– Mel? – powtórzył. W jego głosie dało się słyszeć nadzieję, przed którą wcześniej tak bardzo się bronił.
Targnął mną kolejny szloch.
– Mel, wiesz, że to było dla ciebie. Dobrze o tym wiesz. Nie dla ni… niego. Wiesz, że to ciebie pocałowałem.
Załkałam ponownie, tym razem głośniej. Dlaczego nie potrafiłam się uciszyć? Spróbowałam wstrzymać oddech.
– Mel, jeżeli tam jesteś… – Urwał. Melanie zabolało to „jeżeli”. Znowu wybuchłam szlochem, łapiąc dech.
– Kocham cię – powiedział Jared. – Nawet jeśli cię tam nie ma, jeśli mnie nie słyszysz. Kocham cię.
Ponownie wstrzymałam oddech, zagryzając wargę do krwi. Ale ból fizyczny rozpraszał mniej, niżbym chciała.
Na zewnątrz zrobiło się cicho. Po chwili i ja ucichłam. Nasłuchiwałam, nie skupiając się na niczym innym – nie miałam ochoty myśleć. Nie dochodziły mnie jednak żadne odgłosy.
Leżałam nieprawdopodobnie powyginana. Najniżej miałam głowę, prawy policzek przywierał do skalnej podłogi. W przekrzywione plecy wrzynała mi się krawędź zgniecionego kartonu, tak że prawy bark miałam wyżej od lewego. Biodra wyginały się w drugą stronę, lewym dotykałam sufitu. Zmagania z pudłami zostawiły ślady na moim ciele – czułam, jak robią mi się siniaki. Wiedziałam, że będę musiała jakoś przekonać Iana i Jamiego, że nabiłam je sobie sama, ale jak? Co im powiem? Że Jared pocałował mnie na próbę, tak jak poraża się prądem szczura, żeby sprawdzić, jak zareaguje?
Zastanawiałam się też, jak długo wytrwam w tej pozycji. Nie chciałam robić hałasu, ale czułam się, jakby za chwilę miał mi pęknąć kręgosłup. Ból z każdą sekundą doskwierał coraz bardziej. Wiedziałam, że nie wytrzymam zbyt długo w milczeniu. Już teraz rodził mi się w gardle jęk.
Melanie nie miała mi nic do powiedzenia. Była skupiona na sobie, ogarnięta gniewem i ulgą. Jared nareszcie do niej przemówił, w końcu uwierzył w to, że żyje. Wyznał jej miłość. Ale to mnie pocałował. Próbowała przekonać sama siebie, że nie ma powodu, by czuć się skrzywdzona, że to wcale nie było tak, jak wyglądało. Próbowała, lecz z marnym rezultatem. Słyszałam jej myśli, ale były skierowane do wewnątrz. Nie rozmawiała ze mną – była jak obrażone dziecko. Rozmyślnie mnie ignorowała.
Byłam na nią zła, lecz całkiem inaczej niż do tej pory. Nie tak jak na samym początku, kiedy się bałam i chciałam od niej uwolnić. Nie, teraz czułam się przez nią w jakimś sensie zdradzona. Jak mogła mieć do mnie żal o to, co się stało? Niby dlaczego? Jak mogła obwiniać mnie za to, że najpierw zakochałam się we wspomnieniach, które sama mi podsuwała, a potem straciłam panowanie nad tym dzikim ciałem? Martwiłam się o nią, tymczasem mój ból nic dla niej nie znaczył. Mało tego – cieszył ją. Ot, ludzka złośliwość.
Po policzkach znów ciekły mi łzy, choć tym razem dużo mniej gwałtowne. Czułam, jak kipi w niej wrogość.
Ból w poobijanych, wykręconych plecach stał się nagle nie do zniesienia. Czara goryczy się przelała.
– Uch – jęknęłam, odpychając się od skały i pudła.
Nie obchodziło mnie już, że zwrócę na siebie uwagę, chciałam się tylko wydostać. Przyrzekłam sobie, że nigdy więcej nie przekroczę progu tej parszywej klitki – prędzej umrę. Dosłownie.
