Rozdział 12

Po pierwszym posiłku na 'Batorym' zrozumiał Kaźmierz, że znalazł się nie na pokładzie nowożytnej Arki Noego, ale wręcz w piekle, gdzie z własnej woli przyszło mu cierpieć katusze luksusu: te wyściełane foteliki przy nakrytych nakrochmalonymi obrusami stolikach, karty dań w czterech językach, oprawione w tłoczone złotem okładki, te serwetki, przypominające żagle, te szklanki, szklaneczki, kielichy, kieliszeczki, widelce, widelczyki, łyżki, łyżeczki! A spróbuj ty, człowiecze, choć obejrzeć się za siebie, a już czujny kelner w kusym fraczku pochyla się nad twoim ramieniem, gotów spełnić każde życzenie. A jeszcze ta orkiestra, co gra bez przerwy, jakby wszyscy pasażerowie byli gośćmi na czyimś weselu. A najgorsze, że choć karta dań była długa jak litania, to darmo by w niej szukać kapuśniaku czy barszczu zabielanego. Nic tylko pstrągi z rusztu, piersi indycze w maladze albo sola saute… Kaźmierz zdał się na przypadek i wskazał paluchem jakąś linijkę spośród złotem drukowanych dań. – Dla wszystkich to samo! Kargul rozglądał się po sali, czujnie obserwując zachowanie gości, by w razie czego domyśleć się, dlaczego przy swoim talerzu znalazł aż trzy widelce i trzy noże, podczas gdy Anielcia nawet na święta dawała tylko jedno nakrycie. Ania zajęta była rozmową z grubym mężczyzną, który przedstawił się jako 'prezydent Stowarzyszenia Rzeźników Polskich”. Jego nazwisko – Szafranek – dla całej chicagowskiej Polonii ma zapach jałowcowej kiełbasy. Prezydent rzeźników bezustannie palił cygara, sypiąc popiół na swoje białe spodnie i marynarkę. Spodnie po jednym posiłku były coraz mniej białe, za to oblicze sąsiada coraz bardziej czerwone. Pił wino, często napełniając kieliszek Ani i zwierzał się jej, że rodzina to najgorsza gangrena: pierwszy raz od wojny udał się do Radomia do siostry. Zastał dom bez mebli, rodzinę śpiącą na wypchanych sieczką siennikach, jedzącą na skrzynce od pomidorów, przykrytej 'Trybuną Ludu'. Dopiero od dozorcy bloku dowiedział się, że rodzina przed jego przyjazdem wyniosła wszystkie pełne kożuchów i futer szafy do piwnicy, by swoją biedą poruszyć jego kabzę i serce. Zerwał z rodziną, przestał wierzyć w dobro ludzkiej natury, została mu tylko wiara i solidarność cechu masarzy. – A my właśnie jedziemy, żeby podtrzymać więzi rodzinne – Ania wskazała kolejno Kargula a potem Kaźmierza.

– Ten duży dziadek został przebity kosą brata tego małego dziadka i tamten musiał uciekać do Ameryki, a teraz właśnie nas zaprasza. – Ciekawe – zniechęcony do kontaktów rodzinnych prezydent chicagowskich rzeźników z pewną podejrzliwością przyglądał się swoim partnerom przy stole. -Zaprasza nawet tego, co go kiedyś kosą przebił?

– Tak. Z wdzięczności, bo przez to w Ameryce żyje, a nie w Peerelu! W tej chwili nadpłynął z głębi sali kelner, niosąc na srebrnej tacy zamówione przez Szafranka danie: była to dziwna konstrukcja z lodu, na której niczym grupa cyrkowych akrobatów rozmieszczone były homary; na widok sterczących niczym anteny wąsów Pawlak chwycił gwałtownie serwetkę i zasłonił nią sobie usta; kelner tańczył wokół stołu jak baletmistrz, rozmieszczając na talerzach cyklamenowe skorupiaki. Kargul ochoczo chwycił homara za odwłok i zaczął wysysać zawartość skorupy tak, jak to czynił szef rzeźników, któremu zamiast rodziny zostały przyjemności stołu. – Żyć nie umierać – Kargul miażdżył w zębach pancerne łapska kraba. – Aj, człowiecze – z trzewi Kaźmierza wydobył się jęk rozpaczy.

– Taż czym ja zgrzeszył, żeby na stare lata w luksusie mordować sia! Kargul nie krył się z tym, że jemu nawet skrajny luksus nie przeszkadza. Zatoczywszy ręką koło, objął tym gestem orkiestrę na podium, błyszczące złotem mundury oficerskiego „staffu” i rząd kelnerów, roznoszących na tacach lodowe desery. – Gada jak kołowaty! Taż lepsza podróż jak w czterdziestym piątym, boś jechał w jednym wagonie z krową i koniem! – Przynajmniej zagadać było do kogo! – Pawlak zerknął przez lewe ramię za siebie i wbił wzrok w roześmianego Murzyna, który przy sąsiednim stoliku bawił całe towarzystwo.

