Rozdział 53

Przeznaczenie

Żywiciel Łowczyni nazywał się Lacey. Delikatne, kobiece imię. Lacey. Moim zdaniem równie nieodpowiednie jak budowa ciała. To tak, jakby pitbulowi dać na imię Puszek.

Lacey była tak samo głośna jak Łowczyni – i nie mniej marudna.

– Musicie mi wybaczyć, że tyle gadam – stwierdziła, nie dopuszczając innej możliwości. – Wydzierałam się tam w środku tyle czasu i nikt mnie nie słyszał. Mam sporo do powiedzenia, nazbierało się tego przez te wszystkie lata.

A to pech. Zaczęłam dostrzegać zalety faktu, że opuszczam to miejsce.

Odpowiadając na wcześniejsze pytanie, które sobie zadawalam: nie, twarz Łowczyni nie wydawała mi się teraz mniej odpychająca. Okazało się, że zamieszkiwał ją bardzo podobny umysł.

– Dlatego cię nie lubimy – powiedziała mi jeszcze tej samej nocy, nie zmieniając czasu na przeszły ani liczby na pojedynczą. – Kiedy się zorientowała, że Melanie do ciebie mówi, tak jak ja do niej, zaczęła się bać, że możesz się czegoś domyślić. Byłam jej mrocznym sekretem. – Zaśmiała się chrapliwie. – Nie mogła sprawić, żebym się zamknęła. Dlatego została Łowczynią. Miała nadzieję, że dowie się, jak sobie radzić z opornym żywicielem. A potem poprosiła o twoją sprawę, bo chciała zobaczyć, jak ty to robisz. Zazdrościła ci – czy to nie żałosne? Chciała być silna jak ty. Miałyśmy radochę, kiedy odkryłyśmy, że Melanie cię pokonała. No, ale chyba jednak było inaczej. Chyba to ty wygrałaś. Co ty tu właściwie robisz? Dlaczego pomagasz rebeliantom?

Wyjaśniłam niechętnie, że ja i Mel przyjaźnimy się. Nie była zachwycona.

– Dlaczego? – zapytała.

– Bo jest dobrą osobą.

– Ale dlaczego ona lubi ciebie?

Z tego samego powodu.

– Mówi, że z tego samego powodu.

Lacey prychnęła.

– Zrobiłaś jej pranie mózgu, co?

Ta jest jeszcze gorsza.

Rzeczywiście, przyznałam. Teraz już rozumiem, dlaczego Łowczyni była taka niemożliwa. Wyobrażasz sobie słuchać tego jazgotu bez przerwy? Nie tylko do mnie Lacey miała uwagi.

– Nie macie żadnej lepszej kryjówki? Strasznie tu brudno. Może gdzieś w okolicy jest jakiś dom? Jak to trzeba dzielić pokój? Plan zajęć? Nie rozumiem. Mam pracować? Chyba się nie rozumiemy…

Następnego dnia Jeb oprowadził ją po jaskiniach, starając się wyjaśnić – przez zęby – jak wygląda nasze życie. Kiedy mijali mnie w kuchni – akurat jadłam lunch z Ianem i Jamiem – rzucił mi wymowne spojrzenie, jakby pytał z wyrzutem, dlaczego nie pozwoliłam Aaronowi jej zastrzelić.

Budziła większe zainteresowanie niż ja. Wszyscy chcieli zobaczyć cud na własne oczy. Większości nie przeszkadzało nawet, że jest… trudna w pożyciu. Była tu mile widziana. Więcej niż mile widziana. Znów czułam się trochę zazdrosna i rozgoryczona. Ale to nie miało sensu. Lacey była człowiekiem. Symbolem nadziei. Pasowała do tego miejsca. Miała tutaj przyszłość, czego nie można było powiedzieć o mnie.

Szczęściara z ciebie, szepnęła sarkastycznie Mel.

Rozmowy z Ianem i Jamiem o tym, co się stało, okazały się łatwiejsze i mniej bolesne, niż sobie wyobrażałam.

