22

Od bardzo dawna Tsi-Tsungga przy pasku nosił niedużą skórzaną sakiewkę. Był to dziękczynny podarek od jego przyjaciół elfów za uratowanie ich kiedyś, gdy były w potrzebie. W skórzanym woreczku znajdował się drobny proszek; jedno jego ziarenko położone na języku powodowało, że człowiek stawał się niewidzialny, trzy położone na sercu umożliwiały przywołanie do siebie wszystkiego wedle własnego życzenia. Podczas tej wyprawy proszek okazał się wielką pomocą.

– Prędko, Sisko – poprosił Faron. – Połóż trzy ziarenka na piersi Tsi, a wy, którzyście tam byli, Ram, Indra, Jori, Dolg i Cień, pójdziecie ze mną. Reszta ma czekać tutaj, wypatrujcie, czy wróg się nie zbliża!

Odezwał się Heike:

– A czy my, którzy wybieramy się w dalszą drogę, możemy zaczekać i zobaczyć, jaki będzie efekt?

– Dobrze, ale zaraz potem wyruszacie jak najprędzej!

Faron zabrał wszystkich tych, których wyznaczył, do schronu, gdzie leżał Tsi. Leśny elf nie spał, powitał ich uśmiechem i błyskiem zielonych oczu. Oddychał z trudem, lecz poza tym wydawał się w niezłej formie.

– Już mu wytłumaczyłam, o co chodzi – rzekła Siska z ożywieniem. – Potrzebny mu jest tylko dokładniejszy opis tego miejsca.

Ci, którzy byli w złej dolinie, starali się jak najdokładniej przekazać Tsi wszystkie szczegóły. Możliwie skrupulatnie opisali pałac, do którego niestety nie weszli, starali się nie zapomnieć o żadnym drobiazgu. Ram pamiętał także raport Armasa i on oczywiście był najcenniejszą wskazówką.

– Spróbuję – rzekł Tsi z wysiłkiem. – Czy księżniczka jest tutaj?

Od dawna już nikt nie myślał o Sisce jak o księżniczce, ale przecież nią była.

– Zawsze jestem przy tobie. Stoję tutaj, z tyłu.

Elf uspokojony pokiwał głową.

Potem usiłował się skupić.

– To nie będzie proste – oświadczył. – Nie mam wcale wyraźnego obrazu.

– Wiemy – odparł życzliwie Faron. – Zrób, co możesz, przyjacielu.

A Tsi, słysząc te słowa, rozpromienił się i wytężył do granic wszystkie siły.


Bezkształtna masa wykazywała wszelkie oznaki wzburzenia. Kozie oczy błyszczały jak latarenki, całe ciało podnosiło się i opadało w rytm oddechu, a gumowa rurka wysunęła się z ust Tego we Własnej Osobie.

– Dołóżcie im jeszcze, zadręczcie ją! – świszczała i piszczała góra galarety. – Muszą zapłacić za ucieczkę niewolników! Czy nasze oddziały szturmowe ich dopadły?

– Już niedługo, wasza dostojność – słodkim głosem przymilał się jeden z granatowozielonych mężczyzn, przyglądający się torturom Kari.

Armas, siłą przytrzymywany w pobliżu, krzyczał z rozpaczy.

– Przestań się drzeć! – warknął do niego mężczyzna. – Zamiast krzyczeć, podaj nam imiona i wszystkie inne informacje o tym, który posiada moc.

– My wszyscy mamy różne zdolności – powiedział udręczony Armas. – Jak inaczej, do diabła, zdołalibyśmy tu dotrzeć? Torturujcie mnie zamiast niej, ona nic złego nie zrobiła!

Dręczyciele Kari popatrzyli po sobie.

– On ma słuszność. Zdołał się tu dostać, a w dodatku życiodajne opary w tym pokoju wydają się nie mieć na niego żadnego wpływu.

– Torturujcie najpierw ją – wysyczało ze złością To we Własnej Osobie. – Dopiero potem, kiedy ona już będzie skończona, weźmiecie się za niego.

Mężczyźni odgięli ramiona Kari w tył i wykręcili tak, by wypadły ze stawów. Krzyk bólu dziewczyny aż poniósł się echem po pokoju. To we Własnej Osobie dyszało ciężko, jak gdyby osiągnęło szczyt rozkoszy.

– Rozbierzcie ją! – wy rzęziło.

– Nie! – zawołał Armas.

