Rozdział 20

Ale John Pawlak nie czekał na nich przed wyjściem. Stali przy stosach bagaży, rozglądając się bezradnie. Na niebie krążyły samoloty, czekając na swoją kolej do lądowania. Na ziemi krążyły samochody wielkie jak karawany. I Kaźmierz Pawlak znów poczuł się zagubiony jak wówczas, gdy w towarowym wagonie toczył się przez nieznane ziemie nie wiedząc, gdzie postawić swoją nogę. Wówczas pomogły mu bystre oczy Witii, które wypatrzyły wśród pasących się krów Kargulową Mućkę z obłamanym rogiem. Teraz Ania, córka Witii, rozglądała się naokoło licząc, że gdzieś dostrzeże jakiś znak od Johna Pawlaka… Zwróciło to uwagę młodego, nie ogolonego człowieka z włosami sięgającymi łopatek; ubrany był w luźną koszulę z indyjskiej bawełny, pod pachą trzymał plik jakichś broszurek. Zmierzył czujnym spojrzeniem Anię, a do jej dziadków pomachał życzliwie dłonią. Pawlak odstawił walizę i uśmiechając się zachęcająco do młodzieńca, wyraził półgłosem nadzieję” że „może Jaśko wysłał tego pierekińca po nich na lotnisko'… Młodzieniec wręczył Ani kolorową broszurkę, żywo ją do czegoś zachęcając po angielsku; gestami dawał do zrozumienia, że jego życzliwość obejmuje także Kargula i Pawlaka; Kaźmierz zawisł spojrzeniem na jego ustach w nadziei, że pojmie intencje młodzieńca; Ania tłumaczyła jego słowa, ale w miarę jak tamten z coraz większym żarem do czegoś ją przekonywał, ona coraz bardziej sztywniała. – On gada, że możemy za jedyne dwa dolary przystąpić do jego klubu, jeżeli… jeżeli jesteśmy za… za legalizacją marihuany i homoseksualizmu oraz… za seksualnym wyzwoleniem kobiet… Młodzieniec z uśmiechem gestem głowy potwierdzał te słowa.

– Żeby jego piekło pochłonęło! Żeby jego koń w podogonie kopnął! Pawlak zmełł w ustach następne życzenie pod adresem młodzieńca. Porwał w popłochu walizę, wyskakując na jezdnię tuż przed nad jeżdżającym plymouthem. Wielki jak kombajn 'Vistula' samochód zarył się w miejscu. Rozległ się ryk klaksonu, pisk opon. Uderzona zderzakiem waliza otworzyła się i na asfalt wysypały się wiezione dla Johna dary. Pawlak, widząc u swych stóp pęta jałowcowej kiełbasy, zawinięty w 'Trybunę Ludu' boczek, słoiki z grzybkami w occie, zastygł w bezruchu. Wówczas z jednej strony krążownika szos wyskoczyła pasażerka, przed którą świat nie miał tajemnic, z drugiej zaś Steve – góral, który podjął się być tatusiem dla jej dwóch słodkich córeczek. – Ot, pomorek! Jakie to szczęście, że ja rodakom w paradę wlazł! – ucieszył się Pawlak, zbierając dary do walizy.

– Bo my tu bez moniaków astali sia i wpadli my w kałabanię. Pasażerka poprosiła 'kochanego Steve'a', żeby pomógł rodakom. Steve zdjął kapelusik, żeby się elegancko przedstawić Ani, którą przedtem wziął za swoje przeznaczenie. Ten gest jadąca za plymouthem w odkrytej półciężarówce góralska kapela potraktowała jako sygnał do występu i zaczęła rżnąć od ucha do ucha. Przy dudach, skrzypcach i harmonii Steve przedstawił się: nazywa się Steve Fay, ale tak naprawdę to Staszek Fajdak i jest prezydentem Związku Podhalan w Chicago. – Aj; człowiecze – westchnął porażony tym tytułem Pawlak – taż my już jednego prezydenta na 'Batorym' poznawszy. – Czego to ludzie z głodu nie wymyślą – mruknął Kargul.

– Jeden kraj, a tylu prezydentów.

– Why not?! Tu każdy jest prezydentem czegoś! Każdy klub polonijny czy kółko karciane ma swego prezydenta! – tłumaczył pogodnie Steve Fay, zabawnie łącząc góralski zaśpiew z amerykańskim akcentem.

