Zamarłam. Po chwili spojrzałam przez ramię, by sprawdzić, czy nikt za mną nie stoi.
– Tak miała na imię jego żona – szepnął Jamie ledwie słyszalnym głosem. – Złapali ją.
– Gladys – powiedział Walter, zupełnie nieświadomy mojego zdziwienia. – Dostałem raka, dasz wiarę? Kto by pomyślał, co? Przez całe życie ani razu nie wziąłem zwolnienia… – Głos mu słabł, aż w końcu w ogóle przestałam go słyszeć, lecz nie przestawał ruszać ustami. Nie miał siły podnieść ręki, powlókł jedynie palcami po łóżku ku mnie.
Ian trącił mnie lekko.
– Co mam robić? – szepnęłam. W pomieszczeniu było parno, ale nie dlatego miałam na czole krople potu.
– …dziadek dożył stu lat – zaświstał Walter, odzyskując głos. – Nikt w rodzinie nie miał raka, nawet kuzyni. Ale twoja ciocia Regan chyba miała, prawda?
Spoglądał na mnie ufnie, czekając, aż coś powiem. Ian poklepał mnie po plecach.
– Yyy…
– A może to była ciotka Billa – przyznał Walter.
Posłałam Ianowi przerażone spojrzenie, lecz wzruszył tylko ramionami.
– Pomocy – szepnęłam, a właściwie pokazałam ustami.
Dał znak dłonią, żebym złapała Waltera za rękę.
Skóra chorego była biała jak kreda i prześwitująca. Widziałam, jak w niebieskich żyłach na dłoni pulsuje słabo krew. Podniosłam mu rękę, bardzo ostrożnie w trosce o kruche kości, o których wspominał Jamie. Była nadspodziewanie lekka, jakby pusta w środku.
– Och, Gladdie, smutno mi było bez ciebie. To miłe miejsce, spodoba ci się, nawet gdy mnie już nie będzie. Jest tu z kim porozmawiać – wiem, jak bardzo tego potrzebujesz… – Przestałam go rozumieć, gdyż mówił zbyt cicho, ale nadal kierował słowa do żony. Nawet gdy zamknął oczy, a głowa osunęła mu się na bok, usta były w ciągłym ruchu.
Ian znalazł mokrą szmatkę i zaczął mu ocierać twarz.
– Nie jestem dobra w… udawaniu – szepnęłam, zerkając na mamroczące usta Waltera, by mieć pewność, że mnie nie słyszy. – Wszystko popsuję.
– Nie musisz nic mówić – uspokajał mnie Ian. – Jest ledwie przytomny.
– Czy wyglądam jak jego żona?
– Ani trochę, widziałem ją na zdjęciu. Była ruda i krępa.
– Daj, ja to mogę robić.
Wzięłam od Iana szmatkę i wytarłam Walterowi pot z szyi. Jak zwykle czułam się pewniej, gdy miałam co robić z rękoma. Walter nie przestawał mamrotać. Wydawało mi się, że słyszę, jak mówi; „Dzięki, Gladdie, tak mi lepiej“.
Nawet nie wiedziałam, kiedy ustało chrapanie. Usłyszałam nagle za plecami znajomy glos Doktora – zbyt łagodny, by mnie przestraszył.
– Jak się czuje?
– Majaczy – odszepnął Ian. – To od brandy czy z bólu?
– Chyba raczej z bólu. Oddałbym prawą rękę za odrobinę morfiny.
– Może Jared dokona kolejnego cudu.
– Może – westchnął Doktor.
Ocierałam machinalnie bladą twarz Waltera, przysłuchując się rozmowie, ale imię Jareda więcej nie padło.
Nie ma go, szepnęła Melanie.
Pojechał po coś dla Waltera, przytaknęłam.
Sam, dodała.
Przypomniał mi się ostatni raz, kiedy się widzieliśmy – pocałunek, nadzieja… Pewnie potrzebował trochę czasu dla siebie.
Oby tylko nie po to, żeby przekonać samego siebie, że jesteś Łowcą z talentem aktorskim.
To oczywiście możliwe.
Melanie jęknęła cicho.
Ian i Doktor rozmawiali szeptem o mało istotnych rzeczach, głównie o tym, co działo się ostatnio w jaskiniach.
– Co się stało Wandzie w twarz? – zapytał Doktor Iana, ale słyszałam go wyraźnie.
– To co zwykle – odparł Ian surowym tonem.
Doktor westchnął, po czym mlasnął językiem.
Ian opowiedział mu pokrótce o dzisiejszym wykładzie i pytaniach Geoffreya.
– Byłoby nam łatwiej, gdyby w Melanie umieszczono Uzdrowiciela.
Drgnęłam, ale stali za mną i prawdopodobnie nie zauważyli.
– Mamy szczęście, że to Wanda – wstawił się za mną Ian. – Nikt inny…
– Wiem – przerwał Doktor dobrotliwym tonem. – Powinienem raczej powiedzieć: szkoda, że Wanda nie interesowała się medycyną.
– Przepraszam – wymamrotałam. To prawda, cieszyłam się doskonałym zdrowiem, nie zadając sobie trudu, by cokolwiek się na jego temat dowiedzieć. Była to pożałowania godna beztroska.
Poczułam czyjąś dłoń na ramieniu.
– Nie masz za co przepraszać – zapewnił Ian.
Jamie był bardzo cichy. Obejrzałam się i zobaczyłam, że leży na łóżku, na którym wcześniej drzemał Doktor.
– Późno już – zauważył Doktor. – Walter nigdzie się nie wybiera. Powinniście się wyspać.