– A tu patrzaj: dziki z tobą płynie!

– Dziadek nic nie je – Ania starała się nie dopuścić do głosu rasowych uprzedzeń Kaźmierza, bowiem zauważyła, że prezydent Szafranek spojrzał na jej dziadka jak na jakiś rzadki okaz muzealny. – Bo jak widzę, że dziki taki żarty, to mnie wątroba bezlitośnie do góry nogami przewraca sia! – Kaźmierz – Kargul mlaskał głośno, wydłubując spomiędzy zębów szczątki skorupy homara.

– A coż ty do niego cierpisz?

– Żeby im nasza krzywda bokiem wylazła! – głos Kaźmierza nie zapowiadał dla czarnoskórego pasażera 'Batorego' żadnej litości – żeby ich ogień wygnał z chałupy prosto w przerębel! – Co on panu zrobił? – zdziwił się człowiek, którego nazwisko w całym Chicago pachniało kiełbasą. – Przez czarnych dość się moja rodzina nacierpiawszy…

– Ten nie wygląda na 'Czarną Panterę' – zauważył prezydent, przyglądając się sąsiedniemu stolikowi. Pawlak nie dał się zbić z tropu: Hitler to Hitler, Stalin to Stalin, a dziki to dziki, a nie człowiek! Ania nie wiedziała, gdzie schować oczy, bo właśnie przy sąsiednim stoliku czarnoskóry pasażer z łańcuchem na szyi uniósł w jej stronę wypełniony winem kielich. Jeśli odpowie mu uśmiechem, spowoduje furię dziadka Kaźmierza. – Czy pani dziadek tak samo nie lubi czerwonych? – dopytywał się prezydent rzeźników. – To on nie wie, że u nas każdy czerwony, jest jak rzodkiewka? Z wierzchu czerwony, a pod spodem biały -wyjaśnił Pawlak.

– A czarny od każdej strony k' czortu podobny! – Ja wolę czarnych od Żydów – stwierdził Szafranek.

– Bo Żydzi nie jedzą moich kiełbas, a dla Murzyna nie ma 'koszer', oni wszystko jedzą. Pawlak pojął, jak niskie były motywacje tolerancyjnego stosunku prezydenta rzeźników do czarnej rasy. Jeśli szanowny pan Szafranek chce wiedzieć, na czym opiera się światopogląd Kaźmierza, to musi wiedzieć, że on nie zapomni nigdy, co pisał w swoich pierwszych listach z Chicago ten, kto ich tam dziś zapraszał. Czytali te listy przy naftowej lampie i płakali wszyscy jak przy wędzeniu wielkanocnej szynki, kiedy dym jałowca snuł się wokół beczki. Jego matka, a prababka Ani najpierw żegnała się szeroko, nim zaczęła uroczystym głosem odczytywać słowa listu wygnańca. A zaczynało się to zawsze tak: W pierwszych słowach mojego listu wstępuje w nasze progi, całuje ręce Ojca i Matki i na dowód, żem wiary swej się nie zaparł, przemawiam tymi słowy: niech będzie Jezus Chrystus pochwalony, a ten Kargul na wieki przeklęty!” Kiedy tylko ta inwokacja została odczytana, Leonia wzdychała z ulgą, że jej syn najstarszy w bojaźni bożej żyje, a Kacper wąsiska szarpał i mruczał: 'Moja krew! Swojego nie daruje!' Każde przekleństwo pod adresem Kargula tato przyjmował życzliwym gestem głowy jako świadectwo, że Jaśko, choć za górami i morzami, to przysięgi swojej nie zapomniał, ziemi swojej wierny będzie i wróci tu kiedyś, żeby kości Pawlaków nie szukały się po świecie… Prezydent Szafranek ze wzruszeniem słuchał opowieści Pawlaka: to nie taka była rodzina jak jego, co meble w piwnicy ukryła, by wyłudzić od 'bogatego wujka z Ameryki' dolary. Z większą teraz sympatią spoglądał na tę delegację rodzinną, a już szczególnie na Anię. A Kaźmierz ani jego sympatii nie dostrzegał, ani łakomstwa tego Kargula łapciucha, co zawsze jego zdaniem chętny był cudze zacharapczyć. Choć naokoło kręcili się kelnerzy, rozlegał się szum wielojęzycznych rozmów, grała orkiestra salonowa, Kaźmierz miał przed oczyma blask naftowej lampy w krużewnickiej chacie, słyszał skupiony głos matki, odczytującej mozolnie ułożony przez Jaśka tekst, przepojony tęsknotą do Krużewników. Pisał Jaśko, że aby w tej Ziemi