– Bo Ameryka to big deal! To big country! Tu każdy ma szansę, nawet jak nie jest Żydem! Wrzucił walizy do ogromnego bagażnika, usadził pasażerów i ruszył z takim impetem, że Pawlaka wgniotło w oparcie miękkiego siedzenia. Jechali trasą Lake Shure Drive wzdłuż jeziora Michigan. Pasażerka nie

przestawała zapewniać Steve'a Faya, że jej dwie słodkie córeczki wymarzyły sobie takiego właśnie tatusia, na co Steve odpowiedział z wielką pewnością siebie, że widać ma mądre córeczki, co wolą mieć ojczyma w USA niż prawdziwego tatusia w Polsce. Pasażerka każde zdanie, każdy sąd prezydenta Podhalan witała pełnym oddania uśmiechem. W pewnej chwili Steve przyjrzał się krytycznie jej zębom. – Ty masz zęby własne czy kupne?

– Dlaczego pytasz, darling? – pasażerka poczuła się nieco speszona tym pytaniem. – D'ont worry – Steve poklepał ją po kolanie.

– Jak na sztuczne to są źle zrobione, a jeśli są prawdziwe, to trzeba je wymienić na sztuczne, żeby wyglądały jak prawdziwe. – Ależ one są naprawdę prawdziwe!

– Tyż piknie! – stwierdził pogodnie Steve.

– Ale mnie to nie eksajtuje! U nas zęby są tyle warte, ileś ty dolarów za nie dał! Kiedy minęli lotnisko awionetek, Steve zwolnił i patrząc w lusterku retrowizora na Anię spytał, czy ma prawo jazdy na samolot. – A na cóż jej?! -zdziwił się szczerze Kaźmierz. -Taż u nas to nie obowiązkowe! Za to spróbuj ty karty rowerowej zapomnieć, zaraz tobie milicja taki mandat łupnie, że aż ty przykucniesz! Steve zaśmiał się i zerkając na Joannę Osowiecką stwierdził, że przecież seks też nie jest obowiązkowy, za to przyjemny. Odwzajemniła się powłóczystym spojrzeniem. Jej uśmiech stał się jeszcze bardziej obiecujący, gdy przyszły tatuś jej córeczek stwierdził, że na tym lotnisku stoi także jego awionetka typu „Cessna”. Przy obserwatorium astronomicznym plymouth zwolnił. Steve gestem głowy wskazał stojący na wyniosłym cokole pomnik z brązu i rzucił jedno słowo, jakby przedstawiał swojego kolegę z wojska: – Kopernik!

– W Warszawie jest oryginał – stwierdziła pasażerka, przed którą świat nie miał tajemnic. – Tyż piknie, ale mnie to nie eksajtuje – Steve nie dał się zbić z tropu.

– Ten na pewno jest większy. – Dlaczego?

– Bo w Ameryce wszystko jest większe! Ameryka to big deal! Najwięcej banków. Najwięcej aut. Największy rash-auer, największe tempo! Najwyższe buildingi! Widać było, że Steve pragnie od pierwszej chwili zmiażdżyć przybyszów zza oceanu wspaniałością nowego świata. Musiał im narzucić przekonanie, że wszystko wokół jest 'naj', gdyż to utwierdzało go w poczuciu, że sam wybrał los najlepszy z możliwych. Wystawił rękę przez okno, by wskazać drapacz chmur. – To Sears-Tower – na twarzy Steve'a pojawił się wyraz bezbrzeżnej dumy, jakby to on własnymi rękoma wzniósł ten budynek.

– Najwyższy na świecie! On ma 1353 feet, a drapacz John Hancock Center ma tyle stóp, że jest a big home in the world, you see? – U nich pewnie i komary sto razy większe – mruknął Kaźmierz, by nie poddać się tej propagandzie sukcesu, której dość miał w polskim „Dzienniku Telewizyjnym”. Kargul jednak uległ indoktrynacji prezydenta Steve'a Faya, który kiedyś nazywał się Staszek Fajdak. – Wysoko poszli – pokiwał głową z podziwem. – Awo! Jak z wysokiej drabiny ty na łeb lecisz, tak tobie nie pomoże i modlitwa spadającego z dachu! Steve nie omieszkał podkreślić, że wielki wkład w budowę takiego kolosa, jak John Hancock Center, wnieśli jego rodacy: jednym z konstruktorów był Antoni Rychalski, you see? On najpierw miał dziab jako liftman and now he is in Direktion Steel Corporation! Pasażerka, przed którą świat nie miał tajemnic, przetłumaczyła, że ten konstruktor zaczynał jako windziarz! – A succesfull man! – dodał z dumą Steve.

