, by nie dostrzegli tego jej dziadkowie. Kaźmierz nie mogąc znieść bezczynności, co pewien czas ruszał wzdłuż pokładu. Popatrzył obojętnie na dwóch starszych panów, grających na ławce w szachy; nic go nie obchodzili grający w ping-ponga ani miłośnicy bingo; nie kusiły go dźwięki orkiestry w saloniku, umilającej podróż różnym parom, które chętnie łączyły się na ten tydzień, wiedząc dokładnie, że w chwili debarcation w Montrealu każde z nich pójdzie swoją drogą; z największą zazdrością zerkał Kaźmierz na tych, którzy mieli o co ręce zaczepić; krążył w kółko wokół marynarza, który białą farbą malował poręcze schodów i zastanawiał się, jak go skłonić do oddania pędzla… Kargul z daleka obserwował, jak Kaźmierz podszedł przymilnie uśmiechnięty do ubranego w kombinezon roboczy członka załogi, który machał pędzlem. Na propozycje Pawlaka wzruszył tylko ramionami. – Suczy syn cholerski! – Kaźmierz omiótł marynarza niechętnym spojrzeniem.

– Prosił ja jak człowieka, żeby dał popracować, to nie ustąpił! – Łapówki chce – z przekonaniem stwierdził Kargul. Pawlak wydobył zegarek i sprawdził godzinę jak ktoś, kto ma szereg pilnych interesów do załatwienia. – Aj, Bożeńciu, na co nam przyszło. Tam u nas roboty huk, a ty tu na pokładzie szpertasz sia, jakby co zgubiwszy! Dla prawdziwego chłopa luksus to prosto bezlitosna kara. Nie przypuszczał, że najgorsze dopiero przed nimi. Kiedy tak któryś raz z rzędu przeczłapali wzdłuż pokładu jak para źle dobranych koni przy jednym dyszlu, wpadli na pokładzie spacerowym w najgorszą pułapkę. Życzliwie uśmiechnięty steward na ich widok rozstawił błyskawicznie dwa leżaki i nieomal siłą chciał ułożyć w nich obu pasażerów. Obok wystawiała twarz na przebijające się przez chmury słońce pasażerka o utapirowanych wysoko włosach, która w jadalni zajmowała stolik w towarzystwie Murzyna. Kargul, widząc gest kobiety, zachęcający go do zajęcia miejsca obok niej, zakolebał się i ruszył wielkimi krokami w stronę czekającego z kraciastym kocem stewarda. – Ty gdzie?! – Kaźmierz zabiegł mu drogę. – Kłaść się.

– A ty co, choreńki? Kargul ciężko opadł na leżak, a steward już otulał go kocem. Pawlak zauważył, że pasażerka kiwa na niego filuternie zgiętym paluszkiem, wskazując leżak po swojej drugiej stronie. – Ot, pomorek – westchnął Kaźmierz, opadając na leżak.

– Czy ja ojca, matkę kociubą zatłukł, żeby tak mordować sia? -Dla rodziny to robimy, Kaźmierz – przekonywał go Kargul, wyciągając swoje długachne nogi tak, że omal nie potknął się o nie czerwony na twarzy człowiek w kraciastej marynarce i czapce z pomponem.- Dla Dżona! – Ten to dopiero szczęściarz – pasażerka odprowadziła wzrokiem kraciastego mężczyznę, którego przedtem Pawlak już zdążył zarejestrować jako stałego bywalca wszystkich czynnych na statku barów.

– Wiecie, jak jego na 'Batorym' nazywają? Trzysta dwadzieścia siedem! Tak, ten numer – 327 -nosił zamiast nazwiska. Załoga MS „Batory” liczyła dokładnie 326 osób, a ten drobny, łysy Anglik był jakby trzysta dwudziestym siódmym członkiem załogi: nie schodząc na ląd, nie opuszczając pokładu w żadnym porcie, odbywał piąty już z kolei rejs; piąty raz przepływał Atlantyk, całkiem obojętny na to, w którą stronę żegluje statek, czy ma rejs z Gdyni do Montrealu; czy z wycieczką „Orbisu” płynie na wyspy Bahama; dla „327” było to całkowicie obojętne. – A on co, kołowaty czy jak? – dopytywał się Kaźmierz, z wyraźnym współczuciem patrząc na postać w kraciastej marynarce. – Szczęśliwiec – powtórzyła z nie ukrywaną zawiścią pasażerka.

– Przejechał go samochód!