Obaj bowiem, choć każdy z innych powodów, niczego się nie domyślali. Nie rozumieli, że ten przełom oznacza, iż będę musiała odejść.

Z Jamiem sprawa była jasna. Jak nikt inny akceptował mnie i Mel jako coś nierozłącznego. Jego młody, otwarty umysł potrafił ogarnąć naszą dwoistość. Traktował nas jak dwie osoby. Mel była dla niego kimś prawdziwym, stale obecnym. Zupełnie jak dla mnie. Nie tęsknił za nią, ponieważ miał ją na co dzień. Nie widział potrzeby, żeby nas rozdzielać.

Natomiast nie bardzo wiedziałam, dlaczego Ian niczego się nie domyśla. Może za bardzo pochłaniały go inne potencjalne skutki tego odkrycia? Jego doniosłe znaczenie dla całej wspólnoty? Wszystkich bez wyjątku podniecała myśl, że odtąd bycie złapanym nie oznacza definitywnego końca. Istniała droga powrotu. To, że uratowałam Łowczynię, wydawało mu się czymś naturalnym, zgodnym z wyobrażeniem, jakie miał na mój temat. Może tylko tak to sobie wytłumaczył.

A może po prostu nie zdążył tego przemyśleć do końca, dostrzec jedynego możliwego finału, gdyż rozproszyło go co innego. Rozproszyło i rozwścieczyło.

– Powinienem go dawno zabić – utyskiwał, gdy szykowaliśmy rzeczy niezbędne do kolejnej wyprawy. Mojej ostatniej. Starałam się o tym nie myśleć. – Co ja mówię, matka powinna go utopić zaraz po urodzeniu.

– To twój brat.

– Nie wiem, czemu to w kółko powtarzasz. Chcesz mnie jeszcze bardziej zdołować?

Wszyscy byli wściekli na Kyle’a. Jared zaciskał gniewnie usta, a Jeb częściej niż zwykle gładził strzelbę.

Wcześniej zamierzał pojechać z nami na tę specjalną wyprawę, pierwszy raz odkąd zjawiłam się w jaskiniach. Nie mógł się doczekać. Szczególnie pragnął zobaczyć z bliska port wahadłowców. Wybryk Kyle’a naraził jednak nas wszystkich na niebezpieczeństwo i Jeb uznał, że musi na wszelki wypadek zostać. Całkiem popsuło mu to humor.

– Wcale mi się nie uśmiecha zostawać tu z tą zołzą – mamrotał do siebie, pocierając lufę strzelby. Wciąż nie przekonał się do nowego członka wspólnoty. – Omija mnie największa frajda. – Splunął na podłogę.

Wszyscy wiedzieliśmy, gdzie się podział Kyle. Kiedy tylko dowiedział się o magicznej przemianie Łowczyni, czyli robala, w Lacey, czyli człowieka, wykradł się z jaskiń tylnym wyjściem. Spodziewałam się, że będzie przewodził grupie domagającej się zabicia Łowczyni (nosiłam kapsułę wszędzie ze sobą, a w nocy miałam czujny sen i nie zdejmowałam z niej ręki); tymczasem przepadł bez śladu, a Jeb z łatwością stłumił protesty.

Jared był tym, który odkrył, że zniknął jeep. A Ian połączył oba zniknięcia ze sobą.

– Pojechał po Jodi – sarkał. – Co jeszcze?

Nadzieja i rozpacz. Ja dałam im to pierwsze, Kyle drugie. Czy wyda ich teraz, zanim zdążą z tej nadziei skorzystać?

Jared i Jeb chcieli odłożyć wyprawę do czasu, aż Kyle wróci – w najlepszym razie powinien wrócić po trzech dniach, o ile Jodi wciąż mieszkała w Oregonie. O ile był w stanie ją tam odnaleźć.