– U nas windziarze jeszcze wyżej dochodzą! – rzucił Pawlak.

– Tyż piknie! – zgodził się prezydent Podhalan.

– Ale u was jest propaganda sukcesu, a tu sukces widać bez propagandy! Tu możesz chodzić do kina drive-in, możesz obejrzeć film, nie wysiadając z auta, możesz mieć sex drive-in, możesz wziąć ślub drive-in, nie wysiadając z kary! – Za co kara? -zdziwił się Kaźmierz.

– Car znaczy samochód – pouczyła go katastrofistka, która nie spuszczała oczu z ust przyszłego tatusia swoich słodkich córeczek.

– A jak można zarobić dolary drajw-in? – dopytywał się Kargul, podniecony tą wizją możliwości życia bez wysiadania z samochodu.

– Zarobić to nie, ale wyjąć możesz prosto z kary, bo są banki drive-in! Wjeżdżasz z czekiem, wyjeżdżasz z forsą! Tyż piknie, nie?! – I dziwić się, że jest tyle napadów, jak ich na pokuszenie wodzą. Na tę sarkastyczną uwagę Kaźmierza Kargul natychmiast wytoczył kontrargument, że przecież u nich w

Lutomyślu też obrobili bank Gminnej Spółdzielni, choć on wcale nie był drive-in tylko zamykany na dwie kłódki. – Ale aby raz – odciął się Pawlak, patrząc koso na tego bambaryłę, co tak bezkrytycznie odnosi się do amerykańskiej cywilizacji.

– Awo, raz obrobili, bo jeden tylko u nas bank i przez to i dla bandytów u nas życie sobacze! – Na tym polega komunizm – skomentował tę wymianę zdań Steve i znowu podjął swoją pieśń na chwałę Ameryki: – Gdzie bank rządowy; tam człowiek też należy do państwa. A tu jest Ameryka! Tu liczy się konkurencja! Mind you, w samym Chicago jest rocznie półtora miliona przestępstw. Steve Fay powiedział to nieomal z dumą, jakby ta statystyka musiała ostatecznie przekonać każdego, że znalazł się w kraju wielkich możliwości. Katastrofistka aż jęknęła z przerażenia połączonego z zachwytem i ze swej strony bez wahania wymieniła dwie liczby: w zeszłym roku było 3271 gwałtów i 1691 morderstw! – Bo tu, każdy ma jakąś szansę! – podjął prezydent Związku Podhalan, obserwując w lusterku retrowizora, czy jego pasażerowie jako zapóźnione w rozwoju ofiary ustroju totalitarnego przyjmują te nauki z odpowiednim poczuciem niższości.

– Tu jest wielki melting pot. Tygiel narodów! Możesz se być prezydentem albo gangsterem, ale musisz być kimś! Tu nie możesz być looser, you see? Przegrany nie ma tu szans! Ja na początku kaprowe pajpy konektował, byłem truck-driver, potem robiłem za helpra na budowie, potem byłem foremanem u bossa-Ajrysza, a teraz Ajrysze, Greki u mnie mają dziab, bo ja mam hurt i wysyłam na całe Stany Zjednoczone podkoszulki z emblematem polskiego orła z koroną, a na żądanie i bez korony… Pawlak i Kargul wysłuchali tego z ogłupiałymi minami. – Ania, taż bądź człowiekiem i przetłumacz ty nam z polskiego na nasze – zaszemrał w ucho wnuczki Kargul. Z jej wyjaśnień zrozumieli, że kiedy jeszcze Steve Fay nazywał się po prostu Staszek Fajdak, to zaczynał swoją błyskotliwą karierę od spawania miedzianych rur, potem był kierowcą ciężarówki, pomocnikiem na budowie, wreszcie brygadzistą i kierownikiem u bossa-Irlandczyka – a teraz tak dobrze stanął na nogi, że to Irlandczycy i Grecy sortują i wysyłają z jego magazynów podkoszulki, ozdobione emblematem dumnego polskiego orła z koroną – a na życzenie tych, co utrzymują wbrew postawie całej Polonii stosunki z konsulatami – to i bez korony. Handel nie zna granic ani światopoglądów! Ten bujny życiorys górala z Białego Dunajca, który wspiął się tak wysoko, że cały kontynent amerykański zarzucił podkoszulkami z polskim orłem, wzbudził nowy przypływ uczuć kobiety, przed którą świat nie miał tajemnic. Czy mogła wybrać lepszego tatusia dla swoich dwóch słodkich córeczek? Byle tylko on nie czuł się rozczarowany swoim wyborem. Z pewnym niepokojem zauważyła, że prezydent Podhalan zbyt często oglądał się za siebie, kierując różne uwagi wprost do Ani. Lepiej byłoby pozbyć się tej konkurentki. Spytała, pod jakim adresem oczekuje ich brat pana Pawlaka. Ania podała jej kartkę, a kiedy pasażerka odczytała głośno nazwę ulicy i numer domu, Steve Fay pokiwał głową jakby ze współczuciem. – Tyż piknie, choć straszno! – A czemu straszno? – zaniepokoił się Kaźmierz, wbijając spojrzenie w kark kierowcy. – To wschodnia część Chicago. Ten,plejs leży na 'black Belt', to znaczy czarny pas! Straszno, bo teraz tam sami czarneccy.