Połyskujący na niebiesko mężczyźni podnieśli ręce, by zerwać z Kari sukienkę, gdy nagle okazało się, że chwycili próżnię. Armas także zniknął. Bez śladu.

– Co? – stęknęło głośno To we Własnej Osobie. – Gdzie oni są? Co tu się stało?

Wszyscy zaczęli gorączkowo kręcić się po pokoju w poszukiwaniu zbiegów. Drzwi były zamknięte, tamtędy więc wyjść nie mogli.

– Oni muszę gdzieś tu być! – zawodziło To we Własnej Osobie. – Jeszcze się do mnie zbliżą! Łapać ich, łapać!

Ale nawet najdokładniejsze przeczesanie całego pomieszczenia nie ujawniło żadnych śladów Kari i Armasa.

Zanim nastąpił prawdziwy wybuch złości Tego we Własnej Osobie, wszyscy podwładni uciekli.


W schronie J2 w jednej chwili zrobiło się bardzo tłoczno. Wśród zebranych zjawił się Armas razem z Kari. Oboje zakrwawieni, posiniaczeni, lecz niewypowiedzianie szczęśliwi.

– Nie mogę w to uwierzyć – wyjąkał Armas. Śmiał się i płakał z ulgi i radości. – Nie mogę w to uwierzyć! Wprawdzie wiedziałem, że zrobicie wszystko, żeby nam pomóc, ale jednak nie widziałem absolutnie żadnego wyjścia! A teraz tu jesteśmy, czy to nie fantastyczne, Kari?

– Tak fantastyczne, że wprost trudno pojąć – odparła dziewczyna. – Ach, być wśród przyjaciół, razem z Armasem…!

Wypowiedziała jego imię z takim zachwytem i uniesieniem, że pozostali nie mogli powstrzymać się od śmiechu.

Oczy Kari jaśniały miłością. Musiała wytrzeć łzy.

– Armas uczynił z mego życia baśń, a raczej coś o wiele, wiele więcej od tamtej okropnej bajki, w której musiałam żyć na ziemi. Nie sądziłam, że istnieją tak wspaniali ludzie jak on.

Armas przygarnął ją do siebie, a Kari wtuliła twarz w zagłębienie jego szyi.

– Ach, żywić takie uczucia do mężczyzny! Nigdy się nie spodziewałam, że tego doznam, że to przeżyję – szeptała dziewczyna.

– Wszystko wspaniale nam się ułoży w Królestwie Światła – obiecał Armas. – Prawda, Faronie?

Akurat w tej chwili potężny Obcy nie miał serca, by pozbawiać go złudzeń. Ta dwójka młodych ludzi musiała mieć możliwość okazania sobie najgłębszych uczuć, dla obojga wszak była to pierwsza miłość. I nikomu nie wolno mącić ich szczęścia czarnymi przewidywaniami.

Indrę tak wzruszyła ta scena, że musiała ukradkiem mocno uścisnąć Rama za rękę. Któż lepiej niż ona wiedział, co to znaczy mieć kogoś, kogo się kocha? W dodatku po tak długim okresie samotności, po tylu latach tęsknoty, jak w przypadku Kari.

– Jeśli powiecie coś jeszcze, zaraz się rozpłaczę – zagroziła Indra.

Kiedy wszyscy już podziękowali dumnemu jak paw Tsi-Tsundze, a Armas prędko zrelacjonował, co mu się właściwie przytrafiło, postanowiono, że oboje z Kari dołączą do grupy zmierzającej do domu. Mieli powędrować tą samą drogą, którą udała się grupa Kira, Strażnik opisał ją im dokładnie. Zrezygnować mieli tylko ze wspinaczki w skalnej rozpadlinie, gdyż to zbyt stromy teren dla J1. Chor będzie musiał w jakiś inny sposób przekroczyć granicę.

Nie mogli zabrać niewolników do Królestwa Światła, było ich zbyt wielu i wciąż nie mieli pewności, czy można im ufać. Heikemu, Joriemu i Yorimoto wyznaczono zadanie znalezienia dla nich bezpiecznego miejsca w Ciemności, jak najbliżej muru. Ich dalszym losem zajmą się później.

Dolg, który pełnił straż przy wyjściu z podziemnego korytarza, wezwał Farona. Usłyszał odgłos, świadczący o zbliżaniu się tunelem wielkiej hordy.

– Heike, Cieniu – nakazał Faron. – Pomóżcie mu przypilnować, żeby nikt się tamtędy nie wydostał.

