– Są tutaj? – Wyrzuciłyśmy te słowa z siebie tak, jak wcześniej wykrztusiłyśmy wodę z płuc. Kiedy już ugasiłyśmy pragnienie, tylko to się liczyło. – Trafili?
W ciemnościach twarz wuja była nieprzenikniona.
– Kto taki? – zapytał.
– Jamie i Jared! – Szept bolał jak krzyk. – Jared z Jamiem. Z moim bratem! Są tu? Trafili? Ich też znalazłeś? Cisza nie trwała nawet sekundy.
– Nie. – Ton jego głosu był stanowczy i beznamiętny, a już na pewno pozbawiony współczucia.
– Nie – szepnęłyśmy. To nie było powtórzenie jego odpowiedzi. To był protest przeciw uratowaniu nam życia. Bo i po co? Zamknęłyśmy oczy, wsłuchując się w ból mięśni. Chciałyśmy nim zagłuszyć inny ból – ten, który wypełniał nam umysł.
– Słuchaj – powiedział po chwili wuj Jeb. – Ja… mam coś do zrobienia. Odpocznij trochę, niedługo po ciebie wrócę.
Nie docierało do nas znaczenie tych słów, jedynie dźwięki. Ani na chwilę nie otworzyłyśmy oczu. Kroki się oddalały. Nie potrafiłyśmy stwierdzić, w którą stronę poszedł. Zresztą to było już nieistotne.
Straciłyśmy Jamiego i Jareda. Nie było szans na to, by ich odnaleźć. Zniknęli bez śladu, tak jak należało i tak jak to mieli przećwiczone. Nigdy więcej ich już nie zobaczymy.
Woda i lekki chłód rozbudziły nas, choć wcale tego nie chciałyśmy. Przewróciłyśmy się z powrotem na brzuch. Byłyśmy więcej niż wycieńczone. Znajdowałyśmy się w kolejnym, jeszcze boleśniejszym stadium. Może przynajmniej uda nam się zasnąć, pomyślałyśmy. Wystarczy nie myśleć o niczym. Uda się.
Udało.
Gdy się obudziłyśmy, noc jeszcze trwała, ale ze wschodu powoli nadchodził już świt. Szczyty gór spowijała bladoczerwona poświata.
W ustach czułyśmy pył. W pierwszej chwili byłyśmy przekonane, że wuj Jeb tylko nam się przyśnił. Jakże mogło być inaczej.
Tego ranka nasz umysł był przytomniejszy, więc szybko spostrzegłyśmy obok prawego policzka dziwny kształt – ani kamień, ani kaktus. Był twardy i gładki w dotyku. Ze środka dobiegał rozkoszny chlupot wody.
Wuj Jeb naprawdę tu był. Zostawił nam manierkę.
Powoli usiadłyśmy, zaskoczone, że nie złamałyśmy się przy tym na pół jak uschnięty patyk. Co więcej, czułyśmy się lepiej. Widocznie dobroczynna woda zdążyła się już trochę rozejść po organizmie. Ból zelżał i po raz pierwszy od dłuższego czasu poczułyśmy głód.
Sztywnymi, niezdarnymi palcami zdjęłyśmy zakrętkę. Manierka nie była pełna po brzegi, ale wody starczyło, by znów rozciągnąć żołądek. Musiał się skurczyć. Wypiłyśmy wszystko. Racjonowanie nie miało teraz sensu.
Wypuściłyśmy blaszaną manierkę z rąk; upadła na piasek z głuchym, przytłumionym brzęknięciem. Całkiem się już przebudziłyśmy, lecz było nam tęskno do stanu nieświadomości. Westchnęłyśmy i zanurzyłyśmy twarz w dłoniach. Co teraz?
– Dlaczego dałeś mu wody? – zapytał ktoś gniewnie za naszymi plecami.
Obróciłyśmy się gwałtownie i zerwałyśmy na kolana. To, co ujrzałyśmy, sprawiło, że ścisnęło nas w dołku. Nasza świadomość była na powrót podzielona.