Wygrzebać się stamtąd było trudniej niż wejść. Wiłam się i kotłowałam, ale czułam, że tylko pogarszam sprawę, zginając się w kształt koślawego precla. Zaczęłam znowu płakać jak wystraszone dziecko. Bałam się, że nigdy się stąd nie uwolnię.
Melanie westchnęła. Zaczep stopę o krawędź i pomóż nią sobie, podpowiedziała.
Zignorowałam ją, starając się przecisnąć tułów obok skalnego rogu, który wciskał mi się tuż pod żebra.
Nie dąsaj się, burknęła.
Proszę, proszę, kto to mówi.
Zawahała się, po czym zmiękła. No dobra. Przepraszam. Słuchaj, jestem człowiekiem. Zdarza mi się nie myśleć obiektywnie. Nas czasem zwodzą emocje, nie zawsze postępujemy słusznie. Nadal żywiła urazę, ale starała się wybaczyć i zapomnieć o tym, że przed chwilą całowałam się z jej ukochanym – a tak to odebrała.
Zaczepiłam stopę o krawędź otworu i pociągnęłam. Dotknęłam kolanem podłogi i wsparłam się na nim, unosząc żebra. Teraz łatwiej było mi wystawić na zewnątrz drugą stopę. W końcu udało mi się sprowadzić ręce na podłogę i wyczołgałam się tyłem. Wylądowałam na ciemnozielonej macie. Leżałam na niej chwilę twarzą do ziemi, oddychając. Byłam przekonana, że Jared dawno już sobie poszedł, ale zamiast upewnić się natychmiast, tylko wdychałam i wydychałam powietrze, dopóki nie poczułam, że mogę już podnieść głowę.
Byłam sama. Poczułam jednocześnie smutek i ulgę, ale starałam się skupić na tym drugim. Lepiej, że byłam sama. Nie musiałam się wstydzić.
Skuliłam się na macie, przyciskając twarz do zatęchłego materiału. Nie chciało mi się spać, ale byłam zmęczona. Czułam się odrzucona przez Jareda i było mi z tym bardzo ciężko. Zamknęłam oczy, próbując pomyśleć o czymś przyjemniejszym. O czymkolwiek, byle nie o twarzy Jareda w tamtej chwili, gdy ode mnie odskoczył…
Ciekawe, gdzie był teraz Jamie? Czy wiedział, że tu jestem, czy mnie szukał? Ian pewnie dawno już spał, wyglądał na wykończonego. A Kyle? Czy niedługo wstanie? Czy będzie mnie szukał? Gdzie był Jeb? Nie widziałam go cały dzień. Czy Doktor naprawdę upił się do nieprzytomności? Nigdy bym go o to nie podejrzewała…
Ocknęłam się powoli, zbudzona burczeniem brzucha. Przez kolejnych parę minut leżałam w ciszy, próbując rozeznać się w czasie. Był dzień czy noc? Jak długo tu spałam?
Nie mogłam jednak dłużej lekceważyć pustego żołądka, więc podniosłam się na kolana. Musiałam długo spać, skoro byłam tak głodna, jakbym ominęła co najmniej jeden posiłek.
Przeszło mi przez myśl, by zjeść coś ze zgromadzonych w grocie zapasów – w końcu i tak prawie wszystko uszkodziłam, może nawet coś zniszczyłam. Ale to tylko wzmogło wyrzuty sumienia. Postanowiłam, że pójdę do kuchni i zjem parę suchych bułek.
Niezależnie od wszystkich innych, poważniejszych zmartwień było mi trochę przykro, że przez cały ten czas nikt mnie nie szukał – to takie próżne, niby czemu ktoś miałby się mną przejmować? – dlatego ucieszyłam się i odetchnęłam z ulgą, widząc Jamiego u wejścia do jaskini z ogrodem. Siedział obrócony tyłem do świata ludzi. Bez wątpienia czekał na mnie.
Obojgu nam zabłysły oczy. Jamie wstał, wyraźnie uspokojony.