Istniało pewne miejsce – inne jaskinie, do których mogliśmy się ewakuować. Dużo mniejsze, bez wody, więc byłoby to rozwiązanie przejściowe. Debatowano, czy należy się tam przenieść już teraz, czy poczekać.

Zależało mi jednak na czasie. Widziałam, jak inni spoglądają na srebrną kapsułę w moich ramionach. Słyszałam ich szepty. Im dłużej trzymałam tu Łowczynię, tym większe było ryzyko, że ktoś ją w końcu zabije. Poznawszy Lacey, zaczęłam Łowczyni współczuć. Zasłużyła na spokojne, przyjemne życie wśród Kwiatów.

Paradoksalnie, to Ian wziął moją stronę i pomógł doprowadzić do wyprawy wcześniej. Nadal nie zdawał sobie sprawy, do czego to zmierza.

Byłam mu jednak wdzięczna, że pomógł mi przekonać Jareda, iż mamy dość czasu, by zrobić wypad i wrócić, nim zapadnie decyzja w sprawie Kyle’a. Byłam też wdzięczna, że wrócił do roli mojego ochroniarza. Wiedziałam, że mogę mu powierzyć bezpieczeństwo Łowczyni jak nikomu innemu. Tylko jemu pozwalałam trzymać kapsułę, gdy potrzebowałam rąk. Tylko on widział w tym niedużym zbiorniku życie, które należało chronić. Potrafił o nim myśleć jak o przyjacielu, o czymś, co można pokochać. Był moim najpewniejszym stronnikiem. Cieszyło mnie, że mogę na niego liczyć, i cieszyła mnie jego błoga nieświadomość, która ratowała go od bólu. Przynajmniej na razie.

Musieliśmy działać szybko, w razie gdyby Kyle wszystko zaprzepaścił. Pojechaliśmy znowu do Phoenix, na jedno z wielu przedmieść. Na południowym wschodzie, w miasteczku Mesa, znajdowało się duże lotnisko oraz kilka placówek medycznych. Właśnie tego szukałam; przed odejściem chciałam im dać jak najwięcej. Uznałam, że jeśli uprowadzimy Uzdrowiciela, być może żywiciel zachowa jego pamięć. Mieliby wówczas w jaskiniach kogoś, kto rozumie wszystkie lekarstwa oraz ich zastosowania. Kogoś, kto będzie wiedział, jak dostać się do niepilnowanych zapasów leków. Doktor byłby zachwycony. Wyobrażałam sobie te wszystkie pytania, które chciałby zadać takiej osobie.

Najpierw lotnisko.

Smuciło mnie, że Jeb nie mógł pojechać z nami, ale też wiedziałam, że będzie miał w przyszłości jeszcze wiele okazji. Było późno, lecz mimo to kolejne nowe małe wahadłowce podchodziły długim sznurem do lądowania, podczas gdy inne nieprzerwanie wzbijały się powietrze.

Za kierownicą furgonetki siedziałam ja, pozostali byli z tyłu – Ian, oczywiście, opiekował się kapsułą. Otoczyłam lotnisko, trzymając się z dala od tętniącego życiem terminalu. Wielkie, wymuskane białe statki międzyplanetarne same rzucały się w oczy. Nie odlatywały z taką częstotliwością jak mniejsze wahadłowce. Wszystkie, które widziałam, były zadokowane, żaden nie szykował się jeszcze do startu.

– Wszystko jest oznaczone – poinformowałam siedzących po ciemku pozostałych. – Jedna ważna sprawa. Unikajcie statków lecących do Nietoperzy, a już szczególnie do Wodorostów. Wodorosty są w sąsiedniej galaktyce, podróż w tę i z powrotem zajmuje tylko dziesięć lat. To zdecydowanie za mało. Najdalej są Kwiaty. Do Delfinów, Niedźwiedzi i Pająków też leci się przynajmniej sto lat w jedną stronę. Nie wysyłajcie kapsuł nigdzie indziej.

Jechałam powoli, blisko maszyn.