Obiecanej trafić z roboty w rzeźni do domu, to kredą rysuje ślad na kamieniach, bo spytać o drogę nie umie. Niech Ania nie myśli, że jego brat pojechał tam na wycieczkę z „Orbisem”. Pojechał, bo czekała go rozprawa sądowa za użycie niewłaściwego argumentu w dyskusji sąsiedzkiej. A że Pawlaki zawsze więcej wierzyli w sprawiedliwość boską niż w ludzką, to woleli ostatnią krowinę sprzedać, byle nie dopuścić do takiej hańby jak więzienie. Wszystko bowiem można było Pawlakom zarzucić, nawet to, że kuropatwy we wnyki na dworskich polach chwytali, ale nie żeby dali się złapać na gorącym uczynku. Owszem, przebił Jaśko płuco tu obecnego Władysława Kargula kosą, ale w dobrej intencji, żeby tych zachłannych gównozjadów nauczyć poszanowania boskich przykazań! Niech pan Szafranek, co zna Amerykę, sam powie, czyż podjechanie lemieszem pługa miedzy na szerokość stopy nie jest ordynarnym złodziejstwem? Nic też dziwnego, że zgodnie z wolą ich ojca wziął Jaśko bicz boży w swoje ręce. A jeśli nawet czut-czut w swej gorliwości przesadził, to otrzymał za to okrutną pokutę. O tym właśnie pisał zawsze w swoich listach: Tu, na obczyźnie, i cukier gorzki! Jak Ameryka ma być rajem na świecie, to nie daj Boże do piekła trafić! Droga moja do tego raju cierniowa, pracy nie mam, bo czarni robią za ćwierć darmo, a czarnych tu pełno, my tych 'Nygrów' przeklinamy, że ich Pan Bóg stworzył na nasze nieszczęście, bo nam robotę spod rąk zabierają, robią za dwóch, a jedzą za ćwierć człowieka, a kosy na nich jak na Kargula nie wezmę, bo „Nygry” są u siebie, a ja aby na emigracji… Pawlak wyrecytował z pamięci tekst listu, zachowany w pamięci jak w komputerze. Kargul z wyraźną dezaprobatą pokiwał głową i westchnął, litując się nad anachronizmem tych poglądów. – Trzeba politycznie myśleć, a ty, Kaźmierz, zawsze masz pretensje do całego świata. – Bom prawdziwy Polak – bez wahania odparł Kaźmierz, uderzając się kułakiem w miejsce, gdzie w wewnętrznej kieszeni marynarki tkwił portfel.

– A co ma do tego polityka, że ja wolę deresza od wronego? Obejrzał się przez ramię w stronę Murzyna, żeby nikt nie miał wątpliwości, że tym wronym jest ten' który bezczelnie pławi się w luksusie na polskim statku noszącym historyczne imię”. – Człowiek to nie koń – syknęła Ania, chcąc uzmysłowić dziadkowi absurd jego wywodów. – Taż pewnie! Na koniu można jechać, a na człowieku aby potknąć sia! W tej chwili Ania dostrzegła, że przed Murzynem i jego sąsiadką kelner stawia ogromny puchar melby z owocami i zamówiła to samo.

– Ty mi dzikich nie małpuj – syknął doprowadzony do ostateczności Kaźmierz.

– Z niej taka rozdziawa, że nawet w partii by kariery nie zrobiwszy. – Ot, gorączka człek, prosto jak Jaśko – westchnął Kargul.

– Do Ameryki jedzie, a zacofany jak sanacyjny chłop!

– Ot, patrzaj, jaki to on nowoczesny, a nie wiedział, że w kajucie okna nie otwiera sia, bo woda by naleciawszy! Gruby prezydent polskich rzeźników zapalił cygaro i przeczytał głośno program rozrywkowy na „Batorym”: dziś jest koncert, bingo, potem podwieczorek, film w kinie i dancing… – Aj, człowiecze -szczerze westchnął Pawlak, podnosząc się od stołu – taż jak to wszystko wytrzymać?! – Pod moją opieką jakoś pańska wnuczka da sobie radę… Ta oferta Szafranka ożywiła czujność Pawlaka: obiecał Zenkowi, że oka z Ani nie spuści, a nie będzie przecież przechodził golgoty bingo, koncertu czy dancingu. – Ania! Ano do kajuty galopem leć!

– Dlaczego, dziadku?

– Ty zapomniała, że u mnie posłuch musi być? Albo jest rodzina, albo tałatajstwo! Ószukany przez bliskich rzeźnik z żalem patrzył w ślad za wyprowadzaną pod eskortą swoich dziadków dziewczyną. Miał cichą nadzieję, że utraciwszy swoją rodzinę może liczyć na rekompensatę ze strony cudzej, która pojmie jego bezgraniczną tęsknotę do szczerej, polskiej natury, co wyżej ceni serce i godność niż konta w banku. Skąd mógł wiedzieć, że Ania tylko dlatego otrzymała zgodę męża na tę podróż, że złożyła mu specjalną przysięgę wierności…

Загрузка...