– Nic ci nie jest – stwierdził. Żałowałam, że to nie do końca prawda. – Znaczy się, nie żebym nie wierzył Jaredowi, ale powiedział, że chyba chcesz być sama, a Jeb nie kazał mi iść sprawdzić, tylko zostać tutaj, żeby widział, że tam nie zaglądam, ale wiesz, chociaż nie pomyślałem, że coś ci się stało, to jednak nie wiedziałem na pewno i trochę się martwiłem, rozumiesz.
– Nic mi nie jest – zapewniłam, ale wyciągnęłam ku niemu ramiona, szukając pocieszenia. Objął mnie w pasie i spostrzegłam ze zdumieniem, że kiedy stoi wyprostowany, może mi oprzeć głowę na barku.
– Masz czerwone oczy – szepnął. – Był dla ciebie niedobry?
– Nie. – W końcu ludzie porażali szczury prądem nie ze złej woli, tylko po to, żeby się czegoś dowiedzieć.
– Nie wiem, co mu powiedziałaś, ale chyba zaczął nam wierzyć. W sensie, że Mel żyje. Jak ona się czuje?
– Cieszy się.
Kiwnął głową zadowolony.
– A ty?
Zawahałam się, by nie skłamać.
– Ja też się cieszę, że nie muszę już tego przed nim ukrywać.
Ta wymijająca odpowiedź chyba go zadowoliła.
Za jego plecami, w dużej jaskini, bladło czerwone światło. Słońce zachodziło nad pustynią.
– Głodna jestem – przyznałam, uwalniając się z jego objęć.
– Tak myślałem. Mam dla ciebie coś dobrego.
Westchnęłam.
– Chleb wystarczy.
Daj spokój, Wanda, Ian mówi, że za bardzo się umartwiasz.
Zrobiłam minę.
– Ma rację – dodał cicho. – Nawet jeśli wszyscy się zgodzą, żebyś została, nie będziesz jedną z nas, jeżeli sama tego nie zechcesz.
– Nigdy nie będę jedną z was. Poza tym nikt tak naprawdę nie chce, żebym została.
– Ja chcę.
Nie miałam ochoty z nim dyskutować, ale był w błędzie. Nie kłamał; wierzył w to, co mówi. W rzeczywistości jednak nie chodziło mu o mnie, lecz o Melanie. Nie rozróżniał nas tak, jak powinien.
W kuchni Trudy i Heidi piekły bułki, jedząc na zmianę soczyste zielone jabłuszko.
– Dobrze cię widzieć, Wando – ucieszyła się Trudy, zakrywając usta, bo nie skończyła jeszcze przeżuwać. Heidi, która właśnie wgryzała się w jabłko, przywitała mnie skinieniem głowy. Jamie trącił mnie ukradkiem, żeby dać mi do zrozumienia, że jestem tu przez wszystkich miłe widziana. Nie przyszło mu do głowy, że mogła to być zwyczajna uprzejmość.
– Odłożyłyście dla niej kolację? – zapytał żywo.
– Tak – odparta Trudy. Schyliła się obok pieca i po chwili podeszła do nas z metalową tacą w dłoni. – Jeszcze ciepłe. Pewnie już trochę stwardniało, ale to i tak smaczniejsze jedzenie niż zwykle.
Na tacy leżał pokaźny kawałek czerwonego mięsa. Poczułam, jak w ustach zbiera mi się ślina, ale nie chciałam brać wielkiej porcji.
– To za dużo.
– Rzeczy, które się psują, trzeba zjeść pierwszego dnia. – Jamie nie dawał za wygraną. – Wszyscy objadają się do oporu, taki mamy zwyczaj.
– Potrzebujesz białka – dodała Trudy. – Zbyt długo byliśmy na diecie jaskiniowców. Aż dziwne, że wszyscy tak dobrze się trzymają.
Jadłam swoją porcję białka, a Jamie śledził uważnie drogę każdego kęsa z tacy do ust. Zjadłam wszystko, żeby sprawić mu przyjemność, choć żołądek bolał mnie z przejedzenia.
Kiedy już kończyłam, kuchnia zaczęła się znowu zapełniać. Kilka osób trzymało w dłoniach jabłka – każdy dzielił je z kimś innym. Niektórzy spoglądali na siniec na mojej twarzy.