Przed nami stało w półkolu ośmioro ludzi. Wszyscy co do jednego byli ludźmi, bez dwóch zdań. Nigdy wcześniej nie widziałam tak wściekłych twarzy; w każdym razie nie wśród dusz. Te wykrzywione nienawiścią usta, te zaciśnięte zęby, zupełnie jak u dzikich zwierząt. I te brwi ściągnięte nisko nad ziejącymi złością oczyma.
Sześciu mężczyzn i dwie kobiety. Niektórzy bardzo postawni, prawie wszyscy więksi ode mnie. Uprzytomniłam sobie, dlaczego tak dziwnie trzymają ręce, i poczułam, jak krew odpływa mi z twarzy. Ściskali w nich broń. Niektórzy mieli noże – krótkie, takie jak te u mnie w kuchni, inne dłuższe, a jeden naprawdę ogromny i przerażający. Na pewno nie kuchenny. Melanie podsunęła mi właściwe słowo: „maczeta“.
Inni trzymali w dłoniach długie, grube kije, jedne metalowe, inne drewniane. Maczugi.
Wuj Jeb stał mniej więcej w środku. W jego dłoni spoczywał luźno przedmiot, którego podobnie jak maczety nigdy wcześniej nie widziałam na żywo, a jedynie we wspomnieniach Melanie. Była to strzelba.
Ogarnęła mnie groza, gdy tymczasem Melanie patrzyła na nich z zachwytem. Była pod wrażeniem ich liczebności. Ośmiu ocalałych. Dotychczas myślała, że Jeb jest sam lub co najwyżej z dwoma innymi osobami. Widok tylu żywych ludzi napawał ją niepomierną radością.
Oszalałaś, zwróciłam się do niej. Przyjrzyj im się.
Zmusiłam ją, by spojrzała na to tak jak ja – by ujrzała groźne postacie w brudnych dżinsach i zakurzonych bawełnianych koszulach. Może i kiedyś byli ludźmi w jej rozumieniu tego słowa, lecz w tej chwili byli czymś innym. Barbarzyńcami. Potworami. Stali nad nami żądni krwi.
W każdej parze oczu widziałam wyrok śmierci.
Melanie też w końcu przejrzała na oczy. Choć wcale nie miała na to ochoty, musiała przyznać mi rację. Była to ludzkość w najgorszym wydaniu, jak z gazety, którą czytałyśmy w opuszczonym domu. Przed nami stała banda morderców.
O ile roztropniej byłoby umrzeć poprzedniego dnia.
Po co wuj Jeb nas uratował?
Przeszedł mnie zimny dreszcz. Czytałam kiedyś trochę o ludzkim okrucieństwie, ale nie miałam do tego nerwów. Może powinnam wtedy bardziej się skupić. Pamiętałam, że ludzie czasem trzymali wrogów przy życiu, ponieważ chcieli wydobyć coś z ich umysłów, czasem również z ciał…
Natychmiast uprzytomniłam sobie jedyną rzecz, której mogli ode mnie chcieć. Tajemnicę, której nigdy, przenigdy nie wolno mi było wyjawić. Cokolwiek by mi robili. Zrozumiałam, że w ostateczności będę musiała się zabić.
Nigdy nie dopuściłam Melanie do tej tajemnicy. Użyłam teraz jej własnych metod. Odgrodziłam się murem, by móc w samotności o tym pomyśleć, pierwszy raz od zabiegu. Wcześniej nie musiałam do tego wracać, nie było takiej potrzeby.
Melanie nie była zresztą nawet zbytnio zaciekawiona, w ogóle nie próbowała się przebić przez mur. Miała pilniejsze zmartwienia niż to, że nie tylko ona ma sekrety.
Czy to, że nie dopuszczałam jej do tajemnicy, miało jakieś znaczenie? Nie byłam tak twarda jak ona. Nie wątpiłam, że zniosłaby tortury. A ja? Ile bólu zniosę, zanim wszystko im opowiem?