– Ot, pomorek! Taż to prędzej nieszczęście! Ale ona wiedziała, co mówi, bo dla niej świat nie miał tajemnic: może dostać się pod samochód to nieszczęście, ale dałby Bóg każdemu takie nieszczęście, po którym można żyć prawdziwie szczęśliwym życiem! Otóż traf zdarzył, że ten samochód, którym '327' został skutecznie przejechany, to był 'Cadillac'! – Jakież to szczęście, kiedy człowieka tym cadillakiem przejadą? Mnie raz koło od furmanki przez nogę przejechawszy i ja już miał dość! – Ale ten cadillac należał do pewnej milionerki i ten '327' dostał takie odszkodowanie, że głowa boli! – pasażerka wyraźnie cierpiała nad tym, że los nie był dla niej łaskaw i nie pozwolił jej znaleźć się pod kołami odpowiedniej limuzyny.

– Od tej pory on nie ma żadnych kłopotów ani problemów, tylko jak wytrzeźwieć, żeby się znowu upić. To jest dopiero życie! – Nu, kłopot serdeczny. Dla mnie takie życie to prosto bezlitosna zgryzota -wyznał Pawlak, szczerze przejęty ciężką dolą człowieka w kraciastej marynarce.

– Ja by wolał kamienie tłuc, jak tak po świecie kołdybać sia! – A przecież pan też płynie – zauważyła przytomnie pasażerka. – Żeby naszej rodzinie trochę polskości przypomnieć – wdał się do rozmowy Kargul, by nie pozwolić Kaźmierzowi na palnięcie jakiegoś głupstwa. Pasażerka ożywiła się: otóż ona też jedzie w tym celu! Sprawdziło się to, o co ją posądzał prezydent rzeźników: jechała w wyniku ogłoszenia, jakie umieściła w chicagowskiej prasie polonijnej: Tatuś potrzebny do dwóch dziewczynek 3 i 5 lat, które ofiarują mu miłość i szczęście na zawsze! Ich mamusia, kulturalna wdowa, chętnie przeniesie się do USA, by przypomnieć dobrze sytuowanemu fachowcowi polskiego pochodzenia zapach pól ojczystych, melodię polskiej mowy i urodę Polek. Listy i zdjęcia proszę kierować na adres Konin, ulica Armii Czerwonej 6… Pokazała Kargulowi wycinek z gazety, a Pawlakowi zdjęcie korespondencyjnego narzeczonego, który będzie na nią czekał w Chicago. Pawlak miał przed oczyma fotografię zawadiacko uśmiechniętego trzydziestolatka w góralskim kapeluszu z piórkiem. Pasażerka przyznała się, że ma obawy, czy rozpozna kandydata na tatusia dla dwóch słodkich córeczek. Ponieważ życie nie ma dla niej tajemnic, zna próżność mężczyzn i podejrzewa, że jest to zdjęcie Steve'a sprzed trzydziestu lat… – Ot, ciekawość zapytać, jakie pani jemu wysłała? – dociekliwie spytał Kargul. Przyjrzał się spod oka pasażerce i stwierdził, że z tymi wypiekami pożądliwości na policzkach, z grubą warstwą kremu pod oczami, z klipsami w uszach i złotą koronką na dwóch zębach przypomina bukiet weselny w tydzień po ślubie. – Ja nie oszukuję nikogo – oświadczyła, wydymając wargi – ale i siebie nie pozwolę oszukać, bo życie nie ma dla mnie tajemnic. Nie darmo nazywam się Osowiecka, tak jak ten słynny przedwojenny jasnowidz. Na imię mam Joanna, co może być wdową, a wciąż kusi jak panna… Joanna Osowiecka rzuciła ten żarcik z czarującym uśmiechem, odsłaniającym złote koronki. Najwyraźniej pragnęła mieć słuchaczy, a oni okutani w koce nie mogli uciec przed potokiem słów kobiety, dla której życie przedstawiało się jako pasmo zagrażających zewsząd katastrof. Na szczęście – oświadczyła – ona ma dar przewidywania i dlatego z całą świadomością wybrała Chicago na miejsce poszukiwania tatusia dla swych córeczek. Nigdy by nie przyjęła oferty kogoś z Kalifornii: przeczytała artykuł fizyka Johna Bribbina i astronoma dr Stephena Plagemana, którzy odkryli, że w 1982 roku – czyli za trzy lata – planety układu słonecznego znajdą się w jednej linii ze słońcem, co spowoduje serię przerażających kataklizmów; najpierw Los Angeles zostanie zniszczone trzęsieniem ziemi, potem zaleje je ocean i w ten sposób ulegnie zagładzie ten zakątek świata; to samo spotka San Francisco… W tej chwili bardziej od przyszłej tragedii zachodniego wybrzeża Ameryki wstrząsnęło Pawlakiem to, co zobaczył na górnym pokładzie: Ania rozmawiała z ożywieniem z Murzynem, który coś jej tłumaczył, wskazując ręką to na siebie, to na nią, jakby chciał ją przekonać, że więcej ich łączy niż dzieli. Pawlak kurczowo zacisnął dłonie na oparciu leżaka. -Przylipnął do niej jak rzep do psiego ogona. Żeby jego wilcy! Ciekawość, za czym on ją tak agituje! – Jak pełechy ma kręcone – Kargul patrzył na wełniste włosy Murzyna – to wiadomo, że i myśli ma wichrowate! – Murzyni w jednej dziedzinie mają dużo do powiedzenia – rzuciła kobieta, przed którą świat nie miał tajemnic – w seksie! Pawlak i Kargul popatrzyli na siebie i równocześnie zerwali się z leżaków. Gdyby obaj dziadkowie mogli dosłyszeć, o czym w tej chwili przekonuje ich wnuczkę ten, którego podejrzewali o niecne zamiary, byliby nad wyraz zaskoczeni. Kiedy czarnoskóry partner wygrał z nią partię ping-ponga, poprosił w nagrodę o kilka słów informacji: Kim jest? Dokąd jedzie? Wyznała, że jedzie,do kogoś z rodziny, kto pochodzi z Polski, ale nie chce do niej wrócić, gdyż boi się komunistów. A wówczas on uśmiechnął się: – Papież jest Polakiem, a jeździ na pielgrzymki do komunistów, bo nie widzi w nich wrogów lecz ludzi, you undestand? Starał się mówić powoli, by Ania mogła zrozumieć sens jego przesłania, że świat jest jednością, a kategorie wróg-przyjaciel to zdarte klisze przeszłości, że trzeba w człowieku dojrzeć osobę ludzką, a w każdej osobie jest coś godnego szacunku, bez względu na kolor skóry, narodowość czy wyznanie… – Trzeba umieć szanować w człowieku to, czym on się różni od innych, you understand? Zrozumieć – to nauczyć się kochać… Płynąca z pokładowych głośników piosenka 'Melody of Love' w wykonaniu Bobby Vintona spowodowała, że Ania, choć łowiła uchem słowa Murzyna, nie mogła powstrzymać ruchu swych bioder, które poddawały się rytmicznej melodii. Bobby Winton mieszał w refrenie słowa polskie i angielskie: Moja droga, ja cię kocham, Means that I love you so Moja droga, ja cię kocham, More than you ever know. Kocham ciebie całym sercem, Love you with all my heart! Return to me and alwys be My melody of love… Ania zauważyła zwrócone na siebie spojrzenie Murzyna. Zauważyła też zwisający z jego szyi srebrny łańcuszek: co też na nim wisi? Biały kieł oprawiony w srebro czy może jakiś afrykański amulet? Bo przecie nie srebrny krzyżyk, jaki tkwił między jej piersiami.