– Dlaczego wszyscy przychodzą akurat teraz? – zapytałam Jamiego, półgłosem. Na zewnątrz było ciemno, pora kolacji dawno już minęła.
Jamie przez chwilę spoglądał na mnie zdziwiony.
– Posłuchać twoich opowieści. – Ton jego głosu był równoznaczny ze słowem „oczywiście”.
– Żartujesz sobie?
– Mówiłem ci, że wszystko będzie po staremu.
Rozejrzałam się po wąskim pomieszczeniu. Nie wszyscy byli obecni. Brakowało Doktora i mężczyzn, którzy wrócili z wyprawy, a także Paige. Nie było Jeba, Iana ani Waltera, jak również paru innych osób: Travisa, Carol, Ruth Ann. Ale i tak było więcej ludzi, niżbym się spodziewała, gdyby w ogóle przyszło mi do głowy, że na koniec tak dziwnego dnia ktoś może się przejmować normalnym porządkiem zajęć.
– Możemy wrócić do Delfinów, tam gdzie skończyliśmy? – zapytał Wes, przerywając mi rozważania. Oczywiście wcale nie był jakoś żywotnie zainteresowany stopniami pokrewieństwa na obcej planecie, po prostu wiedział, że ktoś musi zacząć.
Wszyscy patrzyli na mnie wyczekująco. Najwidoczniej życie w jaskiniach nie zmieniło się tak bardzo, jak sądziłam.
Wzięłam od Heidi tackę z bułkami, obróciłam się, by włożyć ją do pieca, i zaczęłam opowiadać, wciąż odwrócona plecami do słuchaczy.
– A więc… yyy… hmm… ach tak, trzecia grupa dziadków. Tradycyjnie służą wspólnocie, w ich rozumieniu tego pojęcia. Na Ziemi byliby żywicielami… to znaczy… karmicielami… wychodziliby z domu i wracali z pożywieniem. W większości wykonują prace rolnicze. Uprawiają coś na kształt roślin, wyciskają z nich sok…
Życie toczyło się dalej.
Jamie próbował mnie namówić, żebym nie wracała na noc do przechowalni, choć robił to bez przekonania. Zdawał sobie chyba sprawę, że nie ma dla mnie innego miejsca. Upierał się jednak, by spać ze mną. Domyślałam się, że Jared nie jest tym zachwycony, ale nie widziałam się z nim ani tego wieczoru, ani nazajutrz.
Odkąd cała szóstka powróciła z wyprawy, znów czułam się nieswojo, tak jak na początku, gdy Jeb zmuszał mnie, żebym stała się częścią wspólnoty. Wróciły gniewne spojrzenia i chwile złowrogiej ciszy. Dla nich jednak było to jeszcze trudniejsze niż dla mnie – przynajmniej byłam przyzwyczajona, podczas gdy oni musieli dopiero przywyknąć do tego, iż jestem traktowana normalnie. Kiedy na przykład pomagałam przy zbieraniu kukurydzy i Lily podziękowała mi z uśmiechem za świeżo napełniony koszyk, Andy wytrzeszczył oczy ze zdumienia. Innym razem czekałam z Trudy i Heidi w kolejce do kąpieli i Heidi zaczęła się bawić moimi włosami. Były coraz dłuższe, prawie wpadały mi do oczu, i miałam zamiar je niedługo skrócić. Heidi próbowała wymyślić dla mnie fryzurę i układała mi kosmyki na różne sposoby. W pewnym momencie pojawili się Brandt z Aaronem – najstarszym z szabrowników, którego wcześniej zupełnie nie kojarzyłam. Widząc, jak Trudy śmieje się z tego, co Heidi zmajstrowała mi na głowie, obaj zzielenieli na twarzach, po czym minęli nas bez słowa.