Ścisnęło mnie w dołku. Myśl o samobójstwie napawała mnie odrazą, tym bardziej że byłoby to również morderstwo. Musiałabym poświęcić Melanie. Postanowiłam, że nie zrobię tego, dopóki będę miała inne wyjście.
Nic nam nie zrobią. Wuj Jeb nie pozwoli mnie skrzywdzić.
Wuj Jeb nie wie, że tu jesteś, zauważyłam.
No to mu powiedz!
Spojrzałam Jebowi w twarz. Gęsta broda zasłaniała mu usta, więc nie znałam ich wyrazu, ale oczy nie płonęły tak jak u pozostałych. Kątem oka dostrzegłam, że paru ludzi przeniosło wzrok ze mnie na niego. Czekali, aż odpowie na pytanie. Wuj Jeb przyglądał mi się uważnie, nie zwracając na nich uwagi.
Nie mogę. Nie uwierzy mi. Pomyślą, że ich okłamuję, i wezmą mnie za Łowcę. Pewnie znają się na rzeczy i wiedzą, że tylko Łowca zjawiłby się tutaj ze zmyśloną historyjką, żeby przeniknąć w ich szeregi.
Melanie w mig pojęła, że mam rację. Samo słowo „Łowca“ budziło w niej wstręt i nienawiść. Wiedziała, że ci ludzie czują podobnie.
Zresztą to nieistotne. Jestem duszą i to im wystarczy.
Mężczyzna z maczetą był największy ze wszystkich, czarnowłosy, o dziwnie jasnej karnacji i intensywnie niebieskich oczach. Wydał z siebie pomruk niezadowolenia i splunął na ziemię, po czym zrobił krok naprzód, z wolna unosząc długie ostrze.
Im szybciej, tym lepiej. Lepiej, żeby oni nas zamordowali, niż żebym to ja musiała nas zabić, stając się odpowiedzialna nie tylko za swoją śmierć, lecz również za śmierć Melanie.
– Spokój, Kyle – odezwał się Jeb. Wypowiedział te słowa powoli, niemalże od niechcenia, jednak podziałały. Mężczyzna skrzywił się i zwrócił w jego stronę.
– Dlaczego? Mówiłeś, że sprawdziłeś. Że to jeden z nich. Rozpoznałam głos – to on zapytał wcześniej Jeba, dlaczego mnie napoił.
– I owszem, bez dwóch zdań. Ale sprawa jest ciut skomplikowana.
– Jak to? – zapytał inny mężczyzna, stojący obok Kyle’a. Byli do siebie tak podobni, że musieli być braćmi.
– Ano tak, że to jest też moja bratanica.
– Już nie, już nie jest – rzucił Kyle. Splunął ponownie, po czym zrobił kolejny krok w moją stronę, trzymając broń w gotowości. Widziałam po jego przyczajonych ramionach, że szykuje się do ataku. Tym razem słowa go nie powstrzymają. Zamknęłam oczy.
Coś szczęknęło dwukrotnie. Ktoś nabrał powietrza w odruchu zaskoczenia. Z powrotem otworzyłam oczy.
– Powiedziałem „spokój”, Kyle. – Głos Jeba nadal był spokojny, lecz tym razem wuj dziarsko trzymał w rękach strzelbę z lufą wycelowaną w plecy Kyle’a. Ten zastygł w bezruchu z wysoko uniesioną maczetą zaledwie kilka kroków ode mnie.
– Jeb – odezwał się przerażony brat – co robisz?
– Odsuń się od niej, Kyle.
Kyle odwrócił się do Jeba i rzucił do niego wściekle:
– To nie żadna „ona”. Jeb! To pasożyt!
Jeb westchnął, nie opuszczając strzelby.
– Trzeba omówić parę rzeczy.
– Może Doktor go weźmie i czegoś się dowie – zasugerowała jedna z kobiet.
Wzdrygnęłam się na te słowa, bo potwierdzały moje najgorsze obawy. Gdy Jeb nazwał mnie swoją bratanicą, pozwoliłam, by rozbłysła we mnie iskierka nadziei – a nuż się zlitują. Było to z mojej strony strasznie naiwne, jedyną litością, na jaką mogłam u nich liczyć, była śmierć.