– Czarneccy? – ucieszył się Kargul.

– To polskie nazwisko! Ale Steve miał na myśli, że to dzielnica kolorowych. Przez nich teraz w tej dawnej polskiej dzielnicy biały nie ma życia. Kiedyś, kiedy jeszcze wołali na niego nie Steve, a Staszek, wtedy czuł się tam jak u siebie w domu: jak się przy zbiegu Division Street i Milwaukee Avenue pobili górale z Białego Dunajca z tymi z Murzasichla o to, kto z nich więcej zebrał datków na rozwój polskiej parafii, to tyle było porżniętych nożami jak na dobrym góralskim weselu! A teraz tam czarna bida! Kto miał za co, to się wyprowadził do lepszych dzielnic, a ci, co zostali, muszą się bić z czarnymi albo z Meksami! – Ot, pomorek. Teraz widzisz, na co ty go skazał! -syknął wprost do ucha sąsiada Pawlak. Wbił łokieć pod żebro Kargula, żeby przestał podziwiać przez szybę drapacze chmur, tylko zdobył się choć na cień wyrzutów sumienia.

– Czep się lepiej swojej baby – Kargul odepchnął łokieć tego namolnego konusa, który nie pozwalał spokojnie zachwycać się tym, do czego przez tyle lat zniechęcały polskie środki przekazu głosząc, że imperializm niesie ze sobą bezrobocie, wyzysk i głód! Skoro tak, to Kargul nie był w stanie wyjść z podziwu, czego to człowiek z głodu nie wymyśli: wokoło strzelały w niebo drapacze chmur, startowały i lądowały kolorowe jak ważki awionetki, nad głową jechała kolejka, a szklane ściany odbijały kolorowe reklamy. Banki ogłaszały się złotymi literami: Exchange Bank, National Bank, Credit Bank… – To jest mój bank – Steve Fay gestem głowy wskazał na Chicago Bank, który właśnie mijali. – To ty masz też i bank? – ucieszyła się katastrofistka, patrząc na Steve'a z rosnącym uwielbieniem. – Tu każdy musi mieć swój bank, you understand?

– A na coż taki kłopot brać na głowę? – szczerze zdziwił się Pawlak. – Dolar musi dać procent! – Steve postanowił wprowadzić rodaków w prawa kapitalistycznej gospodarki.

– Tu dolar zazębia się o dolar. Kto nie umie po niego sięgnąć, ten jest przegrany. Weźmy dla przykładu zwykłe prawo jazdy: kosztuje tylko trzy dolary i dwadzieścia pięć centów, ale ilu na nim zarabia? Szkoła prowadzi kursy, zarabia firma, która daje jako wóz szkoleniowy „Chevroleta” czy 'Forda', bo potem ten świeżo wyszkolony kierowca kupi właśnie tę markę, na której się uczył. Zdać – zda każdy, poziom umiejętności nie jest ważny, im ktoś gorzej zna przepisy, tym więcej zarabia na nim policja, wystawiając mu „tickety” za różne przekroczenia; im ktoś robi więcej błędów i powoduje szkody, tym więcej zysku mają firmy ubezpieczeniowe; na poważniejszych wypadkach zarabia ambulans, przewożący rannych albo karawan pogrzebowy na transporcie zwłok… – Tak, tak -potwierdziła słowa Steve'a kobieta, przed którą świat nie miał tajemnic – w Ameryce jak trzeba wkręcić żarówkę za 25 centów, to zarobi na niej ponad dolara ten, co ją wkręca, ten, co daje drabinę i jeszcze ten, co ją przytrzymuje! – Tu cent robi dolara! – Steve powiedział to, jakby ogłaszał swoje credo.