Oczywiście były to drobne incydenty, nic poważnego. Bardziej bałam się Kyle’a, który znowu kręcił się po jaskiniach. Byłam pewna, że Jeb kazał mu się trzymać ode mnie z daleka, ale wiedziałam, jak bardzo go to mierzi. Zawsze, gdy go spotykałam, byłam w towarzystwie innych osób. Zastanawiało mnie, czy tylko dlatego nic mi jeszcze nie zrobił, a jedynie gniewnie na mnie spozierał i zaciskał palce niczym szpony. Czułam ten sam paniczny strach co w pierwszych tygodniach i kto wie, może nawet zaczęłabym się znów ukrywać i unikać głównych tuneli, gdyby nie to, że kolejnego wieczoru dowiedziałam się czegoś, co przejęło mnie znacznie bardziej niż Kyle i jego żądne krwi spojrzenie.
Kuchnia znowu wypełniła się po brzegi – nie wiem, ile było w tym zasługi moich opowieści, a ile rozdawanych przez Jeba czekoladowych batoników. Ja sama podziękowałam, tłumacząc obruszonemu Jamiemu, że nie mogę jednocześnie mówić i przeżuwać. Podejrzewałam, że z właściwym sobie uporem odłoży dla mnie jednego na później, Ian wrócił na swoje miejsce obok pieca, przyszedł też Andy – siedział z Paige i łypał na mnie nieufnym wzrokiem. Oczywiście nie było nikogo z pozostałych szabrowników, włącznie z Jaredem. Nie zjawił się także Doktor. Ciekawiło mnie, czy nadał jest pijany, czy może po prostu odchorowuje.
Tego wieczoru pierwszy raz zadał mi pytanie Geoffrey, mąż Trudy. Choć starałam się tego nie okazywać, cieszyło mnie, że dołączył do grona tolerujących mnie osób. Żałowałam jednak, że nie potrafię udzielić mu wyczerpujących odpowiedzi. Jego pytania przypominały te, które zadawał Doktor.
Zupełnie się nie znam na pracy Uzdrowicieli – przyznałam. – Nigdy nie korzystałam z ich pomocy, odkąd… odkąd przybyłam na Ziemię. Nie chorowałam. Wiem tylko, że nie kolonizowalibyśmy planety, nie wiedząc, jak utrzymać ciała żywicieli w doskonałym stanie. Wszystko da się uleczyć, od zwykłego skaleczenia przez złamaną kość po ciężką chorobę. Umiera się teraz tylko ze starości. Nawet w pełni zdrowe ludzkie ciało nie może żyć wiecznie. No i pewnie ciągle zdarzają się różne wypadki, choć o wiele rzadziej. Dusze są ostrożniejsze.
– Wypadek to jedno, a uzbrojeni ludzie to drugie – rzucił ktoś pod nosem. Wyciągałam akurat z pieca gorące pieczywo i nie widziałam, kto to powiedział, nie rozpoznałam też głosu.
– Tak, to prawda. – Nie miałam zamiaru z tym dyskutować.
– Czyli nie wiesz, czym leczą choroby? – dociekał Geoffrey. – Co jest w lekarstwach?
Potrząsnęłam głową.
– Przykro mi, nie wiem. Wcześniej, gdy miałam możliwość zgłębienia tematu, mało się tym interesowałam. Na wszystkich planetach, na których byłam, zdrowie jest po prostu czymś danym raz na zawsze, więc się o nim nie myśli.
Rumiane policzki Geoffreya zaczerwieniły się bardziej niż zwykle. Spuścił wzrok, krzywiąc usta. Co takiego powiedziałam, że go uraziłam?
Siedzący obok Heath poklepał go po plecach. Kuchnię wypełniała ponura cisza.
– A te… Sępy – odezwał się Ian, byle tylko zmienić temat. – Może mnie coś ominęło, ale nie przypominam sobie, żebyś tłumaczyła, co to znaczy, że były „mało sympatyczne”?
Owszem, nic na ten temat nie mówiłam, ale też nie wierzyłam, że Ian jest tym szczególnie zainteresowany. Zapytał po prostu o pierwszą rzecz, jaka przyszła mu do głowy.
Wykład zakończył się wcześniej niż zwykle. Nikt nie garnął się do zadawania pytań, większość padała z ust Jamiego i Iana. Wszystkim chodziło po głowie to, co odpowiedziałam Geoffreyowi.
