11

Kari nic nie wiedziała o dolinie, w której się znalazła. Nie miała pojęcia, w jakim miejscu siedzi i czeka, aż Armas przyniesie kompletnie niepotrzebny do niczego sweter. Nie wiedziała, co to za dolina i do czego używają jej źli władcy.

Dolina fałszywych nadziei.

Dolina niespełnionych tęsknot.

Dolina daremnych życzeń.

Samotną Kari odkryły przyczajone w ukryciu ślepia.

Natychmiast zarzucono haczyk.

Oddała się cudownym marzeniom.

On mnie lubi, to najprawdziwsza prawda, chociaż z początku w ogóle nie mogłam w to uwierzyć. Ach, teraz wcale nie chcę przestać istnieć, pragnę najpierw lepiej go poznać, a później niech dzieje się to, co ma się dziać.

Och, ale przecież to on tam idzie, to naprawdę on! Czyżby już wrócił? I nie ma swetra, czy coś się stało?

Wstała, żeby iść Armasowi na spotkanie.

– Co to ma znaczyć, rozmyśliłeś się?

Nie odpowiedział, kiwnął tylko głową i posłał jej uśmiech, który mówił, że wszystko jest w porządku.

Dał znak, żeby za nim poszła.

Kari zrobiła to z radością.

Ale… czy nie idą w niewłaściwym kierunku?

Cóż, on chyba wie najlepiej. Sprawiał wrażenie bardzo tajemniczego, tak jakby ukrywał przed nią coś, co później zamierzał jej pokazać.

Dziewczynę do tego stopnia zaślepiła miłość, że nie zważając na nic, ruszyła za Armasem.

Armas szedł prędko, musiała naprawdę się spieszyć, żeby dotrzymać mu kroku. W pewnej chwili skręcił między jakieś skały i tam właśnie się zatrzymał.

– Aha – powiedziała uradowana i niepewna zarazem. – Co takiego chciałeś…

Chłopak wskazał na ziemię, widniała w niej wielka rozpadlina.

– Ależ, Armasie…?

I nagle on przestał być Armasem, przemienił się w jednego z tych ohydnych niewolników o skórze porośniętej świńską szczeciną, rudawych, postrzępionych włosach i obliczu, którego bała się najbardziej ze wszystkiego. Te głęboko osadzone, lśniące czerwonym blaskiem ślepia, wydłużona, ostro zakończona broda, kły i ledwie ślad nosa. Potworny wygląd potęgowały jeszcze mocno zarysowane kości policzkowe.

Kari próbowała krzyczeć, lecz zakończona szponami ręka opadła jej na usta. Wepchnięto ją do ciemnej jamy i poprowadzono cuchnącym korytarzem.

– Nie! – krzyknęła. – Tylko nie z powrotem w tamto miejsce!

Sama.

Wszyscy pozostali więźniowie zdołali jakoś się wydostać, tak przynajmniej sądziła. Czyżby miała teraz wrócić do tej olbrzymiej, strasznej sali i tkwić tam w całkowitej samotności?

– Nie, nie! – z krzykiem opierała się prześladowcom.

Wstrętny niewolnik zadał jej cios, od którego straciła przytomność.

Nie uderzył jednak za mocno. Na to zdobycz była zbyt drogocenna, bardzo przecież chciał awansować.

Nie zamierzał nieść tej kobiety przed oblicza swoich bezpośrednich mocodawców, postanowił zaprowadzić ją do tego najwyższego, „do naszego najpiękniejszego przywódcy”.

Do tego, o którym nikt nie ośmielał się mówić, nigdy nie wypowiadano nawet jego imienia.

Dlatego nędzny łajdak nie skierował się wcale do Góry Zła. Dlatego Kari miała trafić do samego serca Gór Czarnych.


Rzeczywiście bardzo się teraz rozproszyli.

