Rozdział 21

– Ot i przyszedł koniec na naszą wędrówkę – westchnął Pawlak, odwijając z gazety butelkę z przywiezioną na cześć Jaśka „swojuchą”.

– Miało być powitanie, a będzie stypa! – Stypa już z góry opłacona – życzliwie pospieszył pocieszyć Pawlaka łysy człowiek, który w zastępstwie gospodarza czynił honory domu. -Jak się ma konto, to śmierć jest tu przyjemniejsza jak życie. szczególnie cudza… Złapał pytające spojrzenie Pawlaka, więc chętnie wyjaśnił, że w Ameryce pogrzeby są czymś w rodzaju darmowego bankietu w wynajętej przez Funeral Home restauracji. Dlatego umarli cieszą się wśród biedniejszej części Polonii dużą sympatią. Przychodzą ich żegnać ludzie, którzy o ich istnieniu dowiedzieli się dopiero z nekrologu w polonijnej gazecie.

– Tu nawet śmierć jest towarem – z obrzydzeniem na twarzy mówił łysy człowieczek, najwyraźniej pogardzający prymitywizmem amerykańskiej obyczajowości. Kiedy przedstawił im się jako Franciszek Przyklęk, artysta-muzyk – zaczęło ich nurtować pytanie, co też artysta mógł robić w domu Johna. Nie śmieli go o to zapytać wprost. Uznali, że musiał być bardzo zżyty z Jaśkiem, bo z niezmierną zachłannością przyglądał się Ani, jakby chciał stwierdzić, czy opis jej osoby, jaki znał od Johna oraz ze zdjęć, odpowiada oryginałowi. Wiedział, że Ania była chrzestną córką Johna i patrzył na nią tak ciepło, jakby gotów był zaadoptować tę sierotę. Od pierwszej chwili nie odstępował dziewczyny. Oprowadzał ją po domu, pokazał wyposażenie kuchni, ogromne lodówki, maszynę do zmywania naczyń, sokowirówki. Od razu był gotów iść z Anią do piwnicy, pokazać jej, jak się uruchamia wielką pralkę. Teraz kiedy wszyscy siedzieli w wysłanym dywanem living-roomie; Franciszek Przyklęk też nie spuszczał z Ani wzroku, niczym głodny pies z zawieszonej na sznurku kości. Sprawiał wrażenie człowieka, który wiele lat spędził w samotnej celi i widok pierwszej napotkanej kobiety wprowadza go w stan nieopanowanej wibracji. Ania wpatrywała się w ekran pulsującego reklamami telewizora. Kargul wydobywał z waliz przywiezione zapasy. Kaźmierz zębami wyrwał korek z szyjki butelki i z lubością powąchał buraczany odór „swojuchy”.

– Aj, Bożeńciu-westchnął rozdzierająco. -Aż żal, że Jaśku tego nie pokosztuje. A gdzież to brat mój w tu poru, a? – Pan Pawlak jest w preparacji – wyjaśnił rzeczowo Franciszek Przyklęk.

– W Funeral Home. Pogrzeb pojutrze… Kaźmierz postawił butelkę na szklanym blacie niskiego stolika z takim rozmachem, że Franciszek cofnął się, przestraszony jego miną.

– Żadnego pogrzebu nie będzie! Kargul zastygł ze słoikiem marynowanych kozaków w ręku.

