Rozdział 14

Ręka Ani po raz piąty z rzędu szarpnęła dźwignię. Zgrzytnęły tryby. Zamigotały obrazki, ale dzwoneczki, gruszki i jabłuszka ani rusz nie chciały się ustawić w jednym rzędzie. Skończyły się drobne, na które barman rozmienił jej jednodolarowy banknot. Chciała porzucić 'jednorękiego bandytę' i opuścić bar, kiedy prezydent Stowarzyszenia Polskich Rzeźników podsunął jej z uśmiechem pełną dziesięciocentówek garść. Ania zawahała się. Już sięgała po monety, kiedy między nią a Szafrankiem wyrósł jak spod ziemi Pawlak. Przeszył ją groźnym spojrzeniem. – Ot, koczerbicha! Co by Zenek powiedział, jakby ty od obcych grosz brała?! Wypchnął Anię z baru. Sam też był gotów opuścić tę jaskinię hazardu, gdy nagle coś zazgrzytało pod podkówką jego buta. Zauważył leżącą tuż przy nodze fotela dziesięciocentówkę. Rozejrzał się, jakby chciał ustalić, kto też mógł ją zgubić. Wszyscy wokół zajęci byli obserwacją wysiłków prezydenta rzeźników; który trzymając cygaro w zębach właśnie wrzucił dziesiątą z rzędu monetę. „Jednoręki bandyta” chętnie połknął datek, ale nie odwdzięczył się dzwoneczkami, które obwieszczały wygraną. – Ot, kapitalizm-rzucił Kaźmierz, obserwując z boku Szafranka.

– Ty wrzucasz, ktoś wyjmuje.

– Socjalizm tym się różni od kapitalizmu, że tam są sami przegrani, a tu przynajmniej ktoś może wygrać – stwierdził prezydent, obsypując się kolejną warstwą popiołu z cygara. Pawlak ściskał w spoconej dłoni znalezioną monetę. Obszedł maszynę ostrożnie, jakby się bał, że 'jednoręki bandyta' sam wyciągnie rękę po dziesięciocentówkę. Coś go kusiło, by spróbować szczęścia. Może ta znaleziona moneta jest znakiem niebios? Kiedyś, dzięki srebrnej pięciozłotówce z wizerunkiem marszałka Piłsudskiego ocalił życie: uciekał przed obławą NKWD, która wyciągała z chałup ludzi do wywózki; biegł miedzą, dzielącą jego pole od ziemi Karguli; za nim rozległy się krzyki: 'Staj! Staj! Budu strielat!'; w tym momencie w blasku księżyca coś zalśniło na zmarzłej ziemi niczym łuska rybia; schylił się po srebrną pięciozłotówkę, gdy padł strzał; kula przeleciała z gwizdem nad schylonym ku ziemi Pawlakiem. Czy mógł mieć wątpliwości, że to niebo zesłało mu tę pięciozłotówkę? Pawlak wcisnął dziesięciocentówkę w gardło maszyny i szarpnął za dźwignię. Rozległ się najpierw stuk wpadającej w trzewia maszyny monety. Ruszył bęben, zamigotały światełka. Pawlak wytrzeszczył oczy i odstąpił o krok do tyłu, jakby chyłkiem szykując się do odejścia. Nagle rozległy się przeraźliwe dzwonki, zamigotały czerwone światła, rejwach się zrobił w całym barze, jakby wybuchł pożar. W czterech okienkach ustawiły się w jednym rzędzie cztery czerwone jabłuszka! Maszyna rzygnęła strumieniem dziesięciocentówek. Ich grzechot poderwał wszystkich obecnych w barze. Barman wyskoczył zza lady. – Rozbił pan bank! Kaźmierz odebrał to jako oskarżenie o przestępstwo. – Taż gdzie – schował ręce do kieszeni marynarki.

– Ja tylko za tą rączkę pociągnął! Zanurzył obie ręce w rynience, w której wciąż aż kipiało od wysypujących się z brzucha maszyny monet. Poczuł, że ktoś stoi tuż za jego plecami. Nie był to jednak żaden gangster, przed którym ostrzegała ich pasażerka, lecz Władysław Kargul. Patrzył w osłupieniu na garście Kaźmierza pełne dziesięciocentówek.

