Pobito ją, wychłostano i skopano. Skuliła się pod skalną ścianą, przykuta do niewygodnego kamiennego siedzenia. Zrozpaczona usiłowała otrzeć z twarzy krew i łzy, lecz nie mogła dosięgnąć, ręce bowiem pętał łańcuch. I nikt nie był w stanie jej pomóc.
Kari, tak się nazywała, przez całe swoje życie czuła się obca w stosunku do wszystkich innych. Jej jedyną towarzyszką była samotność, owa wewnętrzna samotność, jaką niekiedy odczuwa każdy człowiek, ta, która pojawia się bez względu na to, jak wiele osób jest dookoła. Kari nigdy nie zaznała niczego poza tą duchową izolacją; nic, co bodaj w przybliżeniu dałoby się nazwać miłością, nie trafiło nigdy do jej serca. Ledwie znała to słowo.
Bliskość nigdy nie należała do jej świata. Kari miała być zimna, samolubna, pełna nienawiści i zazdrości. Owszem, nie brakowało jej bogactwa, pięknych strojów, nie doświadczyła natomiast jakiejkolwiek więzi z drugim człowiekiem. Na to została skazana i nic nie było w stanie odmienić takiego nastawienia do świata, takiego życiowego zadania.
Niedawno dane jej było przez moment ujrzeć wolność; promień słońca, jakim jest poczucie bliskości z drugim człowiekiem, dotarł do jej odwiecznie mrocznego świata. Życzliwość, ciepło, zrozumienie. Bolesne ukłucie, za którego sprawą zrozumiała, że ma serce. Drżące serce, będące w stanie odczuwać i strach, i radość.
Prędko przerwana chwila zdumienia.
Władcy nie byli zadowoleni z jej pomocy. Za karę kazali ją wychłostać i pobić.
Znowu wróciła do swego więzienia, w którym przebywanie było po dwakroć trudniejsze teraz, gdy przekonała się, że na zewnątrz istnieje inny świat, po którym chodzą dobrzy ludzie.
Dobrzy ludzie, którzy wkrótce wpadną w niewolę i zostaną zniszczeni.
Kari skuliła się jak tylko mogła i w samotności gorzko zapłakała.