– Kaźmierz, ty oczadział, czy jak? Kaźmierz wstał z głębokiej, kwiecistej kanapy. Zapiął marynarkę, jakby gotując się do złożenia oficjalnego oświadczenia. Jego głos przepojony był wzruszeniem: – Jak Jaśko opuszczał Krużewniki, modlił sia, żeby kości nasze po świecie nie szukały sia. Mam ja lepsze miejsce dla niegojak Sikago. Koło naszej mamy on legnie, tam gdzie słychać, jak zboże rośnie, a nie jak moniaki brzęczą… Z pogardą spojrzał na ekran, gdzie właśnie para, która wygrała jakiś teleturniej, podskakiwała do góry wrzeszcząc z zachwytu. Ważne, gdzie się człowiek rodzi i gdzie umiera: jego brat urodził się wśród swoich, jego kołyska stała w chacie z glinianą polepą, a nie na miękkich dywanach, co tu się pod butem ścielą. Rozejrzał się wokoło jakby dziwiąc się, jak można żyć wśród tylu niepotrzebnych nikomu przedmiotów. Na regałach stał telewizor, obok magnetofony i głośniki. Spojrzał wymownie na okna, przez które nie można było dostrzec, czy nadchodzi sąsiad na wieczorną pogawędkę, bo między szybami wisiały żaluzje, a sąsiadem był pewnie jakiś czarnuch! W takim miejscu miałby zostawić Jaśka? Jego obowiązkiem jest sprawić, by kości Pawlaków nie szukały się po świecie… Rozlał „swojuchę” do podstawionych przez Anię szklanek z grubym dnem. Kargul przysunął do stolika walizę z zapasami. Na widok tych kiełbas, boczków i słoików artysta-muzyk Franciszek Przyklęk wytrzeszczył zza grubych szkieł oczy.

– A po co to?! Pawlak wzruszył ramionami: tutejszy, a nie wie, że tu recesja? – Ciekawe, kiedy nasza gospodarka planowa osiągnie taką recesję – Ania ironicznie odniosła się do poglądów ekonomicznych dziadka.

– Trzeba wypić dla spokojności duszy Jaśka i naszych serc. Kargul wzniósł szklankę. Pawlak wypił, odchuchnął i z głuchą rozpaczą spojrzał na stosy przywiezionego z Polski dobra.

– Nie pokosztuje już Dżon tego…

– Na stypę my to wieźli, nic nie wiedzący – dodał od siebie Kargul i podsunął kiełbasę artyście.

– Niech no zakansza dla zdrowotności… Franciszek Przyklęk z czcią powąchał kromkę czarnego chleba. W jego oczach pojawił się zachwyt, jakby ta kromka zapachniała mu polami żyta, sosnowym lasem i wszystkimi utraconymi tutaj zapachami dzieciństwa.

– Takiego chleba tu nie dostanie – delektował się.

– Tutejszy to nylonowa wata! – Ale jakoś na tej wacie ludziom lepiej się żyje, jak nam na tym razowcu – wyrwała się Ania, nie odwracając wzroku od ekranu telewizora, na którym teraz wysiadała z rolls-royce'a Jane Fonda w długiej, białej sukni, uśmiechając się kusząco do fotoreporterów. Zezłościło to Kaźmierza: jemu z tego żalu dusza omal z zawiasa nie wyskoczy, a ta rozdziawa nic, tylko gapi się na te duracką telewizję! Dopadł do telewizora i chcąc go wyłączyć, zaczął na chybił trafił naciskać guziki: na ekranie Jane Fonda w białej sukni ustąpiła miejsca otwartej paszczy hipopotama, który swymi zębami reklamował pastę do zębów; jego miejsce zajął kowboj na spienionym koniu, ale zanim trzymany przez niego rewolwer zdołał wypalić, na ekran wskoczył jakiś nawiedzony prorok, przed którym klęczały histerycznie krzyczące tłumy, potem pojawili się dwaj ryczący groźnie na siebie zawodnicy wrestlingu, ale zanim ten łysy zdołał uderzeniem głowy w brzuch wysłać przeciwnika na tamten świat, palec Kaźmierza przywołał kuchcika, który zachwalał pizzę… Kaźmierz stał przed telewizorem, ogłuszony tą lawiną obrazków. Jak u nich w domu uruchomiło się odbiornik „Rubin”, to człowiek mógł być pewien, że szybko zaśnie przy sprawozdaniu z kolejnego posiedzenia Komitetu Centralnego i przynajmniej na drugi dzień wstanie wypoczęty…

– Ot, pomorek – zmartwił się szczerze Pawlak.