Największa grupa znajdowała się w Juggernautach. Byli tam Faron, Armas, Yorimoto, Chor i Tich, Heike, Siska, Sassa i Tsi, a także trzy wilki, wilk z bajki o Czerwonym Kapturku bowiem zdecydował, że zostanie przy swoich pobratymcach, Gerim i Frekim, by im pomagać. Pragnął zemścić się za długie lata upokorzeń, jakich doznał, żyjąc w wielkiej, otwartej na harce wichrów sali.

Po zboczu schodzącym do sąsiedniej doliny spuszczali się ci, których zadaniem było podjęcie próby oswobodzenia nieszczęsnych niewolników. W tej grupie znaleźli się Ram z Indrą, Dolg, Cień i Jori.

Kari została sama, uwięziona przez złe moce. A drogą prowadzącą poza Góry Czarne spieszyli Sol z Kirem i uwolnionymi już więźniami.

Ci zaś, których czekało najtrudniejsze zadanie, Oko Nocy, Shira, Marco i Mar… Cóż, nikt nie wiedział, gdzie się znajdują. Nikt nie znał drogi, którą się posuwali, podobnie zresztą jak położenia źródła jasnej wody.

Podzielili się więc na pięć grup, a mogło ich być sześć, gdyby Armas z Heikem wyprawili się na poszukiwanie Kari. Mieli jednak to szczęście, że mogli się ze sobą komunikować.

Wszyscy z wyjątkiem Kari. Jej pozostały jedynie samotność i strach.


Ze wszystkich grup najlepiej bawiła się ta zmierzająca ku wyjściu z Gór Czarnych, a więc Sol, Kiro i jeńcy, którzy właśnie odzyskali wolność. Nikt inny nie mógłby użyć słowa „zabawa” w odniesieniu do swojego zadania. Chociaż Indra z Jorim starali się w miarę możliwości rozproszyć ponury nastrój mniej lub bardziej trafnymi powiedzonkami lub żartami, to jednak wszyscy przebywający na górskim zboczu odczuwali niezwykłe napięcie na myśl o „mission impossible”, w której przyszło im uczestniczyć. Faron i jego przyjaciele również nie czuli żadnej radości, oczekując na atak potwornych niewolników.

Za to Sol i Kiro dość beztrosko stroili sobie żarty z siebie i zbiegów, a przede wszystkim z hołoty, którą od czasu do czasu mijali po drodze. Grendel wskazywał drogę, która wiodła przez góry i doliny. Oczywiście napotykali popleczników złych władców, owych dobrowolnych niewolników, a wówczas wszystkim nakazywano grobowe milczenie, chcieli bowiem z nich zadrwić.

Długa karawana swobodnie przemieszczała się między niczego się nie domyślającymi bestiami, nikogo, rzecz jasna, nie wolno było dotykać, za to wolno było grać na nosie, przedrzeźniać i udawać kopniaki. Mało brakowało, by w pewnej chwili omal nie doszło do katastrofy. Oto wielki, niezgrabny smok został unieruchomiony między dwoma oddziałami maszerujących niewolników. Na szczęście Kiro i jeszcze dwóch mężczyzn zdołało wybawić go z kłopotliwej sytuacji, zanim któryś z wrogów wpadł na nieszczęsne stworzenie. Od tej pory starali się już bardziej uważać.

Smok nie krył swego bezgranicznego podziwu dla Strażnika. Gdy Sol i Kiro zastanawiali się, skąd wzięło się takie zwierzę, smok zdradził im, że wywodzi się z legendy o świętym Jerzym.

– Ale w niej byłeś naprawdę okropny! – zdziwiła się Sol. – Pożerałeś małe księżniczki i miałeś na sumieniu podobne sprawki.

– Och, cała ta historia to jedna wielka bzdura! – roześmiał się zakłopotany smok. – Zaczęło się od tego, że wśród mieszkańców starożytnej Lydii budziła przerażenie wielka przypominająca warana jaszczurka. Potem zjawił się ten Jerzy, Georg czy też Ørjan, zabił ją i w taki oto sposób został świętym. To żaden wyczyn, uśmiercić bezbronną jaszczurkę. Ale cóż, narodziła się legenda, a wraz z nią i ja. Od tamtej pory stałem się postrachem dla tych wszystkich dzieci, które nie chcą grzecznie położyć się spać. Tak naprawdę jestem bezwstydnie niegroźny!