Spojrzałam na kobietę, która to powiedziała. O dziwo była co najmniej tak stara jak Jeb. Jej włosy nie były siwe, lecz ciemnoszare. Dlatego tak późno zdałam sobie sprawę z jej wieku. Twarz miała ściągniętą gniewnymi zmarszczkami. Było w niej jednak coś znajomego.
Melanie skojarzyła tę przekwitłą twarz z inną, gładszą, ze wspomnień.
– Ciocia Maggie? Ty też tutaj? Jak to? Czy Sharon… – Były to słowa Melanie, ale płynęły z moich ust i nie potrafiłam ich zatrzymać. Nasza wspólna niedola ją wzmocniła – albo mnie osłabiła. A może po prostu za bardzo skupiałam się na tym, z której strony nadejdzie śmiertelny cios. Gotowałam się na koniec, a tymczasem ona zaczęła się witać z rodziną.
Lecz nie dane jej było dokończyć. Kobieta imieniem Maggie przypadła do nas szybko. Szybciej, niż można było przypuszczać, zważywszy na jej niepozorny wygląd. Nie uniosła dłoni, w której trzymała czarny łom. Tę właśnie dłoń z niepokojem obserwowałam, dlatego drugą, otwartą, spostrzegłam dopiero na ułamek sekundy przed tym, jak wymierzyła mi potężny policzek.
Odrzuciło mi głowę do tyłu. Mimowolnie ją wyprostowałam, a wtedy kobieta uderzyła mnie drugi raz.
– Nie damy się oszukać, ty oślizły pasożycie. Już my znamy te wasze sztuczki. Wiemy, jakie z was dobre udawadła.
Poczułam krew w ustach.
Nie rób tego więcej, zganiłam Melanie. Mówiłam ci, co sobie pomyślą.
Melanie była zbyt zszokowana, by cokolwiek odpowiedzieć.
– Maggie, złotko… – zaczął Jeb uspokajającym tonem.
– Milcz, stary durniu! Pewnie przyprowadziła ich tu całą zgraję. – Odsuneła się, mierząc mnie wzrokiem jak węża. Stanęła obok brata.
– Ja tu nikogo nie widzę – odparł Jeb. – Halo! – zawołał głośno, aż drgnęłam przestraszona. Nie tylko ja. Jeb wymachiwał lewą ręką nad głową, w prawej nadal trzymając strzelbę. – Tutaj jesteśmy!
– Zamknij się – fuknęła Maggie, uderzając go w pierś. Przekonałam się na własnej skórze, że ta kobieta ma dużo siły, jednak Jeb ani drgnął.
– Przyszła sama, Mag. Jak ją znalazłem, była ledwie żywa, zresztą widzisz, jak wygląda. Stonogi tak łatwo nie poświęcają swoich. Zjawiłyby się po nią dużo wcześniej niż ja. Czymkolwiek jest, przyszła tu sama.
W wyobraźni zobaczyłam małe, długie, wielonogie stworzenie, ale nie wiedziałam, o co im chodzi.
To o was, wyjaśniła Melanie. Zestawiła obraz brzydkiego robaka z moim wspomnieniem srebrzystej duszy. Nie widziałam podobieństwa.
Ciekawe, skąd wie, jak wyglądacie, zastanowiła się Melanie. Sama dowiedziała się o tym dopiero z moich wspomnień.
Nie miałam czasu na rozmyślania. Jeb szedł w moim kierunku, reszta krok za nim. Ręka Kyle’a wisiała nad ramieniem Jeba, gotowa go powstrzymać, a może zepchnąć na bok, nie wiadomo.
Jeb przełożył strzelbę do lewej ręki, a prawą wyciągnął ku mnie. Patrzyłam na nią niepewnie, czekając, aż mnie uderzy.
– No dalej – zwrócił się do mnie łagodnie. – Gdybym miał dość siły, tobym cię wczoraj w nocy zaniósł do domu. Ale niestety będziesz musiała kawałek przejść sama.
