Dotarcie w drugą dolinę, tę, którą nazywano jądrem bądź sercem Gór Czarnych, zabrało Armasowi wiele czasu. Fakt, że był niewidzialny, pomógł mu uniknąć nieprzyjemnych spotkań z dobrowolnymi niewolnikami, którzy wydawali się wszechobecni.
Musiał się wspinać i czołgać, w górę i w dół, a strach poganiał go jeszcze bardziej. Doskonale wiedział, że nie będzie niewidzialny przez całą wieczność.
W poszarpanym ubraniu, z mnóstwem piekących otarć, stanął wreszcie w tej drugiej dolinie i ujrzał wszystkie fabryki i brzydkie budynki, które wcześniej opisywał Ram i jego grupa, zanim ich głosy tak nagle umilkły.
Nad głową miał maleńki księżyc, niewiele większy od gwiazdy. Królestwo Światła. Aż tutaj, do tej pełnej dymu doliny, docierało światło z jego domu. Ach, jakże za nim tęsknił! Żeby tak zabrać ze sobą Kari i…
Kari.
Gdzie ona mogła być?
Próbował dodać dwa do dwóch, tak jak tylko umiał, ale bał się, że tak czy inaczej wyjdzie mu z tego pięć. Niestety, nie miał żadnych innych wskazówek.
W drugim krańcu doliny wysoko na zboczu wznosił się ogromny ponury pałac. Przerażająco paskudna budowla. To musi być ten sam, o którym Ram wspominał. Zdaniem przywódcy Strażników tu właśnie musi się znajdować samo serce Gór Czarnych.
Armas ani trochę w to nie wątpił. Kiedy dodał tę informację do wiadomości udzielonej mu przez Heikego: że wróg zdobył zakładnika – bez wątpienia chodziło o Kari – i że w złych górach istnieje jakaś bardzo potężna moc, należało przypuszczać, że Kari zaprowadzono właśnie tam, a innego miejsca niż ten budzący grozę pałac w oddali Armas nie potrafił sobie wyobrazić.
Pozostawało mu jedynie maszerować dalej.
Gdybyż tylko mógł poruszać się prędzej! Gdyby tylko miał gondolę albo konia, pędzącego w tempie elfów!
Właśnie wtedy przyszła mu do głowy pewna myśl.
Musiał usiąść tak jak stał, żeby ją przetrawić.
Przecież i on także jest Obcym! Co prawda tylko połowicznie, lecz mimo wszystko. Już wcześniej przecież dokonywał pewnych sztuczek, okazało się na przykład, że potrafi skoczyć na wysokość dziesięciu czy nawet dwunastu metrów. Robił także inne nieoczekiwane rzeczy w sytuacji kryzysowej.
Ojciec jednak surowo mu nakazywał, by wstrzymał się z podobnymi próbami. Już niedługo miał poddać się treningowi i nauczyć wszystkiego tego, do czego zdolny jest Obcy. Na razie jednak wciąż był na to trochę za młody.
Co za nonsens! Ojciec zawsze miał tendencję do traktowania go jak dziecko, to bardzo niesprawiedliwe.
Czyż nie słyszał bicia serca Kari? Czy Faron nie potrafił przybrać olbrzymich rozmiarów i świecić sam z siebie?
Tego akurat Armas w tym momencie nie potrzebował, lecz nie miał wątpliwości, że i on umie to i owo.
Phi, jakie to ma znaczenie, że nie nauczono go wykorzystywania własnych talentów? I czyż nie znalazł się właśnie w sytuacji, zasługującej na określenie „kryzysowa”?
Do czego mogły mu się teraz przydać jego niezwykłe zdolności? Myśl, Armasie, myśl prędko, bo czas płynie.
Po pierwsze, musi jak najprędzej dotrzeć do celu, na drugą stronę doliny.
Wstał i spróbował skoczyć, celując w upatrzony punkt na kamienistej ziemi, mniej więcej dziesięć metrów w przód, tam gdzie mógł bezpiecznie wylądować.
To poszło łatwo. Znalazł więc wygodne miejsce jeszcze dalej, oddalone o jakieś dwadzieścia metrów. To drobiazg, poczuł, że ma siłę na jeszcze więcej, ten skok nie sprawił mu żadnych trudności.
Czy się odważy?
Przed sobą miał jakąś ulicę, dookoła nie było nikogo widać. A może by tak skoczyć aż na sam jej koniec? Znalazłby się wtedy w połowie drogi.
Och, nie, co za bzdura, czegoś takiego nie jest w stanie dokonać!
Nie, nie wolno teraz myśleć negatywnie, to mu tylko przeszkodzi. Przecież nawet jeśli nie dotrze do samego końca, to i tak wyląduje w bezpiecznym miejscu gdzieś na środku ulicy.
Armas skupił się na najdalszym punkcie, namierzył się i…
Och, ratunku, on lata! Że też wcześniej tego nie wymyślił!
To przez posłuszeństwo wobec autorytetu, jakim był dla niego ojciec, Strażnik Góry.