Kiro śmiał się serdecznie.

– Rzeczywiście, wydaje mi się, że Sol jest bardziej niebezpieczna. Ale ty wyglądasz mi na zmęczoną, Sol – dodał prędko, by uprzedzić jej słowny atak. – Może odpoczniemy.

– Zmęczona, ja? Mów o sobie, Kiro! Ty jako jedyny wśród nas możesz odczuwać zmęczenie. Ale masz rację, idziemy już dość długo, w dodatku bez jedzenia. Rozejrzyj się za jakimś odpowiednim miejscem, Grendelu, to zatrzymamy się, żeby trochę się posilić i odpocząć.

Podczas gdy Grendel badał dzikie, całkiem nieznane sobie obszary, smok wyznał:

– Jest coś, co mnie niepokoi…

– No to śpiewaj! – zachęciła go Sol. – To znaczy, mów – dodała czym prędzej, ponieważ smok, który zawsze traktował wszystko dosłownie, wyglądał, jakby miał zamiar odśpiewać arię.

– A więc tak – zaczął. – Nikt z nas nie wie, kiedy znów staniemy się widzialni. Nikt z nas też się w tym nie zorientuje, ponieważ i tak przez cały czas się widzimy. Pomyślcie, co będzie, jeśli wejdziemy wprost na żołnierzy zła, nieświadomi, że oni nas widzą?

– Rzeczywiście, jest coś w tym, co mówisz – przyznał Kiro. Za te słowa smok gotów był go uściskać. Na szczęście w porę powściągnął swe uczucia, bo przecież mógłby uczynić krzywdę dzielnemu Strażnikowi, który tymczasem zwrócił się z pytaniem do legendarnego potwora: – Grendelu, jak daleko mamy do granicy?

– Przed nami jeszcze tylko jedna góra – odparł arcywróg Beowulfa. – Możliwe, że granice są strzeżone, ale tu jest spokojnie. Tutaj możemy odpocząć.

Kiro jednak miał wątpliwości.

– Dobrze, ale tylko parę godzin. Nie zostało nam zbyt wiele czasu. Sol, ty rozdzielisz wśród wszystkich jedzenie, a potem wskażesz im „miejsce na nocleg”. My pójdziemy tam.

Sol była zachwycona. To zapowiada się doprawdy obiecująco! Tylko ona i Kiro, ukryci za skałą?

Oczywiście zamierzała się zdrzemnąć, ale przecież nie będzie spała przez cały czas. Już ona o to zadba!


Wszystkie postaci z baśni leżały pogrążone w letargu, w który nauczyły się zapadać, gdy chciały, by czas w sali wiatrów jakoś im płynął. Właściwie nie potrzebowały snu, dobrze jednak było się zdrzemnąć, dlatego zmusiły się do opanowania tej sztuki. Nie był to jednak zwykły, normalny sen, raczej odpoczynek od nieprzyjemnych myśli w niewoli.

Zasnęła nawet Sol, a raczej uczyniła to jej ludzka połowa. Jako duch nie musiała w ten sposób marnować czasu, natomiast jako żywy człowiek bywała naprawdę zmęczona. Wcześniej przeklinała tę słabość, teraz jednak wolała być żywą kobietą.

Obudziła się, czując, że czyjeś ramię obejmuje ją w pasie. Upłynęła dobra chwila, zanim pojęła, że to Kiro przez sen przysunął się bliżej i przytulił teraz do jej pleców.

Jakież to miłe!

Mogę teraz zrobić z nim, co zechcę, pomyślała. Ale czy właśnie o to mi chodzi?

Dawna Sol nie wahałaby się ani chwili, ta nowa bardziej liczyła się z innymi. Kiro to dumny mężczyzna, musi jej wystarczyć, że zapragnął jej bliskości, wszak to zupełnie niezły początek. Nie chciała też wykorzystywać tego, że nie całkiem kontroluje swoje zachowanie.