– Taka jest Ameryka: love it or leave it! Kochaj ją albo rzuć! Steve zainteresował się, czego też dorobił się w Ameryce ich krewny, do którego przyjechali. Jakie ma konto? W jakim banku? Co on w ogóle ma? – Domek piętrowy – Ania podsunęła przed oczy fotografię domu Johna Pawlaka, przed którym widniał jego ford. – To mnie nie eksajtuje – stwierdził Steve, nawet nie rzuciwszy okiem na dorobek rodaka.

– Home to ma każdy z middle-class. A middle-class dzieli się. na upper-middle-class, tniddle-middle-class and high-middle-class… – Ano, roztłumacz podrobno, Ania, bo tylem zrozumiał, co na tureckim kazaniu. Kiedy Kaźmierz usłyszał od Ani, że tu prawie każdy, kto należy do klasy średniej, ma domek, westchnął głośno nad dolą swego brata: Jaśko tułał się tu po średnich klasach. Jaka w Polsce bezlitosna wygoda, bo społeczeństwo bezklasowe! – A z kim on ożeniony? -dopytywał się prezydent Związku Podhalan, wiedziony lokalnym patriotyzmem.

– Chyba nie z góralką, bo ta by go z Trojcowa wywiodła w lepsze dzielnice! – Ot, kłopot serdeczny – westchnął Pawlak.

– Jak Dżonu narzeczoną swoją, Marcyśkę od Szałajów, na emigrację idący w Krużewnikach zostawił, tak on do tych pór bezpartyjny kawaler! – I po jaką zarazę tak za tą Marcyśką tęsknił?! Taż to koczerbicha była! – Kargul miał swoje zdanie o nie spełnionej miłości starszego brata Kaźmierza.

– Jak Ruskie przyszli nas wyzwalać od „polskich panów”, to ona, do cała przez Sowietów otumaniona, delegatką ludu pracującego miast i wsi zostawszy sia i po wsiach za „sowiecką właścią” jeździła agitować. No prosto wstyd! A potem kochanką majora NKWD ostawszy sia, gramofon nakręciwszy w nocnej koszuli na balkonie tańczyła, a pijany Bobywaniec strzelał z nagana w dzwon na trembowelskiej dzwonnicy… – Jakby Jaśko przez ciebie nie był do tej wędrówki ludów przymuszony, tak by do tego nie dopuścił, żeby Marcysia zbiesiwszy sia! – Mógł sobie tu lepszą znaleźć. Kargul wzruszył tylko ramionami i gestem głowy wskazał na widniejące po obu stronach szyldy i reklamy: Tatry Travel Office, Świderski -polskie pieczywo, Warszawski Center, Delikatesy polskie, Swojska kielbasa, Z Polski i do Polski tylko z B. Zaleskim!, Polonia Sausage – parówki polskie… – Awo, a bo mało tu samych swoich? Uważał, że te polskie szyldy powinny przekonać Kaźmierza o wielkim wyborze wszystkiego, co swojskie: jeśli jest swojska kiełbasa i pierogi z kapustą, to muszą być i swojskie baby.

– Ale Polki teraz są łase na obcych, żeby obywatelstwo dostać – Steve wyjawił im motywy, które skłoniły go do odpowiedzi na ofertę matki dwojga słodkich córeczek: dlatego ściągnął ze starego kraju kandydatkę na towarzyszkę życia, że kieruje się patriotyzmem! Tu jak Polak ożeni się z Włoszką i ma troje dzieci, to Polacy uważają, że mają pięcioro Polaków, a Włosi, że pięcioro Włochów. Ta dyskusja kończy się rozwodem, a rozwód to ruina. – U nas w rodzinie dyskusje trafiają sia, ale rozwód nigdy! – Pawlak poczuł pewną przewagę nad prezydentem. Przejechali przez Milwaukee Avenue, które wedle Steve'a była najdłuższą ulicą świata, łączyła bowiem Chicago z Rzeszowem, Nowym Targiem i Sokółką. Kiedy znaleźli się wśród bocznych uliczek, wysypane na jezdnię śmiecie zmusiły do wolniejszej jazdy.