– Nie! – warknął Kyle.
– Zabieram ją ze sobą – powiedział Jeb. Po raz pierwszy w jego głosie zabrzmiała nuta stanowczości. Zauważyłam też, że zacisnął usta.
– Jeb! – zaprotestowała Maggie.
– To miejsce jest moje. Mag, i mogę robić, co mi się podoba.
– Stary kretyn!
Jeb pochylił się i podniósł moją dłoń zaciśniętą w pięść. Szarpnął za nią, podrywając mnie na nogi. Nie zrobił tego, żeby sprawić mi ból. Wyglądało to raczej, jakby się spieszył. Trzymał mnie przy życiu z sobie tylko znanych powodów. Z drugiej strony, czy nie było to okrucieństwem?
Zachwiałam się. Nie miałam pełnego czucia w nogach. Kiedy zaczęła do nich spływać krew, poczułam ukłucia tysięcy maleńkich igiełek. Za jego plecami rozległy się pomruki niezadowolenia.
– No dobra – powiedział do mnie życzliwie. – Kimkolwiek jesteś, zmywajmy się stąd, zanim zrobi się gorąco.
Mężczyzna wyglądający na brata Kyle’a położył Jebowi dłoń na ramieniu.
– Jeb, chyba nie pokażesz pasożytowi tak po prostu, gdzie mieszkamy.
– To nie ma znaczenia – stwierdziła ostro Maggie. – I tak już nigdy nie zobaczy się z innymi.
Jeb westchnął i zdjął z szyi chustę, ledwie widoczną pod gęstą brodą.
– To głupie – wymamrotał, zwinąwszy brudny, sztywny od potu materiał w opaskę.
Gdy przewiązywał mi oczy, stałam nieruchomo, starając się zapanować nad strachem. Był tym większy, że nie widziałam teraz swoich wrogów.
Wiedziałam jednak, że to Jeb położył mi dłoń na ramieniu, by mną pokierować. Nikt inny nie byłby tak delikatny.
Ruszyliśmy przed siebie, zgadywałam, że na północ. Z początku nikt się nie odzywał – słyszałam tylko chrzęst piasku i kamieni pod wieloma stopami. Ziemia była równa, lecz moje zdrętwiałe nogi bezustannie się potykały. Jeb był bardzo cierpliwy i uprzejmy.
Słońce wschodziło coraz wyżej. Niektórzy szli szybciej. Wysunęli się naprzód i po pewnym czasie nie słyszałam już ich kroków. Miałam wrażenie, że przy mnie i Jebie pozostało niewielu. Nie wyglądałam zapewne, jakbym wymagała silnej straży. Słaniałam się z głodu, kręciło mi się w głowie.
– Chyba mu nie powiesz?
Był to głos Maggie. Dochodził zza moich pleców i brzmiał oskarżycielsko.
– Ma prawo wiedzieć – odparł Jeb. Jego ton znów nabrał stanowczości.
– To okrutne, co chcesz zrobić, Jebediah.
– Życie jest okrutne, Magnolio.
Nie wiedziałam, które z dwojga rodzeństwa bardziej mnie przeraża. Jeb, któremu tak bardzo zależało, by utrzymać mnie przy życiu? Czy Maggie, która jako pierwsza wspomniała o d o k t o r z e, przyprawiając mnie natychmiast o mdłości, ale też wydawała się bardziej wrażliwa na okrucieństwo niż brat?
Przez kolejne parę godzin znów szliśmy w milczeniu. Gdy w pewnej chwili ugięły się pode mną nogi. Jeb pomógł mi się położyć i przytknął mi do ust manierkę, tak jak zeszłej nocy.
– Daj znać, jak będziesz miała dość – powiedział. Jego słowa brzmiały serdecznie, ale wiedziałam, że to tylko pozory. Ktoś westchnął zniecierpliwiony.
– Dlaczego to robisz. Jeb? – zapytał męski głos. Słyszałam go już wcześniej, należał do jednego z braci. – Dla Doktora? Trzeba było tak od razu powiedzieć Kyle’owi. Nie musiałeś go straszyć bronią.