Oba duchy natychmiast zniknęły.

– Transport musi wyruszać – oświadczył Faron. – Natychmiast.

Nastąpiły pospieszne pożegnania. Chcieli sobie powiedzieć o wiele więcej, niestety, nie było na to czasu. Chor zebrał swój oddział, najsłabszych zaczęto ładować do J1, wyciągnięto też mocujące Juggernauta w ziemi stalowe kolce, tak by pojazd mógł się swobodnie poruszać.

I właśnie wtedy nastąpiło coś nieoczekiwanego i tak strasznego, że wszyscy stracili rozum na krótki, lecz bardzo znaczący moment.

A przecież właściwie powinni to przewidzieć.

Większość z całej grupy przebywała na zewnątrz, w J2 zostali tylko Tsi i Siska, a w J1 Chor i kilku kompletnie wycieńczonych niewolników, gdy z ust Kari wydobył się krzyk drapieżnego ptaka.

Armas wpatrywał się w nią, kompletnie nie pojmując tego, co widzi.

Na oczach ich wszystkich Kari zaczęła się przeistaczać. Nie przybrała postaci jednego z budzących odrazę niewolników, lecz zmieniła się w granatowoczarną, przypominającą gada kobietę. Zgromadzonym przy pojazdach niewolnikom wydała rozkaz:

– Bierzcie ich, tunelem nadciągają posiłki! Wykorzystajcie więc teraz okazję, by zaatakować!

Zanim członkowie ekspedycji zdążyli się pozbierać, spostrzegli, że w gromadzie niewolników w wielu miejscach zapłonęły czerwone ślepia.

– Na Święte Słońce – szepnął Ram, odciągając Indrę w bezpieczne miejsce. – Pamiętajcie, że to kanibale!

O tym całkiem zapomnieli, teraz jednak powróciło wspomnienie z pierwszej wyprawy w Ciemność, tej, której celem było ocalenie jeleni olbrzymich. Wówczas to doświadczyli, że Hannagar, Elja i reszta tamtego oddziału zabili osadników i pożarli ich na surowo.

– Farangil! – zawołał Jori.

– Jest zamknięty, w dodatku raczej bezużyteczny – odparł Ram. – A poza tym Dolg jest przy tunelu.

Wśród niewolników zapanowała panika. Armas nie był w stanie ruszyć się z miejsca, tak strasznym szokiem było dla niego to, co się stało. Faron jednak nie stracił głowy. Wyjął po prostu swój pistolet i jednym strzałem powalił Kari.

Jego zachowanie zmusiło do działania i innych, zorientowali się, że czerwonych ślepi nie ma znów tak wiele, i z bronią gotową do strzału rzucili się w tłum niewolników. Faron wszak mówił im już wcześniej: „Strzelajcie tak, by zabić”.

Indra i Sassa miały jedynie pistolety obezwładniające, wilki tylko kły, lecz i one działały skutecznie. Yorimoto, samuraj, był, jak się okazało w doskonałej formie; używał na przemian to pistoletu, to miecza.

Faron wezwał Heikego:

– Potrzebna nam pomoc! Poproś Cienia, by pomógł Dolgowi w użyciu jednego ze starych galdrów jego ojca, a sam przybądź tutaj!

Dolg, Cień i Heike przy tunelu natychmiast zaczęli działać. Wyraźnie słyszeli już nadciągające posiłki. Cień zaczął rozglądać się dokoła, nie było już czasu na to, by powstrzymać hordę przy użyciu broni, a klapa nad wejściem nie była raczej wystarczającym zabezpieczeniem.

– Spójrz na tę kamienną płytę – powiedział Cień. – Przeniesiemy ją tutaj, a potem zaczniesz odmawiać zaklęcia z taką mocą, jak nigdy dotychczas, chłopcze.

Wciąż nazywał Dolga chłopcem.

Wspólnymi siłami zdołali przenieść kamienną płytę do zejścia i zaraz potem Heike ich opuścił. Cień i Dolg ułożyli kamień w odpowiednim miejscu tak, jak tylko się to dało. Straże bez trudu by go uniosły, lecz Dolg zaraz zaczął odmawiać galdry.

Nie pamiętał, czy to Móri nauczył go tego zaklęcia, czy też nie, w każdym razie popłynęło z jego ust tak, jakby stale go używał.

Gdy zobaczyli, że kamienna płyta zlewa się z krawędziami wyjścia, Cień spróbował ją podnieść, ale tkwiła, jakby stanowiła z nią jedną całość.