– Ta duracka maszyna chyba że zaciąwszy sia, bo czkawki jakiejś dostała.

– Tu jest trzydzieści programów – uspokoił go artysta muzyk z taką miną, jakby mówił o dwudziestu plagach.

– Na jednego człowieka? – Pawlak patrzył na niego niedowierzająco.

– Taż jak tu przeżyć?! – Tak jak ja – Franciszek Przyklęk wyłączył telewizor.

– Patrzę, ale nic nie rozumiem. Inaczej bym stracił swoją duchową kulturę. Żyję tu dziesięć lat, a nie znam języka, nie znam ani jednej rodziny amerykańskiej – podkreślił z nie ukrywaną dumą.

– Znam Ukraińców, Żydów, a nawet Węgrów, ale od Polonii trzymam się raczej z daleka, bo tutejszy Polak to ćwierćinteligent, który ma się za półinteligenta! W jego głosie czuło się głębokie przekonanie o swojej wyższości, która upoważniała go do stwierdzenia, że społeczeństwo amerykańskie składa się z pozbawionych wyższych wartości dorobkiewiczów.

– Pan narzeka jak każdy Polak w kraju – zauważyła Ania.

– Tak – przytaknął z dumą Franciszek Przyklęk – bo prawdziwi Polacy widzą negatywne strony życia, podczas gdy Amerykanie same pozytywne.

– A nie lepiej byłoby odwrotnie? – spytała Ania, na co artysta muzyk pokręcił głową przecząco.

– To czym byśmy się od nich odróżniali? Franciszek Przyklęk, jak każdy oryginalny artysta, pragnął za wszelką cenę odróżnić się od innych. Wyznał w trakcie kolejnego toastu za spokój duszy Johna Pawlaka, że on właśnie dzięki Johnowi ocalił swoją dumę i mógł przetrwać w Ameryce, nie poddając się jej płaskim ideałom, które każdemu kazały osiągać sukces za wszelką cenę! Rozmiękczony alkoholem, rozrzewniony spotkaniem rodaków, którzy byli mu bliscy, gdyż jak on nie władali językiem tego kraju, opowiedział pokrótce swoje losy. Od dzieciństwa skazany był na wyjątkowość przez fakt, że miał absolutny słuch; wróżono mu karierę pianisty, ale zawsze na drodze stanął mu jakiś pechowy przypadek; wzrok mu się popsuł, bo jako dziesięciolatek czytał przy latarce pod kołdrą medyczne książki wujka – ginekologa; kariera pianisty zamknęła się przed nim na zawsze, gdy spadł z drabiny, z której usiłował dojrzeć, co dzieje się za oknem gabinetu wujka; pech chciał, że wujek przyjmował na pierwszym piętrze, a pod drabiną stała stara wanna; wujek otworzył okno, Franio stracił równowagę i wylądował w wannie; kiedy po sześciu tygodniach zdjęto mu ze złamanej ręki gips, jego palce mimo absolutnego słuchu nigdy nie odzyskały elastyczności i ciekawski Franio został jedynie stroicielem fortepianów; umiał stroić instrumenty, ale jego życie małżeńskie od początku było rozstrojone jak fortepian po tygodniu wydobyty z dna rzeki. To żona doprowadziła Franciszka przed laty do tragicznej decyzji wyjazdu z Polski; uznała, że jako ojciec dwojga dzieci musi poszukać zarobku tam, gdzie docenią jego fach i słuch absolutny, to ona wymyśliła, że Ameryka potrzebuje stroicieli. „Ile fortepianów masz w tej Częstochowie do strojenia? Pięć, dziesięć, góra piętnaście! A tam od Atlantyku do Pacyfiku aż się roi od instrumentów, ale nikt nie potrafi stroić, nikt nie ma już słuchu absolutnego!” – przekonywała go małżonka. Sama postarała się przez swojego krewniaka, żeby go zamustrowali na statek w charakterze tapera; w porcie Chicago zszedł na ląd, który podobno czekał na ludzi z absolutnym słuchem i kluczem do strojenia; wybrał wolność, przedstawiając się jako ofiara reżimu komunistycznego, ale wśród Polonii znalazł się ziomek z Częstochowy, który rozgłosił, że Franciszek Przyklęk stroił fortepiany w Komitecie Wojewódzkim – i to w czynie społecznymjako aktywista. To zamknęło przed nim wszystkie drzwi. Skoro Ameryka odwróciła się od niego plecami, nie chcąc skorzystać z jego absolutnego słuchu, to on zrewanżował się jej tym samym: nie porozumiewał się w jej języku, nie wyznawał jej ideologii był nadal wolnym i niezależnym artystą muzykiem, choć musiał zapomnieć o słuchu absolutnym, który przy zrywaniu starych dachów i przy pracy „na azbestach” nie był potrzebny. Franciszek Przyklęk zachował przynajmniej swoją dumę, bo niktmu nie mógł zarzucić, że został człowiekiem sukcesu; to be a succes – być wygranym – to nie dla niego; nikt go nie może oskarżyć, że Ameryka mu w czymś zaimponowała! Wyciągnął przed siebie ręce: proszę, te palce przeznaczone do klawiatury zdarł przy azbestach, ale zachował niezależność duszy! Wyjechał u schyłku Gomułki, teraz jest już okres późnego Gierka, a on nie ma szans powrotu: po pierwsze – wybrał kiedyś wolność, a więc w Polscejest spalony, a po drugie-jak ma się pokazać żonie, której od dziesięciu lat donosi w listach, że jego konto rośnie, a on czeka tylko, aż wygaśnie jego kontrakt z przedstawicielstwem „Playela”, dla której to firmy rzekomo nastroił wszystkie fortepiany od