– To będzie proste. Mają tu mnóstwo różnych pojazdów dostawczych, więc nikt nie zwróci na nas uwagi. O! Tam jest ciężarówka z kapsułami – taką samą rozładowywali za szpitalem, pamiętasz, Jared? Ktoś ich pilnuje… Przekłada je na wózek powietrzny. Będzie je załadowywał… – Zwolniłam jeszcze bardziej, żeby dobrze się przyjrzeć. – Tak, na ten statek. Przez otwarty luk. Zawrócę, poczekamy, aż wejdzie na pokład. – Pojechałam dalej, obserwując sytuację w lusterkach. Nad rękawem łączącym statek z terminalem spostrzegłam świecący napis. Uśmiechałam się, czytając go wspak. Wahadłowiec leciał na Planetę Kwiatów. Przeznaczenie?

Widząc, że mężczyzna znika w kadłubie statku, zaczęłam powoli zakręcać.

– Przygotujcie się – szepnęłam, wjeżdżając w cień rzucany przez ogromne, walcowate skrzydło sąsiedniego wahadłowca. Od ciężarówki z kapsułami dzieliło nas już tylko kilka metrów. Przy dziobie statku lecącego na Planetę Kwiatów pracowało kilku techników, widziałam też paru jeszcze dalej, na starym pasie startowym. Nie czułam się zagrożona, wiedziałam, że będę wyglądać jak jeden z wielu pracowników portu.

Wyłączyłam silnik i zeskoczyłam z fotela kierowcy – starałam się nie rzucać w oczy, udawać, że robię tylko, co do mnie należy. Poszłam na tyły furgonetki i uchyliłam drzwi. Kapsuła czekała na mnie na samym brzegu, lampka na pokrywie świeciła bladą czerwienią, co oznaczało, że w środku znajduje się dusza. Ostrożnie podniosłam kapsułę i zamknęłam drzwi.

Szłam w stronę otwartej ciężarówki niespiesznym, równym krokiem. Przyspieszył za to mój oddech. Czułam się mniej bezpieczna niż w szpitalu i trochę mnie to martwiło. Czy moi ludzie będą gotowi ryzykować w ten sposób życie?

Nie martw się. Sama będę to wszystko robić, tak jakbyś to była ty. To znaczy, jeżeli uda ci się postawić na swoim, co mało prawdopodobne.

Dzięki, Mel.

Musiałam się powstrzymywać, żeby nie spoglądać przez ramię na otwarty luk, w którym parę chwil temu zniknął mężczyzna. Postawiłam kapsułę delikatnie na pierwszej z brzegu kolumnie wewnątrz ciężarówki. Nikt nie miał prawa zwrócić na nią uwagi, podobnych były setki.

– Żegnaj – szepnęłam. – Obyś miała tym razem więcej szczęścia. Wróciłam do furgonetki najwolniejszym krokiem, do jakiego potrafiłam się zmusić.

Kiedy ruszałam na wstecznym biegu spod wahadłowca, w samochodzie było cicho. Wracałam tą samą drogą, którą przyjechaliśmy. Serce waliło mi zbyt szybko. Spoglądałam bez przerwy w lusterka, ale luk statku był wciąż pusty. Dopóki miałam go w polu widzenia, nikt stamtąd nie wyszedł.

Ian wspiął się na miejsce pasażera.

– To było łatwe.

– Trafiliśmy idealnie z czasem. Następnym razem możecie dłużej czekać na okazję.

Ian złapał mnie za dłoń.

– Nie sądzę, przynosisz nam szczęście.

Nic nie odpowiedziałam.

– Czujesz się lepiej teraz, gdy jest już bezpieczna?

– Tak.

Zobaczyłam, jak gwałtownie obraca głowę – wyczuł w moim głosie kłamstwo. Nie spojrzałam mu jednak w oczy.

– A teraz złapmy paru Uzdrowicieli.

Przez całą krótką drogę do niewielkiego szpitala Ian był milczący i zamyślony.