– Kyle’a trzeba czasem postraszyć bronią – odparł Jeb.
– Tyłko proszę, nie mów mi, że robisz to ze współczucia – ciągnął mężczyzna. – Po tym wszystkim, co widziałeś…
– Po tym wszystkim, co widziałem, trudno, żebym nie miał w sobie współczucia. To by chyba znaczyło, że coś jest ze mną nie tak. Ale nie, tu nie chodzi o współczucie. Gdybym miał go dość dla tego biednego stworzenia, pozwoliłbym mu umrzeć.
Po nagrzanym ciele przebiegł mi chłodny dreszcz.
– Więc dlaczego? – dociekał brat Kyle’a.
Nastało długie milczenie, po czym wyczułam dłonią rękę Jeba. Chwyciłam ją, by pomóc sobie wstać. Wtedy położył mi drugą dłoń na plecach i ruszyliśmy w dalszą drogę.
– Z ciekawości – oznajmił po chwili cichym głosem.
Nikt nic nie powiedział.
Idąc, próbowałam uporządkować fakty. Po pierwsze, nie byłam pierwszą duszą, którą pojmali. Przeciwnie, mieli najwyraźniej ściśle określoną procedurę postępowania. Mężczyzna zwany Doktorem wydobywał już informacje z innych dusz.
Po drugie, nie udało mu się. Gdyby złamał którąś z torturowanych dusz, nie byłabym im potrzebna. Zginęłabym szybko i prawie bezboleśnie.
Co ciekawe, uświadomiłam sobie, że wcale nie pragnę jak najszybszej śmierci. Nie dążę do niej. Nie byłoby to nic trudnego i wcale nie wymagałoby samobójstwa. Wystarczyłoby ich okłamać – udawać Łowcę, powiedzieć, że moi partnerzy już mnie szukają, poawanturować się i rzucić kilka gróźb. Albo nawet powiedzieć im prawdę – że Melanie wciąż żyje we mnie i że to ona mnie tu przyprowadziła.
Ujrzeliby w tym kolejne kłamstwo. W dodatku tak kuszące – pomyśleć, że człowiek może przeżyć zabieg wszczepienia duszy! – tak atrakcyjne, tak przebiegłe, że od razu uwierzyliby, iż jestem Łowcą. Nawet bardziej, niż gdybym sama im to powiedziała. Uznaliby, że próbuję ich przechytrzyć, pozbyli się mnie czym prędzej i znaleźli sobie nową kryjówkę daleko stąd.
Pewnie masz rację, przyznała Melanie. Ja bym tak zrobiła.
Ale na razie nie cierpiałam, dlatego nie potrafiłam zdobyć się na samobójstwo. Instynkt przetrwania kazał mi siedzieć cicho. W myślach mignęło mi wspomnienie ostatniego spotkania z Pocieszycielką – było tak odlegle, jak gdyby zdarzyło się na innej planecie. Melanie prowokowała mnie wtedy, żebym się jej pozbyła, w istocie jednak tylko blefowała. Przypomniało mi się, jak pomyślałam sobie wtedy, że trudno w wygodnym fotelu myśleć o śmierci.
Zeszłej nocy Melanie i ja chciałyśmy umrzeć, ponieważ było to bardzo realne. Teraz jednak stałam znowu o własnych siłach i czułam się zupełnie inaczej.
Ja też nie chcę umierać, wyszeptała Melanie. Ale może się mylisz. Może wcale nie dlatego nas oszczędzili. Nie rozumiem, dlaczego mieliby… Nie miała ochoty wyobrażać sobie tortur, które mogli dla nas szykować. Na pewno potrafiłaby wymyślić o wiele gorsze niż ja. Niby czego chcieliby się od ciebie tak bardzo dowiedzieć?
Tego nigdy nie powiem. Ani tobie, ani żadnemu innemu człowiekowi.