Miękko i elegancko wylądował dokładnie w punkcie, który sobie upatrzył, na samym końcu ulicy.
Tam, w bocznych uliczkach, przy fabrykach, kręciło się wielu ludzi. Wszędzie poruszali się dobrowolni niewolnicy, lecz teraz zobaczył także tych niewolników, których zabrać miał stąd Ram i jego grupa. Wycieńczeni słaniali się na nogach, popędzani batami strażników.
A gdzie jest Ram? Jak mogą marzyć o uwolnieniu kogokolwiek z tego rojowiska złych niewolników, w dodatku na tak wielkim obszarze?
Wyciągnął telefon, żeby zadzwonić do Farona i powiadomić go o postępie, jaki poczynił.
Ale telefon milczał jak zaklęty.
Ach, a więc znalazł się na obszarze, na którym nie funkcjonuje komunikacja! Niedobrze, przydałoby mu się wsparcie przyjaciół w pojazdach. Przypuszczał, że to złe jądro gór blokuje połączenie, sam fakt, że się tu znalazł. Nie sądził, by ktokolwiek podłączył się pod ich linię i ją zerwał.
Jak zdoła przemieścić się dalej? Znajdował się teraz tak nisko, że nie widział upiornej budowli, ale patrząc na zbocza doliny łatwo było się domyślić, gdzie może być usytuowana. Armas zebrał siłę na kolejny wielki skok, teraz musiał wznieść się wyżej w powietrze, ponad olbrzymie fabryki.
Pachniało tu niezbyt przyjemnie, lecz czy istnieje wielka fabryka, od której bije przyjemny aromat?
Zebrał się w sobie i uniósł w górę.
Jeśli wyląduję na dachu fabrycznym, będzie doprawdy śmiesznie, pomyślał. Indrę bardzo by to rozbawiło, Sol także, właściwie one mają podobne usposobienia, ale też i można powiedzieć, że są krewniaczkami, tyle że dzieli je kilka wieków. Poczucie humoru mają jednak takie samo, Jori także, choć on nie jest z nimi spokrewniony.
Tyle zdążył pomyśleć Armas, zanim ku swemu wielkiemu przerażeniu zorientował się, iż rzeczywiście wyląduje na dachu, lecz nie dachu fabryki, tylko samego potwornego pałacu.
Ach, to…
A właściwie, dlaczego nie? pomyślał, gdy już stanął na płaskim dachu. Musi istnieć jakieś zejście stąd.
Za pałacem wznosiła się przerażająco wysoka i stroma skalna ściana, zakończona ostrymi jak szydło kolcami. Z góry w dół do budowli biegła wąska rura, przypominająca wodociąg.
Fuj, co za smród! Armas skrzywił się, nieprzyjemny odór drapał go w gardle.
Zejście, zejście… Niczego takiego nie widział. Szukał gorączkowo, wiedział, że w każdej chwili dany mu czas może się skończyć.
Wtedy wpadł na genialny pomysł.
Jeśli ani Ram, ani on nie mogli porozumieć się z Faronem telefonicznie, ponieważ obaj znajdowali się na tym obszarze… Czy coś stoi wobec tego na przeszkodzie, żeby…
Już wystukał numer Rama.
Usłyszał cichy szept:
– Ram.
– Ram, tu Armas, gdzie jesteście?
– Nie mogę teraz rozmawiać, jesteśmy pod dnem złej doliny, a ty?
Armas pospiesznie wyjaśnił, co się stało z Kari, i wytłumaczył, gdzie się znajduje.
– Jesteś szaleńcem – szepnął Ram. – Ale dziękuję za wyjaśnienia, muszę kończyć.
Rozmowa się urwała, lecz Armas poczuł wyraźną ulgę. Najważniejsze, że przyjaciele żyją.
Spróbował zadzwonić także do Marca, lecz odpowiedziała mu cisza. Grobowa cisza.
Och, nie, tak nie wolno mu myśleć, oni są po prostu poza zasięgiem działania telefonu i tyle. Ta grupa wszak jest bardzo silna: Oko Nocy, Marco, Shira i Mar, któż zdoła ich pokonać?
Ciarki przeszły mu po plecach. Pamiętał określenie, jakiego używało się tu w Górach Czarnych: Niezwyciężony.
Ta istota wciąż pozostawała dla nich jedynie nazwą. Nikt jej jeszcze nie widział, ani jej, ani też budzącego powszechne przerażenie Łowcy Niewolników.
Miał nadzieję, że ci dwaj będą się trzymać z daleka.
Była jednak jeszcze jedna istota, której za nic nie chciał spotkać. Ta, którą nazywano „To we Własnej Osobie”, najpiękniejszy.
Armas miał bardzo nieprzyjemne wrażenie, że znajduje się ona całkiem niedaleko.
Teraz jednak powinien myśleć trzeźwo. Pokręcił się przez chwilę po dachu, ale nie znalazł żadnego zejścia. Może powinien wykorzystać tę drugą zdolność, jaką u siebie odkrył? Może powinien znów wsłuchać się w tamto bijące serce?