Sądziłam, że drugie zadanie będzie trudniejsze i niebezpieczniejsze. Plan zakładał, że – o ile okoliczności będą temu sprzyjać – postaram się wywabić z budynku jednego lub dwóch Uzdrowicieli pod pretekstem udzielenia pomocy rannemu przyjacielowi, który został w aucie. Stara sztuczka, ale w sam raz na ufnych, niczego niepodejrzewających Uzdrowicieli.

Tymczasem okazało się, że nie muszę nawet wchodzić do środka. Kiedy wjechałam na parking, dwoje Uzdrowicieli w średnim wieku ubranych w fioletowe fartuchy akurat wsiadało do samochodu. Najwyraźniej udawali się do domu po skończonej zmianie. Ich auto było zaparkowane za rogiem od wejścia. Wkoło nie było nikogo innego.

Ian kiwnął sztywno głową.

Zatrzymałam furgonetkę tuż obok ich samochodu. Spojrzeli na mnie zaskoczeni.

Otworzyłam drzwi i zsunęłam się z fotela. Głos miałam bliski płaczu, a twarz wykrzywioną wyrzutami sumienia. Ułatwiło mi to zadanie.

– Przyjaciel leży w środku – nie wiem, co mu się stało. Zareagowali tak, jak się spodziewałam, czyli natychmiastową troską.

Pospieszyłam na tyły auta, żeby otworzyć im drzwi, a oni tuż za mną. Jared czekał już po drugiej stronie z chloroformem. Odwróciłam wzrok.

Wszystko trwało zaledwie parę sekund. Jared wciągnął nieprzytomne ciała do samochodu, a Ian zatrzasnął drzwi. Zerknął jeszcze na moje spuchnięte od łez oczy, po czym usiadł na miejscu kierowcy.

Złapał mnie za dłoń.

– Przykro mi, Wando. Wiem, że to dla ciebie trudne.

– Tak. – Nie miał pojęcia jak bardzo ani z jak wielu powodów.

Ścisnął mi palce.

– Ale przynajmniej dobrze nam poszło. Jesteś prawdziwym amuletem.

Poszło za dobrze. Oba zadania wykonaliśmy zbyt gładko, zbyt szybko. Los mnie poganiał.

Ian wyjechał z powrotem na autostradę. Po paru minutach ujrzałam w oddali znajomy świetlisty szyld. Wzięłam głęboki oddech i otarłam oczy.

– Ian, mogę cię o coś prosić?

– O co tylko chcesz.

– Mam ochotę na fast food.

Zaśmiał się.

– Nie ma sprawy.

Zamieniliśmy się na parkingu miejscami, potem podjechałam do okienka, żeby złożyć zamówienie.

– Co chcesz? – zapytałam Iana.

– Nic. Wystarczy mi, że popatrzę, jak robisz coś tylko dla siebie. To chyba pierwszy raz.

Nie uśmiechnęłam się. W pewnym sensie był to dla mnie pożegnalny posiłek – ostatnie życzenie skazańca. Wiedziałam, że już więcej nie zobaczę cywilizacji.

– Jared, a ty?

– To samo co ty, dwa razy.

Zamówiłam więc trzy cheeseburgery, trzy paczki frytek i trzy shaki truskawkowe.

Kiedy już dostałam jedzenie, zamieniłam się znowu miejscami z Ianem; on prowadził, a ja mogłam jeść.

– Fu! – powiedział, widząc, że zanurzam frytkę w shake’u.

– Powinieneś spróbować. Pycha. – Poczęstowałam go frytką w grubej truskawkowej polewie.

Wzruszył ramionami i wziął ją ode mnie. Wrzucił do ust i zaczął żuć.

– Ciekawe.

Zaśmiałam się.

– Melanie też uważa, że to obrzydliwe. – Właśnie to było powodem, dla którego w ogóle wyrobiłam sobie kiedyś ten zwyczaj. Uśmiechałam się teraz na myśl, jak bardzo potrafiłam sobie wtedy sama uprzykrzać życie, byle tylko zrobić jej na złość.