Była to śmiała deklaracja. O tyle łatwa, że na razie nikt nie zrobił mi krzywdy…
Minęła kolejna godzina. Słońce stało już wysoko i prażyło niemiłosiernie. Czułam się, jakbym miała na głowie koronę z ognia. W pewnej chwili z przodu zaczęły dobiegać nowe odgłosy. Dźwięk deptanej ziemi zamienił się w dziwne echo. Stopy Jeba ciągle stąpały po piasku, tak jak moje, ale ktoś idący przed nami wszedł na inny teren.
– Teraz ostrożnie – ostrzegł mnie Jeb. – Uważaj na głowę.
Nie wiedziałam, na co mam uważać ani jak, skoro nic nic widziałam. Jeb zdjął rękę z moich pleców i położył mi ją na głowie, dając do zrozumienia, że mam się schylić. Dalej szłam już przygięta, ze sztywną szyją.
Jeb znów zaczął mną kierować. Nasze kroki rozbrzmiewały teraz jednakowym echem. Grunt nie ustępował już pode mną jak piasek. Nie był to też sypki żwir. Stąpałam po płaskim, twardym podłożu.
Zniknęło też słońce. Nie czułam już żaru na skórze ani włosach.
Zrobiłam kolejny krok i nagle zmieniło się powietrze. Nie był to wiatr; to ja w nie weszłam. Suchy pustynny podmuch znikł bez śladu. Nowe powietrze było chłodnawe i nieruchome. Miało delikatny posmak wilgoci.
W myślach roiło nam się od pytań. Melanie chciała mówić, ale ja milczałam. Nie było takich słów, które by nam teraz pomogły.
– Dobra, prostujemy się – polecił Jeb.
Powoli podniosłam głowę.
Mimo przewiązanych oczu wiedziałam, że jesteśmy w ciemnościach. Światło zza opaski znikło. Stojący za moimi plecami szurali niecierpliwie nogami, czekając, aż ruszymy dalej.
– Tędy – powiedział Jeb, kierując mnie w lewo. Nasze kroki odbijały się echem bardzo blisko. Przestrzeń musiała być niewielka. Co jakiś czas odruchowo schylałam głowę w obawie, że o coś uderzę.
Przeszliśmy kilka kroków i pokonaliśmy ostry zakręt, który prawdopodobnie zawrócił nas o sto osiemdziesiąt stopni. Korytarz zaczął opadać w dół. Z każdą chwilą zejście robiło się coraz bardziej strome. Jeb podał mi rękę, bym mogła się go złapać. Nie wiem, jak długo tak szłam, ślizgając się w ciemnościach. Zapewne trwało to krócej, niż mi się wydawało. Bałam się i każda minuta mi się dłużyła.
Gdy pokonaliśmy kolejny zakręt, droga zaczęła piąć się w górę. Nogi tak mi zdrętwiały, że gdy zrobiło się stromo, Jeb musiał mnie prawie ciągnąć w górę. Powietrze było coraz bardziej stęchłe i wilgotne, a ciemności nie ustępowały. Ciszę zakłócały jedynie nasze kroki oraz ich pogłos.
Po pewnym czasie droga się wyrównała i zaczęła wić niczym wąż.
Aż wreszcie, wreszcie, ujrzałam zza krawędzi opaski nieco światła. Miałam nadzieję, że sama zsunie mi się z oczu, gdyż nie miałam odwagi jej zdjąć. Pomyślałam, że pewnie nie byłabym tak przerażona, gdybym chociaż widziała, gdzie jestem i z kim.
Pojawieniu się światła towarzyszyły nowe dźwięki. Z daleka dobiegł mnie dziwny, cichy szmer. Prawie jak wodospad.
W miarę jak szliśmy, szmer dobywał się coraz głośniej i coraz mniej przypominał wodę. Był zbyt niejednolity, mieszały się w nim i odbijały echem dźwięki o różnej wysokości. Gdyby miał w sobie więcej harmonii, mógłby uchodzić za gorszą wersję muzyki z Planety Śpiewu. Wróciłam na chwilę myślami do tamtego świata, co było o tyle łatwe, że nic nie widziałam.