– A coż jemu tak oczy dęba stanęli? Dolarów nie widział? Zbieraj! Barman gotów był zmienić im drobne na banknoty. Wysypali z garści monety na bar. Kiedy Kargul zaczął mozolnie liczyć każdą dziesięciocentówkę, barman zgarnął kupę monet do szuflady i położył na ladzie 50-dolarowy banknot. -Szkoda fatygi! Wypłaca jak w banku! Kargul sięgnął swoją wielką łapą po banknot, ale Pawlak jak zwykle był szybszy. – Ty rozbił bank? – nakrył dolary dłonią.

– Ot, patrzaj jego, jaki to „gangster” znalazłszy sia – sapnął niechętnie Kargul.

– Teraz trzeba nam uszyć taki sam woreczek na pieniądze, jak ta wdowa ma! – Nawet i ekonomicznie ty pomyślał, tylko ciekawość, kto jego będzie na szyi nosił? – Ja! Bom większy i silniejszy.

– Ot, wymyślił. Ja za to szybszy w nogach! Trudniej mnie dogonić! – Ale wystraszyć łatwiej. I tak spierając się zmierzali do kajuty, by z bliska obejrzeć zielony banknot z wizerunkiem Waszyngtona. – Za to u nas w Peweksie możesz telewizora kupić – obliczał Kargul.

– Albo i dwa.

– A po jaką zarazę tobie dwa telewizory? Taż u nas jeden program, bo partia jedna. – Kto ma szczęście, temu i wół cielę urodzi -westchnął Kargul z wyraźną pretensją do losu, że nagrodził Pawlaka, o nim całkiem zapominając.

– Tyle, że kto ma wiele szczęścia, ten rozumu mało! – Ot, pomorek – Kaźmierz wyrwał mu z palców banknot.

– Znaczy, że ty bezlitośnie szczęśliwy powinien być! Nie wiedział, co zrobić z tym banknotem, który niczym magnes przyciągał pożądliwe spojrzenie Kargula i Ani. Przypomniał sobie ostrzeżenia katastrofistki, wedle której każdy posiadacz cnoty lub pieniędzy był w Ameryce narażony na bezustanne zagrożenia. Nie było innego wyjścia, tylko skorzystać z doświadczeń tej, dla której świat nie miał tajemnic, i umieścić wygraną w takim samym woreczku, jaki ona nosiła na piersi. Tylko z czego Ania ma go uszyć? Zamknięci w ciasnej kabinie rozpatrywali wspólnie różne możliwości. Chustka do nosa była za mała, jedwabny szalik Ani zbyt cienki. Pawlak rozglądał się z rozpaczą po ciasnej kajucie i nagle zatrzymał wzrok na ręce Kargula, który wyciągał właśnie z kieszeni scyzoryk, by sobie jego ostrzem wyczyścić brud zza paznokci.

– Ano zdejmij portki! – rozkazał Pawlak głosem nie znoszącym sprzeciwu. – Zbiesił sia? – Kargul zastygł z wytrzeszczonymi oczyma. Spojrzał na Anię, jakby szukał w niej świadka, że jej drugi dziadek zyskał majątek, ale stracił rozum. – Dawaj portki Ani! Ona wytnie tobie z portek kieszeń i z tego woreczek wyszykuje! – Ot, wymyślił! Jak ona mnie kieszeń wytnie, to ja taki przeciąg w portkach będę miał, że nie daj Boże! -Awo! Najwyżej tobie pchły wywieje – zaśmiał się Pawlak i już wyciągał rękę, by odpiąć Kargulowe szelki. – Pilnuj ty lepiej swoich gnid na głowie – zabuczał Kargul, odtrącając rękę Kaźmierza: – A nie możesz to swojej kieszeni poświęcić?! – Twoja większa! – upierał się Kaźmierz. Oczy omal mu nie wyszły z orbit, gdy Kargul ciachnął scyzorykiem od jego suszących się na poręczy łóżka kalesonów dwa troczki. – Moja kieszeń – powiedział Kargul – ale twoje troczki, żeby było na czym ten bank na szyi powiesić. Pawlaka zatkało. Patrzył na Kargula,jakby nie byli teraz ściśnięci na ciasnej przestrzeni kajuty „Batorego”, lecz na przedzielonym płotem podwórzu. Wyrwał mu z ręki ucięte troczki od kalesonów i potrząsał nimi w powietrzu. – Ty już kiedyś rękawy od moich koszul sierpem poobcinał i znów hańdry-mańdry zaczynasz?! – Awo! Całkiem tobie pomachlaczyło sia – Kargul zakręcił paluchem kółko na czole, żeby nikt nie miał wątpliwości, że Kazimierzowi wszystko już się w tej łepecie poplątało.