Właściwie nie byłam głodna. Miałam jedynie ochotę jeszcze raz spróbo-wać paru smaków, które szczególnie zapadły mi w pamięć. Kiedy byłam już pełna, Ian dokończył mojego cheeseburgera.

Dojechaliśmy do domu bez przeszkód. Nie natknęliśmy się na żadne oznaki wzmożonej aktywności Łowców. Być może uznali w końcu, że był to zbieg okoliczności. Może doszli do wniosku, że taki finał był wręcz nieunikniony – kto zapuszcza się samotnie na pustynię, ten sam się prosi o nieszczęście. Mieliśmy podobne powiedzenie na Planecie Mgieł: kto chadza sam po śnieżnych polach, tego w końcu pożre szponowiec. Tak to mniej więcej szło. Oczywiście w tamtym języku brzmiało dużo lepiej.

Zgotowano nam tłumne powitanie.

Uśmiechałam się niemrawo do przyjaciół: Trudy, Geoffreya, Heatha i Heidi. Powoli się wykruszali – nie było już Wesa ani Waltera. Nie wiedziałam, gdzie jest Lily. Smuciło mnie to. Pomyślałam, że może to i lepiej, iż opuszczam tę ponurą planetę, na której wszędzie czai się śmierć. Chyba wolę już nicość.

Może byłam małostkowa, ale zasmucił mnie również widok Luciny, Reida i Violetty stojących razem z Lacey. Rozmawiali o czymś żywo, zadając jakieś pytania. Lacey trzymała przy biodrze Freedoma. Nie wydawał się tym szczególnie zachwycony, ale podobało mu się, że bierze udział w rozmowie dorosłych, i pewnie dlatego się nie wiercił.

Nigdy nie pozwolono mi się do tego dziecka nawet zbliżyć, tymczasem Lacey już dopuścili do swego grona i obdarzyli zaufaniem.

Udaliśmy się prosto do południowego tunelu. Jared i Ian dźwigali nieprzytomnych Uzdrowicieli. Ian niósł cięższego, mężczyznę, i po czole spływał mu pot. Jeb odgonił pozostałych od wejścia do tunelu, po czym ruszył w ślad za nami.

Doktor czekał na nas w szpitalu. Pocierał bezwiednie dłonie, jak gdyby je mył.

Czas przyspieszał coraz bardziej. Zapalono jasną lampę gazową. Uzdrowicielom zaaplikowano Bezból i położono ich na łóżkach twarzą do dołu. Jared pokazał Ianowi, jak uruchomić kapsuły. Trzymali je gotowe do użycia. Ian krzywił się z zimna. Doktor stanął ze skalpelem w ręku nad kobietą. Wszystkie potrzebne lekarstwa czekały ułożone w szeregu.

– Wando?

Ścisnęło mi boleśnie serce.

– Przyrzekasz, Doktorze? Zgadzasz się na w s z y s t k i e moje warunki? Przysięgasz na własne życie?

– Tak. Wszystkie twoje warunki zostaną spełnione, Wando. Przyrzekam.

– Jared?

– Tak. Nie będzie żadnego zabijania.

– Ian?

– Będę ich bronił własnym życiem.

– Jeb?

– To mój dom. Każdy, kto nie zechce uszanować tej umowy, będzie musiał się stąd wynosić.

Przytaknęłam głową ze łzami w oczach.

– Dobrze więc. Zaczynajmy.

Doktor, znów podekscytowany, zaczął nacinać kark Uzdrowicielki, aż ukazał mu się srebrny połysk. Wówczas szybko odłożył skalpel.

– Co dalej?

Położyłam dłonie na jego dłoniach.

– Znajdź tylną krawędź. Czujesz? Wyczuj kształt segmentów. Maleją w stronę przedniej części. Na końcu powinieneś wyczuć trzy małe wypustki. Masz je?

– Tak – szepnął.