Melanie pierwsza zrozumiała tę kakofonię. Nigdy nie słyszałam niczego podobnego, gdyż nigdy nie przebywałam wśród ludzi.
To odgłosy kłótni, wyjaśniła. Musi tam być strasznie dużo ludzi.
Wabił ją ten hałas. Czyżby ukrywał się tu ktoś jeszcze? W końcu nawet te osiem osób nas zaskoczyło. Gdzie byłyśmy?
Poczułam na karku czyjeś ręce i odskoczyłam ze strachem.
– Spokojnie – odezwał się Jeb, po czym zdjął mi z oczu opaskę.
Zamrugałam wolno i po chwili cienie dookoła ułożyły się w rozpoznawalne kształty: nierównych ścian, dziurawego sufitu, wytartej i zakurzonej posadzki. Znajdowaliśmy się pod ziemią, w jakiejś naturalnej jaskini. Niezbyt jednak głęboko; miałam wrażenie, że dłużej szliśmy pod górę, niż schodziliśmy.
Skalne ściany i sufit były ciemne, brązowo-fioletowe, usiane płytkimi dziurami niczym ser szwajcarski. Te niżej miały nieco wytarte krawędzie. Te wyżej, nad moją głową, były wyraźniejsze, z ostrzejszymi brzegami.
Światło wydobywało się z okrągłej dziury naprzeciw nas, podobne kształtem do pozostałych otworów, lecz większej. Stanowiła wejście do drugiego, jaśniejszego pomieszczenia. Melanie była ożywiona. Zaprzątała ją myśl, że jest tu więcej ludzi. Ja jednak wahałam się, czy z opaską na oczach nie było lepiej.
Jeb westchnął.
– Wybacz – powiedział pod nosem tak cicho, że tylko ja to usłyszałam.
Próbowałam przełknąć ślinę, ale nie udało mi się. Zaczęłam mieć zawroty głowy, ale to mógł być głód. Gdy Jeb położył mi dłoń na plecach i pokierował w stronę wejścia, ręce zadrżały mi jak liście na wietrze.
Weszliśmy do groty tak ogromnej, że w pierwszej chwili nie wierzyłam własnym oczom. Sufit był nienaturalnie wysoki i jasny – sprawiał wrażenie sztucznego nieba. Próbowałam dojrzeć, skąd bierze się ta jasność, ale ostre jak włócznie promienie światła raziły mnie w oczy.
Spodziewałam się, że gwar jeszcze bardziej przybierze na sile; tymczasem nagle w olbrzymiej jaskini zrobiło się zupełnie cicho.
W porównaniu z rozjarzonym sufitem wysoko w górze, na dole było ciemnawo. Minęła chwila, nim w kształtach w oddali rozpoznałam ludzi.
Miałam przed sobą tłum. Nie było na to innego słowa. Tłum ludzi stojących w niemym bezruchu, wpatrzonych we mnie z tą samą co rano palącą nienawiścią.
Melanie była tak oszołomiona, że potrafiła tylko liczyć. Dziesięć, piętnaście, dwadzieścia… dwadzieścia pięć, dwadzieścia sześć, dwadzieścia siedem…
Nie obchodziło mnie, ilu ich jest. Starłam się uświadomić jej, że nie ma to żadnego znaczenia. Nie trzeba było dwudziestu, żeby mnie zabić. Żeby nas zabić. Próbowałam jej uzmysłowić, w jak trudnym położeniu się znalazłyśmy, ale była głucha na moje uwagi, całkiem pochłonięta widokiem świata, o którym nawet nie śniła.
Jakiś człowiek wystąpił z tłumu. Najpierw spojrzałam na jego dłonie, spodziewając się ujrzeć w nich jakieś niebezpieczne narzędzie. Okazały się jednak tylko zaciśnięte. Mój wzrok wciąż przyzwyczajał się do światła i dopiero po chwili spostrzegłam na skórze mężczyzny złocistą opaleniznę. Natychmiast ją poznałam.
Wstrzymałam oddech, odurzona nagłym przypływem nadziei, i podniosłam wzrok, by spojrzeć mu w twarz.