Nie, do diaska, chciała, by był przytomny i w pełni świadomy tego, co robi! By działał tylko i wyłącznie z własnej nieprzymuszonej woli i sam podejmował inicjatywę.

Ostrożnie wysunęła się z jego objęć i usiadła.

Otaczający ich krajobraz był równie ponury jak wszędzie w Górach Czarnych, znajdowali się w samotnej dolinie, daleko od jądra gór. Choć dolina nie była tak zniszczona jak centralne części tej krainy, również tutaj trudno było doszukać się sielankowych widoków.

Usiłowała sobie wyobrazić, jak wyglądałaby ta dolina, gdyby poddano ją działaniu jasnej wody, a przede wszystkim Świętego Słońca. Światło, ciepło, kwiaty, kolory, radość życia w każdym źdźble, maleńkie owady w powietrzu, w trawie żuki, drzewa rzucające cień…

Och, nie, nie, nie wolno teraz myśleć o cieniach, i tak przecież ich dosyć w tej przeklętej, naprawdę przeklętej krainie, tak zniszczonej przez panujące nad nią złe moce.

Powinna zbudzić Kira, z pewnością nie chciałby wstawać jako ostatni.

Popatrzyła na niego, był taki pociągający również teraz, kiedy spał. A przecież wielu ludzi traci we śnie dostojeństwo, na przykład wtedy, gdy obwisną im policzki. Albo jak śpią z otwartymi ustami, niekiedy wysuwają jeżyk albo lekko się ślinią. W takich chwilach uczucie może zostać wystawione na próbę. Jeśli ktoś potrafi zaakceptować także wtedy ukochaną osobę, może być pewny swej miłości. Gdy jednak zdarzy się odwrotnie, lepiej od razu zakończyć romans.

Kiro jednak nie dał Sol zbyt wielkich szans na sprawdzanie swych uczuć do niego. Leżał niesłychanie piękny, czyste lemuryjskie rysy rozluźniły się i na twarzy malował się spokój, niemal nadziemski.

Nie mogę wszak uwodzić istoty tak boskiej, pomyślała Sol, to byłoby niemal świętokradztwem.

I Sol postanowiła, że będzie trzymać się w ryzach. Jeśli on zechce okazywać jej zainteresowanie, z pokorą przyjmie jego starania… Prawdę mówiąc, byłoby to dla niej największe szczęście.

Jakże to niepodobne do Sol z Ludzi Lodu, pomyślała, do Sol Angeliki z całym jej rejestrem grzechów i grzeszków! Czy możliwe, by siedziała tu teraz i drżała na myśl o przygodzie miłosnej?

Wiedziała jednak doskonale: jeśli między nią a Kirem do czegoś dojdzie, z całą pewnością nie będzie to tylko przygoda. To będzie…

Do diaska, czyżbym siedziała tu i płakała? Ja? Chyba zupełnie postradałam już rozum!

Z gniewem otarła łzy.

Właśnie w tym momencie zrozumiała, że musi wybrać. Musi się zdecydować, czy będzie duchem czy człowiekiem. I że jej wybór zależy od uczuć, jakie żywi dla niej Kiro.

Jeśli on ją zechce, Sol w jednej chwili zdecyduje się na to, by być człowiekiem. Jeśli nie, nie będzie chciała żyć. Nie będzie już nawet chciała być duchem. Poprosi Marca, by pomógł jej się przedostać w wielką ciszę. W nicość. W nirwanę.

Nareszcie, po wszystkich niepowodzeniach, po długim życiu w przekonaniu, że jest osobą, która nie potrafi nikogo pokochać, uświadomiła sobie, że to jednak możliwe.

Że umie kochać, mocno, gorąco, aż do bólu.

Położyła się w przyzwoitej odległości od Lemuryjczyka i pozwoliła, by to on pierwszy się przebudził.