Skoncentrował się, przymknął oczy, starając się wyeliminować wszystkie inne dźwięki, wszystkie zakłócające myśli o goniącym go czasie i lęku o Kari.
Gdy sobie z tym poradził, znów wychwycił sygnały, słabe uderzenie serca, dochodzące nie wiadomo skąd. Ale czyżby naprawdę były takie słabe? Gdy się w nie wsłuchał, nabrały mocy, aż wreszcie zrozumiał, że znajduje się tuż ponad miejscem, z którego dochodzą.
A więc za wszelką cenę musi przedostać się do tego budynku.
Ponieważ nie ma żadnych schodów prowadzących z dachu na dół, trzeba uciec się do innych metod. Wychylił się przez krawędź tak daleko jak tylko mógł i popatrzył w dół. Gdy przeszedł na drugą stronę, wreszcie zobaczył, co może zrobić.
Gdyby udało mu się zejść ze dwa piętra niżej, dotarłby na występ, na jakiś balkon czy może okienko.
Wyciągnął swój kawałek sznura elfów, przywiązał go do krawędzi i spuścił się na dół.
Lepiej być nie mogło. Otwarty korytarz prowadził w głąb budowli.
Odór panował tu wręcz nie do wytrzymania, starał się jednak o nim nie myśleć. Jakieś drzwi zagrodziły mu drogę, pamiętał jednak hasło podsłuchane przez Sassę. Drzwi się otworzyły i znalazł się w kolejnym korytarzu. W jego stronę szły dwie kobiety… To akurat ani trochę go nie przeraziło, bo przecież one go nie widziały, gorzej, że on je zobaczył. Zadrżał, ciarki przebiegły mu po kręgosłupie od chłodu, jaki przeniknął go, gdy popatrzył na te niebezpiecznie piękne, lecz lodowate istoty o niebieskozielonej, metalicznie połyskującej skórze, przypominające nieskończenie piękne węże.
Minęły go, zajęte rozmową.
– Pójdzie z nią łatwo – powiedziała jedna.
– Na pewno, i zwabi tu swego kochanka. Wkrótce będziemy mieli już wszystkich.
– Podobno słychać było jakiś zgrzyt drzwi prowadzących do źródeł.
– Co takiego?
– Tak, ale to było we wnętrzu Góry, szczęknęły pierwsze drzwi. Pewnie jakiś niezgrabiasz się tam zaplątał.
– Na pewno.
Oddaliły się na tyle, że nie słyszał już, co mówią.
Logicznie myśląc, wracały od Kari, był pewien, że rozmawiały właśnie o niej. Powinien więc skierować się tam, skąd nadeszły.
Kiedy przeszedł kawałek oświetlonym niewidocznymi źródłami światła korytarzem, mijając wiele drzwi przypominających wejście do celi więziennych, zatrzymał się, żeby znów posłuchać.
Zaraz też doszedł go odgłos bijącego serca, teraz już bardzo blisko. Minął właściwe drzwi.
Pojawił się jeden ze strasznych niewolników, Armas musiał więc poczekać, aż przejdzie.
Kiedy korytarz zrobił się pusty, wypowiedział hasło.
W następnej chwili stał już w celi Kari i zamykał drzwi za sobą.
Kari leżała na podłodze, zapłakana, biała na twarzy, lecz poza tym cała i zdrowa.
Ukląkł przy niej.
Podniosła oczy i twarz jej się rozjaśniła.
– Armasie, naprawdę przyszedłeś?
– Oczywiście, a co sobie myślałaś?
Utulił ją w ramionach i pocieszał. Kari miała mu tyle do powiedzenia, widziała coś tak strasznego, że wprost trudno to sobie wyobrazić.,.
– Dobrze, najdroższa, opowiesz o tym później, teraz musimy się stąd czym prędzej wydostać. Chodź ze mną, znam hasło.
W tym samym momencie, gdy to powiedział, usłyszeli, że pod drzwiami zatrzymują się straże i ktoś na zewnątrz celi wypowiada owe słowa otwierające zamki.
– Nic nie szkodzi – uspokajał Armas dziewczynę. – Jestem niewidzialny, bez trudu sobie z nimi poradzę.
W tym momencie dotarła do niego straszna prawda.
Przecież Kari go widziała.
Zaklął brzydko we własnym języku, a w tym momencie drzwi rozsunęły się i do środka weszli dwaj uzbrojeni strażnicy.
Armas odruchowo sięgnął po broń obezwładniającą, którą powinien mieć u pasa. Niestety, zajęty gorączkowym poszukiwaniem Kari, zupełnie zapomniał, że jest nieuzbrojony. Był przecież niewidzialny, na co mu więc broń.
– Proszę, proszę – ochryple roześmiał się jeden ze strażników, odsłaniając przy tym ostre zęby. – Mamy więc podwójnego zakładnika.
– Nie, nie – zarechotał drugi. – Jest jeszcze lepiej, to jej kochanek we własnej osobie. Trochę ją potorturujemy i będzie gadał.