Wschodniego Wybrzeża po Kalifornię? Im dłużej tujest, tym bardziej czuje się zagubiony. Wyjeżdżał z bujną czupryną, ale od tej pracy „na azbestach” włosy mu wyszły, gęba się pomarszczyła jak tyłek mandryla i nawet nie wie, czy żona by go poznała. Dziś dopiero, po przyjeździe bliskich Johna Pawlaka, poczuł, że żyje… Im więcej pił za spokój duszy Johna, tym bardziej czuł się bliski jego rodzinie. Dla niego Johń był też jak brat, a przynajmniej jak bratnia dusza…

– Ot, ciekawość zapytać -zainteresował się Kaźmierz, napełniając kolejny raz szklanki -taż on też od Trembowli może pochodzący? – Ja? Z Częstochowy! Ale z pańskim bratem połączyło mnie braterstwo dusz – wyjaśnił stroiciel, łapczywie zajadając się swojską kiełbasą.

– Pracując jako śmieciarz znalazłem w śmieciach Biblioteki Polskiej pewien szczególny dokument, świadczący, że w roku 1893, przed Wystawą Światową, pod tym adresem nocował jedną noc mistrz Ignacy Paderewski! – Tylko jedną noc? – Ania była wyraźnie rozczarowana.

– Ale za to nie sam – Franio Przyklęk zmrużył oko, dając do zrozumienia, że nie tylko on, co spadł z drabiny, lecz nawet tak sławni ludzie jak mistrz Paderewski mają swoje słabości. Może to wtedy był dom tej kobiety, która poruszyła struny duszy mistrza? W tych czasach cała dzielnica opanowana była przez Polaków, nie tak jak teraz, kiedy wciskają się tu bezczelnie czarni i