– A jak po polsku jest love?

– Kochać!

– Kochacz-powtórzył za Anią czarnoskóry rzecznik porozumienia ras i dusz i w tym momencie Ania zmartwiała: te słowa dotarły niechybnie do uszu dziadka Kaźmierza. Pawlak stał na dolnym pokładzie z zadartą głową. W jego oczach czaiło się podejrzenie, czy aby jego wnuczka nie nadkrusza w tej chwili przysięgi dochowania wierności Zenobiuszowi Adamcowi.

– Ania! A co ty tak wystajesz jak panna pod koszarami, a?! – Szlifuję angielski! -Nie bełtaj! Szlifierka sia znalazła! Żeby tobie język w świder nie zamienił sia! Z niej taka rozdziawa, że nawet w partii by kariery nie zrobiwszy! Spojrzenie, jakim obdarzył jej towarzysza, nie pozostawiało wątpliwości, że dla niego diabeł i Murzyn to jedno i to samo. Pasażerka odprowadziła wzrokiem Anię, po czym westchnęła i spojrzała na Pawlaka i Kargula, jakby z góry widziała w nich ofiary tych wszystkich nieszczęść, które czyhają na nich jako opiekunów wnuczki. Zaczęła przekazywać im swoją wiedzę, a w jej oczach czaił się lęk, gdyż to, co miała do przekazania, mogło budzić tylko grozę. – Musicie jej pilnować jak oka w głowie – przenosiła wytrzeszczone przerażeniem oczy z twarzy rozkoszującego się lenistwem Kargula na zasępione oblicze Pawlaka.

– W Stanach znika ponad milion osób rocznie! Najchętniej porywają bogatych i ładne dziewczęta! Chcą okupu! – Jakim prawem? – Kargul był wyraźnie zaskoczony tą informacją, gdyż dotąd słyszał o jednym tylko porwaniu, kiedy to kierowca GS-u porwał na wesele kumpla ciężarówkę, wypełnioną wyrobami monopolu spirytusowego. – Prawem kidnapingu – bez wahania odpowiedziała katastrofistka.