– No, jutro trzeba wcześnie wstać, czeka nas dużo pracy… – przerwał kolejną kłopotliwą ciszę Jeb, dając do zrozumienia, że to koniec. Ludzie zaczęli wstawać z miejsc i się przeciągać. Rozmawiali ściszonymi głosami, jakby bardziej zamyśleni niż zwykle.
– Co ja takiego powiedziałam? – zapytałam Iana szeptem.
– Nic. Rozmyślają o śmierci. – Westchnął.
Doznałam olśnienia, które ludzie nazywają przeczuciem.
– Gdzie jest Walter? – zapytałam, nadal szepcząc.
Ian znowu westchnął.
– W południowym skrzydle… Nie jest z nim najlepiej.
– Dlaczego nikt mi nie powiedział?
– Miałaś ostatnio wystarczająco dużo… wrażeń, więc…
Potrząsnęłam gwałtownie głową.
– Co mu jest?
U mego boku zjawił się Jamie. Wziął mnie za rękę.
– Popękały mu kości, są bardzo kruche – powiedział ściszonym głosem. – Doktor mówi, że to końcowe stadium raka.
– Musiało go boleć od dłuższego czasu, ale się nie przyznawał – dodał smutno Ian.
Skrzywiłam się.
– I nic się nie da zrobić? Nic?
Ian potrząsnął głową, nie odrywając ode mnie lśniących oczu.
– Zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy. Nawet gdybyśmy nie mieszkali w jaskiniach, i tak nie dałoby się już nic zrobić. Nie wynaleziono lekarstwa na tę chorobę.
Zagryzłam wargę, powstrzymując się przed powiedzeniem czegoś głupiego. Oczywiście, że nie można było mu pomóc. Wszyscy oni woleliby umierać długo i w cierpieniu niż stracić świadomość. Teraz było to dla mnie jasne.
– Pytał o ciebie – kontynuował Ian. – To znaczy, czasem wypowiada twoje imię, trudno powiedzieć, o co mu chodzi. Doktor znieczula go alkoholem.
– I ma wyrzuty sumienia, że sam tyle zużył. Tak się głupio złożyło w czasie.
– Mogę się z nim zobaczyć? – zapytałam. – Czy będzie to komuś przeszkadzało?
Ian prychnął i zmarszczył brwi.
– Niektórym pewnie tak, to bardzo w ich stylu. – Potrząsnął głową. – Ale kto by się przejmował? Skoro to ostatnie życzenie Walta…
– Racja – przytaknęłam. Na dźwięk słowa „ostatnie” poczułam pieczenie w oczach. – Jeżeli Walter tego chce, to chyba nieważne, co sobie pomyślą inni, choćby nawet mieli dostać szału.
– Nie martw się, nie pozwolę, żeby ktokolwiek cię niepokoił. – Ian mocno zacisnął usta.
Zaczęłam się denerwować, trochę jakbym potrzebowała spojrzeć na zegarek. Czas dawno już przestał dla mnie cokolwiek znaczyć, teraz jednak poczułam, jak ucieka nieubłaganie.
– Możemy tam pójść jeszcze dziś? Nie jest za późno?
– Nie sypia o normalnych porach. Możemy iść sprawdzić.
Od razu ruszyłam z miejsca, pociągając ze sobą Jamiego, który wciąż ściskał moją dłoń. Popychała mnie do przodu świadomość upływającego czasu, przemijania i ostateczności. Po chwili Ian dogonił nas swoimi długimi krokami.
Skąpana w księżycowym blasku jaskinia z ogrodem nie była pusta, ale nie zwracano na nas najmniejszej uwagi. Mój widok już dawno przestał budzić ciekawość. Nikt nawet nie zauważył, że idziemy w innym kierunku niż zwykle.
Nikt oprócz Kyle’a. Widząc mnie w towarzystwie Iana, znieruchomiał w pół kroku. Omiótł mnie wzrokiem, spostrzegł dłoń Jamiego w mojej dłoni i wykrzywił usta.
Ian wyprostował ramiona, a twarz przybrała identyczny wyraz jak u brata. Odruchowo sięgnął po moją wolną rękę. Wtedy Kyle wydał z siebie odgłos, jakby miał zwymiotować, i odwrócił się do nas plecami.