Hiszpanie. Zanim ten dom stał się własnością Johna Pawlaka, wiele razy zmieniał właściciela, ale żaden z nich nie wiedział, że jako miejsce miłosnej nocy mistrza ma on historyczną wartość. Kiedy Franio przedstawił list, który niezbicie świadczył o życiu emocjonalnym prezydenta, znalazł u Johna pełne zrozumienie i poparcie. John postanowił powołać w swoich murach klub polonijny, a Franciszka Przyklęka powołał na wykonawcę swojej woli. Odtąd Franio zamieszkał u Johna na stałe, kierował pracami remontowymi a wieczorami grał gospodarzowi na przemian koncerty Paderewskiego z ulubioną przez Johna ludową piosenką „Poszedł Walenty za stodołę, i zobaczył dupy gołe u-ha-ha”.Ta piosenka wzruszyła Kargula, bo sam dobrze pamiętał, jak to śpiewało się tę przyśpiewkę w trakcie wesel w Krużewnikach.

– Taż tobie bezlitośnie w głowie pomachlaczyło sia – Kaźmierz nie mógł dopuścić, by jego świętej pamięci brata łączyć z takimi tekstami.

– Trzech rzeczy chciał się pański brat doczekać – stroiciel uniósł jak monstrancję kromkę razowego chleba, który Pawlak odwinął z przywiędłego już chrzanowego liścia.

– Tego! Was! -gestem objął wszystkich obecnych w livingu.

– I otwarcia tego klubu pamięci mistrza Paderewskiego.

– Będzie podług jego woli – uroczyście oświadczył Kaźmierz i uniósł w górę pełną szklankę. Nagle za oknem rozległ się przeraźliwy sygnał policyjnej karetki i seria strzałów z broni maszynowej. Uniesiona ku górze ręka Pawlaka drgnęła i „swojucha” chlusnęła na połę czarnej marynarki.

– A to cóż? – wykrzyknął przestraszony.

– Pacyfikacja?! – Policja – skonstatował spokojnie stroiciel, nie zdejmując z Ani łakomego spojrzenia. Za oknem rozległ się łomot i zgrzyt zderzających się ze sobą samochodów. Przeraźliwy jęk sygnału policyjnego wwiercał się w uszy. Podczas gdy Kargul nerwowo rozglądał się, gdzie by tu znaleźć najlepszą kryjówkę, Pawlak dopadł okna. Daremnie szarpał się z klamką: okno w żaden sposób nie dało się otworzyć.

– Tu się okien nie otwiera – poinformował stroiciel.

– Air condition czyli klimatyzacja…

– Aj, Bożeńciu, ja by tu tygodnia nie wydzierżył, a ty, Jaśku, pół wieku musiał z tą duracką klimatyzacją i luksusem mordować sia! Aż przygiął się ku ziemi, gdy tuż za oknem rozległa się seria z broni maszynowej: co to za wojna się zaczęła? Trzeba wyjrzeć, kto kogo pogonił! Stroiciel uspokoił go, że nie ma po co wyglądać, bo jutro o tej strzelaninie będzie można przeczytać w gazetach, a dzisiaj jeszcze obejrzeć w „ti-vi”. W Chicago to normalna rzecz: w zeszły weekend było dwudziestu czterech zamordowanych nożem, siedemnastu zastrzelonych, jeden wypadł przez okno nie z własnej woli. To głównie robota „asfaltów” czyli czarnych… Stroiciel urwał tę przerażającą statystykę, bo rozległo się gwałtowne stukanie do drzwi. Ania chciała otworzyć, ale Kaźmierz w ostatniej chwili chwycił ją za rękę.

– Ty gdzie?! – Otworzyć, bo pukają.

– A może być to jakiś „asfalt”? Nie słyszała, co te czarne robią? -Obojętnie, czarny czy biały, jest pan w prawie go zabić – spokojnie poinstruował Pawlaka stroiciel, odganiając Anię od drzwi.