– Statystyka notuje najwięcej wypadków kidnapingu w poniedziałek! W sobotę najwięcej wypadków drogowych, w niedzielę grożą narkomani… Aż drżała z emocji wymieniając na jednym oddechu wszystkie możliwości nieszczęść. Sama dławiła się przerażeniem, co nie przeszkadzało jej wymieniać ścisłe liczby ofiar drogowych karamboli i plagi narkotyków. Jak wynikało z tych danych, nikt nie powinien właściwie przeżyć następnego weekendu… Pawlak przejęty zgrozą poczuł, że istotnie przemawia do nich kobieta, przed którą świat nie ma tajemnic. – Pani pewnie profesor? – spytał pełen szacunku.

– Wdowa…

– To skąd ona, przeprosiwszy za słowo, taka uczona?

– Prowadziłam kiosk z gazetami, świat nie ma dla mnie tajemnic. Jak się czyta wszystko jak leci, to się ma panoramiczne widzenie rzeczywistości – ściszyła głos, jakby chciała im wyznać intymną tajemnicę – ja mam głęboką intuicję, ale opieram się na naukowych źródłach. W Ameryce każdy dzień tygodnia ma swoją plagę: czarni są najbardziej agresywni we wtorek, a w środę nie daj Boże iść do banku, bo szaleją gangsterzy, czwartek to dzień gwałtów, w samym Nowym Jorku jest ich cztery tysiące rocznie! Wymieniła tę liczbę z wyrazem twarzy księgowej, której doroczny bilans zgodził się co do grosza. Pawlak, który dotąd odliczał skrupulatnie na palcach każdy wymieniony przez wdowę-katastrofistkę dzień tygodnia, odkrył z przerażeniem, że w tej sytuacji został im do życia tylko piątek. – A czwartek czemu tobie nie pasuje, a? -upewniał się Kargul, który już dawno pogubił się w tej statystyce. – Taż gwałcą!

– Awo – Kargul machnięciem ręki beztrosko oddalił to zagrożenie – kto na nas poleci! – Ale wasza wnuczka zagrożona! – pasażerka robiła wszystko, by zarazić innych swoim strachem.

– Musicie jej kazać stosować na co dzień zasady, które tu wypisałam z książki „Jak się ocalić, będąc kobietą'. Wyciągnęła z torebki pomiętą kartkę i z głębokim przejęciem odczytała zalecenia: po pierwsze – nie wolno wdawać się w rozmowy z obcymi mężczyznami, nawet gdyby przypominali z wyglądu Redforda albo Dustina Hoffmana. Po drugie – nie jeździć w bezludne okolice, chyba że własnym samolotem. Po trzecie – nie siadać w kinie w tylnych rzędach, chyba że jest się po kursie karate i ma się na sobie dwie pary spodni a w kieszeniach spray z gazem łzawiącym. Po czwarte – nie przyjmować cukierków od obcych, bo można się obudzić już po wszystkim. Po piąte – nie ośmielać uśmiechem nikogo poza policjantem na służbie… – Aj, Bożeńciu, taż jak tam żyć? Po tej litanii Pawlak patrzył na pasażerkę jak na wyrocznię. Jaka rada, żeby szczęśliwie przetrwać i wrócić w całości do Rudnik? – Najlepiej nie wychodzić z domu. Nie nosić przy sobie pieniędzy, chyba że tak! Katastrofistka najpierw rozejrzała się naokoło, jakby w obawie, że czyjeś niepowołane oczy mogą poznać jej największą tajemnicę, po czym sięgnąwszy głęboko za stanik, wydobyła zawieszony na tasiemce czarny woreczek. Wzrok Kargula powędrował w ślad za dłonią pasażerki i z przyjemnością delektował się widokiem obfitych piersi, między którymi spoczywał woreczek z jej majątkiem. Kaźmierz na widok woreczka rozrzewnił się. – Prosto jak nasza mama, kiedy na jarmarek szła…

– Dużo panowie mają pieniędzy? – dopytywała się życzliwie katastrofistka. – A na cóż nam dolary? – Kaźmierz opadł na leżak jak człowiek, który nie musi się martwić o jutro.

– Tai brat mój, Dżonu, po nas wyjdzie.

– Pewnie zazdrości pan bratu, że on w Ameryce żył…

– Ot tobie na! – zdziwił się Kaźmierz.

– Taż sama dopierutko co powiedziawszy, że tam tydzień przeżyć to większe szczęście, jak u nas cały okres socjalizma!

Загрузка...