Sama jednak nie spała. Nabyta właśnie świadomość, że oto jednak darzy kogoś tak silnym uczuciem, przywołała na jej usta drżący uśmiech. A jednocześnie ogarnął ją dziwny lęk. Patrzyła na Kira nowymi oczami. Jak też zdoła ukryć swoją miłość? On może się tego przestraszyć, bo przecież już sobie powiedzieli, że żadne z nich nie dojrzało jeszcze do prawdziwego związku, chociaż myśl o nim zaczęła już kiełkować. Postanowili, że pozwolą, by sprawy toczyły się własnym torem.

Teraz przynajmniej ona wiedziała, na czym stoi. Nie spodziewała się tylko, że zazna takiego onieśmielenia, takiej niepewności. Że będzie bliska płaczu ze szczęścia na samą myśl o jego istnieniu, od samego patrzenia na niego. I że tak bardzo będzie się bała odrzucenia. Jak powinna się wtedy zachować? Już tylko wyobrażając sobie taką sytuację, czuła się całkiem zagubiona. Jeśli taka właśnie jest miłość, jak ona zdoła to wytrzymać?

Drgnęła gwałtownie, gdy Kiro się poruszył. Miała przecież udawać, że śpi.

Strażnik delikatnie dotknął jej ramienia.

– Sol – powiedział cicho. – Czas już się zbudzić.

Przeciągnęła się i mruknęła niewyraźnie, co miało świadczyć o tym, jak przyjemnie się jej spało.

– Ach, cudownie było odpocząć! – westchnęła, lecz nie śmiała się obrócić, by spojrzeć na Kira. – Nie zdawałam sobie sprawy, że jest we mnie aż tyle z człowieka i mogę zasnąć aż tak głęboko. Budzimy resztę?

– Tak pewnie byłoby najlepiej, ale może chciałabyś najpierw… odejść na stronę?

– O, tak!

Jak miło, że przewidział, iż ona będzie miała takie ludzkie potrzeby. Rozeszli się w przeciwnych kierunkach.

Kiro czekał na nią, gdy wróciła. Uśmiechnął się, Sol więc także zmusiła się do uśmiechu. Czy on widzi, że bije ode mnie miłość? zastanawiała się wystraszona.

– Ja zajmę się tymi z prawej, a ty spróbuj obudzić tych z lewej strony – zdecydował Kiro.

– Dobrze – zgodziła się Sol z ulgą. Tak naprawdę bowiem nie pragnęła niczego innego, jak znajdować się blisko, możliwie najbliżej Kira.

Kiedy wyruszyli w dalszą drogę, wszystko się zmieniło. Potworny Grendel maszerował pierwszy, dumny z tego, że jest przewodnikiem. Kiro zaproponował, żeby on i Sol tak jak wcześniej szli zaraz za nim, ale czarownica z Ludzi Lodu zaprotestowała. Bała się, że urodziwy Strażnik bez trudu odgadnie, co się z nią dzieje. Powiedziała więc tylko, że właśnie ona powinna stanowić tylną straż, i tchórzliwie poszukała schronienia na końcu pochodu.

Zdążyła jeszcze zauważyć jego zdumioną, właściwie wręcz urażoną minę i odezwały się w niej wyrzuty sumienia. Wiedziała jednak, że po prostu nie zniesie jego bliskości.

Widać naprawdę mnie dopadło! pomyślała.


Kiro rzeczywiście czuł się urażony. Co w nią wstąpiło? zastanawiał się. Byliśmy przecież takimi dobrymi przyjaciółmi, a teraz… ona nie chce nawet na mnie spojrzeć!

To bardzo bolało, bardziej niż się tego spodziewał.

Starał się stłumić to uczucie, bo przecież stało przed nim trudne zadanie. Musiał przeprowadzić więźniów w miejsce, gdzie będą bezpieczni, nie miał więc czasu na takie duchowe rozterki. Ale jego myśli nieustannie krążyły tylko wokół Sol. Dlaczego pogardziła jego towarzystwem?

Grendel zwrócił nagle ku niemu budzące grozę oblicze.

– Ktoś się zbliża z przeciwnej strony, sądzisz, że jesteśmy już widzialni?

– O tym dopiero się przekonamy – z ponurą miną odparł Kiro.

Загрузка...