– Świetnie. To są przednie czułki. Zacznij od tego miejsca. Bardzo delikatnie przesuń palec pod ciałem. Znajdź rząd wici. Są twarde w dotyku, trochę jak druty.

Kiwnął głową.

Poprowadziłam go wzdłuż nich i zatrzymałam w jednej trzeciej. Na wszelki wypadek wytłumaczyłam mu też, jak je liczyć. Nie mieliśmy teraz na to czasu, rana krwawiła. Byłam przekonana, że Uzdrowicielka, gdyby się ocknęła, mogłaby nam coś w tej kwestii doradzić – na pewno istniał jakiś specjalny preparat powstrzymujący krwawienie. Pomogłam Doktorowi znaleźć największe połączenie.

– Teraz potrzyj lekko w stronę ciała. Możesz je delikatnie ugniatać.

– Rusza się – powiedział cienkim głosem, lekko przestraszony.

– To dobrze. To znaczy, że robisz to jak trzeba. Bądź cierpliwy. Poczekaj, aż cofnie wici i zacznie się wysuwać, wtedy weź ją do ręki.

– Dobrze – odparł drżącym głosem.

Wyciągnęłam dłoń w stronę Iana.

– Podaj mi rękę.

Poczułam, jak obejmuje mnie dłonią. Złożyłam mu palce w kształt miseczki i przyciągnęłam ją bliżej stołu operacyjnego.

– Połóż duszę Ianowi na dłoni – tylko delikatnie.

Ian byłby doskonałym pomocnikiem. Kto inny zajmie się tak czule moimi małymi krewnymi, kiedy mnie już nie będzie?

Doktor podał duszę Ianowi, po czym natychmiast zabrał się za leczenie rany po zabiegu.

Ian przyglądał się trzymanej w dłoni srebrzystej wstążce nie ze wstrętem, lecz z zachwytem w oczach. Patrzyłam na jego reakcję i czułam ciepło w piersi.

– Ładna – szepnął zaskoczony. Niezależnie od tego, co czuł do mnie, spodziewał się raczej pasożyta, stonogi, potwora. Sprzątanie okaleczonych ciał nie przygotowało go na tak piękny widok.

– Też tak uważam. Wsuń ją do kapsuły.

Ian potrzymał duszę w dłoni jeszcze przez sekundę, jakby chciał lepiej zapamiętać ten widok, to uczucie. Następnie z wielką ostrożnością pozwolił jej zsunąć się do zimnego zbiornika.

Jared pokazał mu, jak zamknąć pokrywę.

Odetchnęłam z ulgą.

Stało się. Nie mogłam już zmienić zdania. Wbrew moim przypuszczeniom nie było to wcale takie straszne uczucie. Miałam pewność, że tych czterech ludzi będzie o dusze dbać tak samo jak ja. Kiedy mnie już nie będzie.

– Uwaga! – krzyknął nagle Jeb, unosząc strzelbę i mierząc gdzieś za nas.

Obróciliśmy się gwałtownie w stronę zagrożenia. Jared upuścił pustą kapsułę na ziemię i rzucił się ku Uzdrowicielowi, który podniósł się na kolana i spoglądał na nas w osłupieniu, Ian zachował przytomność umysłu i trzymał swoją kapsułę przy ciele.

– Chloroform! – krzyknął Jared, przyciskając mężczyznę z powrotem do łóżka. Lecz było już za późno.

Uzdrowiciel patrzył na mnie wzrokiem zdumionego dziecka. Wiedziałam, dlaczego utkwił wzrok akurat we mnie – promienie lampy odbijały się nam obojgu od oczu, rzucając na ścianę diamentowe wzory.

– Dlaczego? – zapytał.

Potem z twarzy zniknął mu wszelki wyraz, a ciało opadło bezwładnie na łóżko. Z nozdrzy popłynęły dwie strużki krwi.

– Nie! – wykrzyknęłam, dopadając do jego łóżka, choć wiedziałam, że nic już nie mogę zrobić. – Nie!

Загрузка...