– To tu! – wykrzyknęła nagle Ania, rozpoznając znany jej z fotografii piętrowy domek. Steve zajechał z głośnym trąbieniem. Nikt jednak nie ukazał się w drzwiach. Przed domem stał ford Johna, który podziwiali na przysłanej przez niego widokówce. Steve wydobył z bagażnika walizy, a kiedy uniósł swój kapelusik na pożegnanie, siedząca na półciężarówce kapela góralska porwała na ten znak instrumenty i huknęła dziarsko krzesanego. Oba samochody odjechały, a Pawlak wciąż patrzył wyczekująco na drzwi piętrowego domu. Ale nikt nie wychodził na ich powitanie. – Bierz walizę! – rzucił rozkazująco do Kargula, wchodząc powoli na schodki i ściągając z głowy kapelusz, jakby miał wejść do świątyni. – Przestałby ty rządzić! – warknął pod nosem Kargul.

– Tu demokracja!

– Ty mnie tu politycznie nie kołuj! – osadził go Kaźmierz.

– Jak jest dwóch, to któryś musi być lepszy!

– Dżonu to powiedz – wysapał Kargul, taszcząc ciężkie walizy. -Bo on tak nas serdecznie wita, jak my Armie Czerwoną w trzydziestym dziewiątym. – Nie boj sia, usłyszy on ode mnie takie powitalne oracje, że prosto on na ogonie przykucnie! Ta zapowiedź, rzucona przez Kaźmierza przez zaciśnięte zęby, przeraziła Anię. Jaki będzie finał tej wyprawy, jeśli na samym początku dojdzie do jakiejś scysji? – Dziadku – przytrzymała Kaźmierza za rękaw – nie wypada się żreć jak w Polsce w kolejce po mięso. – Ot, dziermolisz! A wypiąć się na nas jemu wypadało? On prosto jak jaki chachoł zachowawszy sia! Z głębi domu dobiegały pojedyncze dźwięki fortepianu, jakby dziecko uderzało ciągle w dwa klawisze. Ania nacisnęła dzwonek. Fortepian zamilkł. Drzwi uchyliły się na tyle, na ile pozwalał łańcuch. W tej szparze pokazał się łysy człowieczek w kraciastej koszuli. W jego spojrzeniu czaiła się podejrzliwość. Omiótł czujnym spojrzeniem czarno ubranych przybyszy. – Czy tu mieszka Pawlak Jan? – spytał grzecznie Kaźmierz, trzymając kapelusz przy piersi. – Zgadza się -łysy mężczyzna o wystraszonym spojrzeniu uchylił szerzej drzwi.