Kiedy już znaleźliśmy się w ciemnościach południowego tunelu, próbowałam uwolnić dłoń, lecz Ian ścisnął ją jeszcze mocniej.
– Po co go prowokujesz – odezwałam się cicho.
– Kyle nie ma racji. Jak zwykle – to u niego nawyk. Potrzebuje więcej czasu niż inni, żeby zmądrzeć, ale to nie znaczy, że należy go traktować ulgowo.
– Boję się go – przyznałam szeptem. – Nie chcę, żeby miał jeszcze więcej powodów, by mnie nienawidzić.
Ian i Jamie równocześnie ścisnęli mnie za dłonie i odezwali się.
– Nie bój się – powiedział Jamie.
– Jeb wyraził się jasno – zauważył Ian.
– Co masz na myśli? – zapytałam.
– Jeżeli Kyle nie uzna jego reguł, będzie musiał stąd odejść.
– Ale przecież tak nie można. Tu jest jego miejsce.
– Zostaje – mruknął Ian – a więc będzie musiał się przyzwyczaić.
Dalej szliśmy już w milczeniu. Znów czułam się winna – jak przez większość czasu spędzonego w jaskiniach. Wciąż tylko wina, rozpacz, strach. Po co tu przyszłam?
Bo, choć to dziwne, właśnie tu jest twoje miejsce, szepnęła Melanie. Czuła ciepło dłoni Iana i Jamiego splecionych z moimi. Gdzie indziej doświadczyłaś czegoś takiego?
Nigdzie, przyznałam, lecz tylko bardziej mnie to przygnębiło. Ale to wcale nie oznacza, że tu jest moje miejsce. Twoje owszem.
Jesteśmy nierozłączne, Wando.
Jak gdyby trzeba mi było o tym przypominać…
Zdziwiłam się trochę, że słyszę ją tak wyraźnie. Przez ostatnie dwa dni była milcząca, wyczekiwała niecierpliwie kolejnego spotkania z Jaredem. Ja, oczywiście, też.
Może jest u Waltera. Może dlatego go nie widywałyśmy, pomyślała z nadzieją Melanie.
Nie po to tam idziemy.
Nie. Oczywiście. Powiedziała to ze skruchą, lecz nagle uświadomiłam sobie, że Walter nie znaczy dla niej tyle co dla mnie. Naturalnie było jej smutno, że umiera, ale od razu przeszła nad tym do porządku, podczas gdy ja wciąż nie mogłam się z tym pogodzić. Walter był moim przyjacielem. To mnie bronił.
Z oddali przywitało nas bladoniebieskie światło szpitala. (Wiedziałam już, że są to lampy zasilane energią słoneczną, za dnia wystawiane na słońce). Wszyscy troje równocześnie zwolniliśmy kroku. Szliśmy teraz ciszej.
Nie znosiłam tego miejsca. W półmroku, wśród dziwacznych cieni, wyglądało jeszcze mniej zachęcająco. Wyczułam w powietrzu nowy zapach – cuchnęło zgnilizną, alkoholem i żółcią.
Dwa łóżka były zajęte. Z jednego zwisały stopy Doktora, poznałam go po chrapaniu. Na drugim leżał Walter, wykoślawiony i uwiędły. Patrzył, jak się zbliżamy.
– Przyjmujesz gości, Walt? – szepnął Ian, spoglądając mu w oczy.
– Uhm – jęknął Walter. Wargi zwisały mu ze zwiotczałej twarzy, skóra lśniła wilgocią w słabym świetle lampy.
– Możemy ci jakoś pomóc? – wymamrotałam. Uwolniłam dłonie i wyciągnęłam je przed siebie, zatrzepotały bezradnie w powietrzu.
Wpatrywał się rozbieganymi oczami w ciemność. Zrobiłam krok do przodu.
– Możemy coś dla ciebie zrobić? Cokolwiek?
Błądził wzrokiem, aż w końcu natrafił na moją twarz. Zdołał się na niej skupić mimo bólu i zamroczenia alkoholem.
– Nareszcie – zadyszał. Oddech miał świszczący. – Wiedziałem, że w końcu przyjdziesz. Ach, Gladys. Tyle mam ci do powiedzenia.