– Tylko trzeba uważać, żeby przynajmniej nogi trupa były już wewnątrz za pana progiem. Wtedy jest OK. Jak wyleci na zewnątrz, to trzeba się trochę tłumaczyć…

– To jak ja jego, to i on może mnie trachnąć – odkrył Pawlak drugą stronę amerykańskiego prawa i w tym momencie podjął nieodwołalną decyzję – nic tu po nas! Bierzem Jaśka ze sobą i wracamy! Dziadku -wykrzyknęła z rozpaczą Ania.

– To po tośmy jechali?! – A coż tu po nas, jak Jaśka na tej ziemi nie ma? – Ale Ameryka jest! -stwierdził basem Kargul, napełniając szklanki „swojuchą”.

– Tu za dużo ciekawych rzeczy, żeby ja zaraz chciał wracać pod Anielci pierzynę. Tylko głupi nie jest świata ciekawy! Tego już było Pawlakowi za dużo: za oknem strzelają, w telewizji obrazki skaczą jak pchły po psie, oknem ty nie wyjrzysz, drzwi lepiej nie otwierać, a ten chce Kolumba odgrywać i odkrycie Ameryki urządzać! – Co tobie tak tu podobuje si?!a Może to – Kaźmierz w niepohamowanej złości dopadł do okna i szarpał za klamkę.

– Może to?! – Wdarł się przez zasłonę z koralików do kuchni i w jakimś szale protestu wobec amerykańskiej cywilizacji począł przyciskać wszystkie guziki, przekręcać wszystkie gałki, jakie tylko dostrzegł: włączył wentylator, toster do pieczywa, sokowirówkę, młynek do kawy, maszynę do zmywania naczyń. Kiedy to wszystko zaczęło świecić, grzechotać, buczeć i szumieć, z powrotem wpadł do livingu i zaatakował najpierw telewizor, na ekranie którego właśnie w tej chwili płonący samochód spadał efektownie w przepaść…

– Mało tobie jeszcze tej całej Ameryki?! Taż to bezlitosna wariacja! – zaczął całą garścią naciskać programator; tak że na ekranie zderzały się ze sobą galopujące konie, demonstracja protestujących przeciwko dręczeniu zwierząt, Miki Maus i pies Pluto z Czarnymi Panterami i Tina Turner z biskupem kościoła Ateistów, który dyktował właśnie numer konta, na które jego wyznawcy mogli składać ofiary… Pawlak stał pośrodku pokoju i dyszał, jak po młócce cepem. Jego wzrok padł na stojący na regale magnetofon. Dopadł do niego i zaczął naciskać klawisze. Liczył, że uruchamiając nie znane sobie urządzenie spowoduje kolejny kataklizm, który przekona resztę, że powinni jak najrychlej opuścić ten zwariowany kontynent. Ruszyły szpule magnetofonu, z głośników rozległ się przeciągły ryk. Kaźmierz zastrzygł uszami jak ułański koń, kiedy usłyszy dźwięk trąbki sygnalisty. Ten ryk wydał mu się dziwnie znajomy. W jego tle pojawił się chór gęgającegostadka gęsi, przetykany brzękiem wiadra o cembrowinę studni, niczym koncert symfoniczny dźwiękiem czyneli.

– A to co? – zaskoczony wywołanymi przez siebie efektami, zastygł w bezruchu, jakby bojąc się spłoszyć te ryczące z dwóch głośników krowy.

– Stereofonia – stwierdziła Ania.

– Ot, dziermoli! Jaka tam „stereofonia”! – Pawlak przekrzywił głowę, ze wzruszeniem łowiąc uchem przeciągły ryk.

– Taż to moja Raba! – Ty co, głuchy? – obruszył się Kargul, podchodząc ze szklanką w ręku do magnetofonu.

– Taż to moja Krasula! Z głośników rozległo się przeciągłe, pełne tęsknoty rżenie konia. Pawlak otworzył usta w niemym zachwycie, jakby usłyszał najpiękniejsze wyznanie miłosne. Obok niego, równie przejęty, stał Władysław Kargul przełykając ze wzruszenia ślinę.