– Na pewno znajdą inne wyjście – stwierdził Cień cierpko. – Ale to trochę potrwa. Dobra robota, chłopcze! A teraz chodź, tam nas potrzebują!

Kiedy odchodzili, słyszeli jeszcze, jak rozwścieczeni niewolnicy na próżno walą w kamienną płytę od spodu.

Przy pojazdach trwała walka. Również Armas się ocknął, na przemian strzelał i płakał. Przybiegła też Siska z pistoletem. Gdy jednak dołączyło do nich troje, którzy pilnowali tunelu, los tej bitwy został już przesądzony.

Faron, chowając pistolet do kabury, powiedział:

– Możemy się cieszyć, że to się stało właśnie tu i teraz, bo przynajmniej mamy pewność, że reszcie niewolników, których Chor zabierze ze sobą, można ufać.

– To prawda – przyznał Ram. – Ci, którzy pozostali, zasługują na zaufanie. To ta nieszczęsna Kari spowodowała, że ujawniły się jednocześnie wszystkie złe siły. Ona wszak nie była wcale niewolnicą, tylko przywódczynią. A wszystko przez to, że wdychała trujące opary w tej siedzibie zła.

– Powinniśmy byli pamiętać, że ona nie miała siły i odporności Armasa. Biedna dziewczyna!

Armas, ogarnięty rozpaczą, siedział na krześle. Wytarł teraz nos i powiedział niewyraźnie:

– Musimy przekazać wiadomość Marcowi. On myśli, że jestem w pałacu. Jego grupa musi się dowiedzieć, że jesteśmy… jestem ocalony.

– Och, jak sobie z tym poradzimy? – zafrasował się Faron. – Rzeczywiście, bardzo ważne, żeby się tego dowiedzieli. No cóż, coś chyba wymyślimy. Armasie, wrócisz teraz do domu.

– Nie! – wykrzyknął chłopak poruszony. – Chcę tu zostać i się zemścić! Muszę mieć jakieś zajęcie.

– Ta przeprawa i tak będzie trudna, może się zmienić w prawdziwe piekło – przerwał mu Faron. – A żądni zemsty współtowarzysze to najgorsze, co może nam się przytrafić. W takim stanie łatwo mogą stracić kontrolę nad sobą, a wtedy bardzo utrudniają zadanie pozostałym.

Armas musiał przyznać mu rację. Już raz przecież naraził życie przyjaciół na niebezpieczeństwo, ruszając bez zastanowienia do twierdzy zła.

Wreszcie wszyscy, którzy mieli wraz z J1 wybrać się do domu, wyruszyli w drogę.

Przeliczono niewolników i stwierdzono, że zostało ich już tylko pięciuset pięćdziesięciu. Niektórzy podczas ataku złych bestii zostali ranni, ale nikt nie zginął. Dolg zajął się ich uzdrawianiem.

– Chyba najwyższy czas, abyśmy wkrótce wszyscy opuścili tę krainę – stwierdził Faron zmartwiony. – Zadaliśmy już śmierć tylu istotom, że złym władcom sprawilibyśmy tym wielką radość, gdyby nie fakt, iż to ich popleczników tak źle potraktowaliśmy.

Ponieważ grupa niewolników bardzo się zmniejszyła, Chor umyślił, że ci, którzy nie zmieścili się we wnętrzu Juggernauta – ach, jakże tam się zrobiło ciasno – zajmą miejsce na dachu. Umocowano tam odpowiednią konstrukcję z kołków i lin tak, żeby mieli się czego trzymać. Wszyscy wydawali się zadowoleni z takiego rozwiązania. Ustalono także, że w razie ataku pasażerowie z dachu ukryją się między gąsienicami pojazdu. Podróżujący na zewnątrz mieli się także zmieniać z tymi, którzy jechali w środku.

Wreszcie J1 zaczął się toczyć.

Żegnaj, pomyśleli wszyscy, dla których od tak dawna Juggernaut był domem. J2 nie mógł się z nim równać komfortem, ze względu jednak na swe zupełnie wyjątkowe wyposażenie był o wiele cenniejszy dla tych, którzy zostawali w Górach Czarnych.

Chwila pożegnania była niezmiernie trudna dla wszystkich uczestników ekspedycji. Nikt wszak nie wiedział, kiedy ani czy w ogóle jeszcze się spotkają.

Загрузка...