– Taż wtenczas ja swoje garnki przez pomyłkę potłukł, a ty swoje koszule poszatkował jak kto głupi! – Ot, życie sobacze! To może ja odkroił miedzy na trzy palce?! – Ja! Ale za to do Ameryki jedziesz! Żeby nie ja, świata poza Rudnikami byś nie widział! – Ja tu w luksusie morduje sia, a ten mi jeszcze dziękować każe, bestyjnik jeden! – Tobie kabany szuwaksem pastować, ale nie Amerykę odkrywać! – Żeby jego wilcy! Jaki to Kolumb znalazłszy sia! Mnie starczy w tym Sikago od poniedziałku do niedzieli pobyć, bo chciałby ja wrócić, nim się Wisienka wycieli! -Oczadział, czy jak? W tydzień chcesz Amerykę poznać?

– A na cóż mi czas marnować? Tam moje miejsce, gdzie pot mój wsiąka! Czy ja tam co zasiał, żeby plony zbierać? – Aleś na dolary łasy!

– Nie na cudze, jak ty! Ot, kałakunio! – wskazał Kargula Ani gestem prokuratora.

– Całe życie po cudze te łapska wyciągał. A nie uwiązał ty mojego kota na sznurku, żeby moim kosztem swoje myszy wygubić! – A moja Mućka przez kogo poległa?

– Ja Kokeszkę jako trofiejną zdobycz przywiózł, a ty go do siebie przyhołubił… – odciął się bez namysłu Kaźmierz. Kargul natychmiast mu wypomniał, że Witia Pawlak kazał ogierowi z UNRRY uprawiać miłość z Pawlakową klaczką, a w rezultacie sam ożenił się z Kargulową Jadźką, nie pytając rodziców o zgodę… Ania, siedząc na górnej koi kajuty i przyszywając troczki od kalesonów Kaźmierza do woreczka, mogła sobie teraz wyobrazić przebieg tamtych wydarzeń, które przeszły już do legendy rodzinnej. Lata mijały, a oni wciąż rozliczali się z uciętych rękawów, rozbitych garnków, podoranej na szerokość pudełka zapałek miedzy czy otrząśniętych z drzewa ulęgałek. Po chwili doszli do czasów jej bliższych, wreszcie zaczęli się sprzeczać o wieprzka, którego pastowali szuwaksem, by go przerobić na dziką świnię. Miało to wówczas zdecydować o posadzie dla jej Zenka. Teraz Kargul twierdził, że wieprzek był całkowicie jego wkładem, a Pawlak wtedy zainwestował jedynie w dwadzieścia pudełek szuwaksu. Nie wiadomo, do czego by doprowadziła ta wymiana poglądów, gdyby nagle do ich uszu nie doszedł ryk syren okrętowych, naglący dźwięk dzwonków i nawoływania stewardów: „Alarm! Alarm!” – A to cóż? Ki czort?! – Pawlak wybałuszył oczy i pospiesznie zaczął pakować kuferek.

– Nie daj Boże pożar?!

– A mnie skąd wiedzieć? – Kargul naciągnął spodnie, z których Ania wycięła kieszeń. Rozległo się naglące pukanie. Pawlak wyrwał z rąk Ani gotowy woreczek z podszewki, wcisnął weń banknot z podobizną Waszyngtona i na troczkach od kalesonów zawiesił na szyi. Dopiero wtedy uchylił drzwi. Steward wzywał wszystkich na pokład: na statku został ogłoszony alarm! Porwali swoje korkowe pasy ratunkowe i wybiegli na korytarz.

Загрузка...