– A to może twój baran? -Kaźmierz z uniesioną głową wsłuchiwał się w wielotonowe rżenie, bo na te dźwięki miał jeszcze bardziej absolutny słuch niż stroiciel Przyklęk.

– Ja by swojego ogierka nawet w piekle rozpoznał! Nie było już na świecie ani jego Raby, ani Kargulowej Krasuli, ani tego ogierka, a jakiś cud się stał, że oto on może w Chicago usłyszeć te głosy z przeszłości! Nagle ucichło rżenie konia, pianie koguta. Z głośników popłynęło kapryszenie noworodka, które po chwili przeszło w radosny śmiech…

– Ania? – zdumiony Pawlak przekrzywił niedowierzająco głowę.

– Ania -potwierdził jego podejrzenia Kargul. Stroiciel gestem głowy przytaknął, jakby on też w głosie noworodka rozpoznał głos tej hożej dziewczyny, od której nie był w stanie odwrócić swoich głodnych oczu. Jedna tylko Ania, nie rozumiejąc, co spowodowało nagłe wzruszenie obu dziadków, gapiła się zachłannie w telewizor. Kaźmierz chwycił ją za ramię, potrząsnął, jakby chciał ją zbudzić z amerykańskiego snu do prawdziwego życia, które zarejestrowała taśma szpulowego magnetofonu.

– Dziewuchna! Taż to ty gaworzysz! Dżon to w tu poru nakręcił, jak my ciebie solili! – Przytulił do siebie wnuczkę, patrząc na stojący na kominku woreczek z ziemią.

– Twoje chrzciny były, jak Jaśko tę naszą ziemię z Rudnik do Sikago wziął. Płacz małej Ani przeszedł znowu w ryk krów. Tyle lat minęło, a na tej taśmiejakby życie się zatrzymało. Pawlak westchnął uspokojony, jakby był już we własnej oborze.

– Aj, Bożeńciu, jakby my już w domu byli. Rozległ się natarczywy dzwonek telefonu. Stroiciel podniósł słuchawkę, o coś spytał, po czym wyciągnął ją w stronę Kaźmierza.

– To do pana.

– Nie może być! -zaskoczony Pawlak wybałuszył oczy i wzruszył ramionami -taż ja tu nikogo nie znający! – Może to Jaśko dzwoni? – zastanawiał się głośno Kargul.

– Skąd? Z nieba? – Coż ty chcesz? W Ameryce wszystko możliwe…

– To nie on, niestety – Franciszek Przyklęk wciskał słuchawkę w rękę Pawlaka.

– To mister September, loyer, czyli jego prawnik. Dzwoni w sprawie testamentu. On się dawniej nazywał Wrzesień, a teraz September – dorzucił z wyraźną pretensją do tego, kto się wyrzekł polskiego nazwiska. -

September?! – wykrzyknęła Ania i dopadła do słuchawki. Hallooo. Tu ja, Anna Adamiec z domu Pawlak! Haw are you? – Ot i sam widzi, że choć to takie nowoczesne, to z niebem połączenia nie mają -stwierdził półgłosem Kaźmierz, by podważyć bezkrytyczną wiarę Kargula we wszechmoc amerykańskiej techniki.

– Mister September czeka na nas jutro rano w swoim biurze – oświadczyła Ania, odkładając słuchawkę.

– Musimy być przygotowani na najgorsze. Tak powiedział…

– A coż może być gorszego jak to, co nas już tu spotkawszy? Kaźmierz przyjął napełnioną przez stroiciela szklankę. Nim wlał w gardło jej zawartość, jeszcze raz zaznaczył, że pije za „spokojność duszy brata swego, Jaśka, co przez bezlitosną zachłanność swych sąsiadów na wygnanie skazany był i przyszło mu umrzeć na obcej ziemi”. Po tej inwokacji Kargul z trudem przełknął ostatni łyk „swojuchy”…

Загрузка...