– Wy z Funeral Home? Pawlak nie odpowiedział, bo nie zrozumiał, że ten człowiek zanim otworzy drzwi, chce się upewnić, że on i Kargul są z domu pogrzebowego. Wcisnął głowę do środka, wołając na całe gardło:Taż my już są Jnaaśku! Ten, kto ich potraktowałjako przedstawicieli domu pogrzebowego, z pewnym zaskoczeniem patrzył na walizy. Nagle przeniósł spojrzenie na Anię i wreszcie pojął swoją pomyłkę. Otworzył szerzej drzwi i objął przekraczającą próg delegację pełnym współczucia spojrzeniem. Kaźmierz stał pośrodku kiszkowatej salki, nie wypuszczając z rąk ciężkich waliz. Ta podróż skończy się dla niego, gdy wreszcie ujrzy swego brata. Stał i czekał na jego pojawienie się. Dziewiętnaście lat temu na peronie stacji w Rudnikach stał tak brat jego, Jaśko. Pociąg już odjechał, a on w lipcowym upale; w słomkowym kapeluszu, przepasanym wstążką w barwach amerykańskiej flagi, wpatrywał się w grupę ubranychjak na niedzielną sumę ludzi, w których miał rozpoznać swego młodszego brata, Kaźmierza, jego żonę, Marynię; po raz pierwszy miał zobaczyć synów i wnuczkę Kaźmierza, która aż kilka miesięcy czekała na przyjazd tego, który ją będzie trzymał do chrztu; na jednym końcu peronu obok swoich bagaży stał John Pawlak, na drugim zdyszana rodzina Pawlaków; a wtedy Kaźmierz otworzył ramiona i krzyknął: „Bój się Boga, Jaśku! Wreszcie jesteś!” Teraz Kaźmierz wpatrywał się w schody. Obie jego ręce pod ciężarem waliz wyciągnęły się tak, że dłonie sięgały za kolana. Za jego plecami sapał Kargul. Zsunął kapelusz ze spoconego czoła na tył głowy tak, jak to widział u kowboja na reklamie papierosów „Winston”. Rozglądał się po sali, która przypominała lokal gospody ludowej w Lutomyślu w czasie sprzątania: na stolikach spoczywały krzesła, celując w sufit żelaznymi nóżkami, w głębi na przykrytym plastykową płachtą barze stał telewizor, na małej estradce pysznił się czarny fortepian z uniesionym skrzydłem, w kącie stały dwie drabiny malarskie, wokół nich plastykowe wiadra, puszki z farbami… Kaźmierz omiótł spojrzeniem to wnętrze i pomyślał ze wzruszeniem, że brat chciał na ich powitanie dom galancie wyszykować i przez to zapewne nie zdążył po nich na lotnisko wyjść. – Jaśku! – krzyknął Pawlak w stronę schodów -ano, bój się Boga, jesteśmy! – Nie usłyszy – powiedział ze smutkiem łysy człowiek w okularach. Szukał czegoś za barem, szeleszcząc pochlapanym farbami plastykiem. Kaźmierz po jego słowach nabrał więcej powietrza w płuca i z rosnącą niecierpliwością huknął tak głośno, że aż klapa fortepianu zamknęła się z głuchym łomotem: – Jaaaśkuu! Zza baru wyłonił się ze zbolałą miną okularnik, niosąc w ręku barwną, plastykową torbę z napisem: Magazin FOR YOU! Musiała być wypełniona czymś ciężkim, bo drugą ręką podtrzymywał ją od spodu. – Jaaaśku! – darł się coraz bardziej zniecierpliwiony Pawlak.

– Mówiłem już, że nie usłyszy – łysy powiedział to głosem, jakim przekazuje się zwykle złe wiadomości.

– Kazał to przekazać w wasze ręce. Podsunął torbę Pawlakowi. Kaźmierz nie zwracał uwagi na nieznajomego, wciąż oczekując pojawienia się brata. Kargul wziął torbę, postawił ją na ladzie baru i zajrzał do środka ostrożnie, jakby się bał, że natknie się na ładunek wybuchowy. W głębi tkwił parciany woreczek, u góry zawiązany sznurkiem. Kargul jednym szarpnięciem rozwiązał węzeł, zanurzył rękę i przyjrzał się uważnie temu, co wydobyła jego wielka dłoń. Przybliżył dłoń do nosa, powąchał ten szaro-bury proch, po czym przeniósł pytające spojrzenie na łysego: – Ziemia?

– John mówił, że od was to przywiózł…

– Taż to nasza ziemia! Kiedy Kargul dokonał odkrycia, że

zawartość woreczka stanowi ziemia z Rudnik, którą Jaśko Pawlak zabrał ze sobą w 1960 roku do Chicago, wszystko nagle stało się dla nich jasne: i to, że Jaśko nie wyszedł po nich na lotnisko O'Hare, i to, że nie mógł usłyszeć wołania Kaźmierza… Rozległ się głuchy stuk. To Pawlak wypuścił z dłoni ciężkie walizy, wypełnione wędlinami własnej roboty, bochenkiem czarnego chleba i słoikami marynowanych grzybków. Przez chwilę stał jak ogłuszony. Kąciki ust drgały mu od powstrzymywanego szlochu. W oczach Kargula pojawiły się łzy. W tym momencie, Kaźmierz runął ku niemu, wcisnął głowę pod jego pachę, a Kargul ogarnął go ramieniem. Stali tak złączeni nierozerwalnym uściskiem, jakby od tego momentu zniknęło wszystko, co mogło ich dzielić. Kargul nie zważał na to, że Kaźmierz nastąpił swoim butem na jego nogę.

Загрузка...