– Wrócimy – obiecał Ian. – Daj znać, czy mamy coś przynieść, dla ciebie albo dla niego.
Położyłam dłoń Waltera na łóżku, delikatnie ją poklepując. Otworzył nagle oczy i skupił na mnie wzrok jeszcze bardziej niż przedtem.
– Idziesz sobie? – zaświszczał. – Musisz już iść?
Szybko chwyciłam go za dłoń.
– Nie, nie muszę.
Uśmiechnął się i znowu zamknął oczy. Zacisnął też lekko palce wokół moich.
Ian westchnął.
– Idźcie – powiedziałam. – Ja zostanę. Połóż Jamiego do łóżka.
Ian rozejrzał się po grocie.
– Chwila – odezwał się, po czym chwycił za pierwsze z brzegu łóżko. Nie było ciężkie, uniósł je z łatwością i postawił obok łóżka chorego. Aby mu to ułatwić, wyciągnęłam ramię, jak tylko potrafiłam, starając się nie potrząsnąć Walterem. Potem Ian podniósł mnie równie łatwo i posadził na dostawionym łóżku. Walter nawet nie zamrugał. Westchnęłam cicho, zaskoczona, że Ian nie miał żadnych oporów przed wzięciem mnie na ręce. Zupełnie jakbym była człowiekiem.
Wskazał brodą na dłoń Waltera zaciśniętą na mojej.
– Dasz radę tak spać?
– Tak, spokojnie.
– No to śpij dobrze. – Uśmiechnął się do mnie, po czym obrócił się i wziął Jamiego na ręce. – Idziemy, młody – zamamrotał, ruszając się z taką łatwością, jakby niósł niemowlę. Kroki oddalały się i w końcu umilkły.
Doktor ziewnął, zabrał niebieską lampę i usiadł za biurkiem z drewnianych skrzynek i aluminiowych drzwi. Gdy twarz Waltera pociemniała, ogarnął mnie niepokój. Wyglądała tak, jakby już odszedł. Na szczęście wciąż zaciskał palce wokół moich.
Doktor zaczął nucić coś cichutko pod nosem i przeglądać papiery. Ich delikatny szelest ukołysał mnie do snu.
Rano Walter mnie poznał.
Obudził się dopiero kiedy zjawił się po mnie Ian – mieliśmy oczyszczać pole kukurydzy z badyli. Obiecałam Doktorowi, że przed pracą przyniosę mu śniadanie. Na koniec delikatnie rozluźniłam zdrętwiałe palce i uwolniłam je z uścisku Waltera.
Wtedy otworzył oczy.
– Wanda – szepnął.
– Walter? – Nie byłam pewna, jak długo będzie wiedział, kim jestem, ani czy pamięta cokolwiek z zeszłego wieczoru. Szukał czegoś ręką, więc podałam mu lewą, nieodrętwiatą dłoń.
– Przyszłaś mnie odwiedzić. To miło. Teraz, jak tamci wrócili… pewnie nie jest ci lekko… Twoja twarz…
Miałam wrażenie, że z trudem rusza ustami, a oczy na przemian łapały i gubiły ostrość. Pierwsze słowa, którymi się do mnie odezwał, były słowami troski – taki właśnie był Walter.
– Wszystko w porządku. Jak się czujesz?
– Och. – Jęknął cicho. – Nie najlepiej… Doktorze?
– Jestem. – Usłyszałam go tuż za plecami.
– Mamy jeszcze trochę brandy? – wydyszał Walter.
– Jasne.
Doktor był już przygotowany. Przyłożył szyjkę grubej szklanej butelki do zwiotczałych ust Waltera i powoli wlewał do nich ciemnobrązowy płyn. Chory krzywił się z każdym palącym gardło łykiem. Trochę brandy wypłynęło mu z kącika ust i pociekło na poduszkę. Ostry zapach trunku uderzył mnie w nozdrza.
– Lepiej? – zapytał Doktor po długiej chwili, odejmując butelkę.
Walter chrząknął. Nie zabrzmiało to jak przytaknięcie. Zamknął oczy.
– Więcej?
Chory skrzywił się, a po chwili jęknął. Doktor zaklął pod nosem.
– Gdzie się podziewa Jared? – zamamrotał.
Zesztywniałam. Melanie drgnęła i znowu znikła. Głowa Waltera opadła i przekrzywiła się na bok.
– Walter? – szepnęłam.
– Stracił przytomność z bólu. Zostawmy go – powiedział Doktor.
Ścisnęło mnie w gardle.
– Co mogę zrobić?
– Obawiam się, że tyle co ja. Czyli nic. Jestem do niczego.
– Przestań – mruknął Ian. – To nie twoja wina. Świat wygląda teraz inaczej. Nikt nie oczekuje od ciebie cudów.
Skuliłam ramiona. O tak, ich świat wyglądał teraz inaczej.
Ktoś popukał mnie palcem po barku.
– Chodźmy – szepnął Ian.
Kiwnęłam głową i jeszcze raz spróbowałam uwolnić dłoń.
Walter otworzył niedowidzące oczy.
– Gladdie? Jesteś tu? – odezwał się błagalnym głosem.
– Yyy… jestem – odparłam z wahaniem, pozwalając mu zacisnąć palce na mojej dłoni.
Ian wzruszył ramionami.
– Przyniosę wam coś do jedzenia – szepnął i poszedł.
Wyczekiwałam niecierpliwie jego powrotu, zakłopotana sytuacją. Walter powtarzał w kółko imię żony, ale najwyraźniej nie miał żadnych próśb. Cieszyło mnie to. Po jakimś czasie – minęło może pół godziny – zaczęłam nasłuchiwać kroków w tunelu. Zastanawiałam się, czemu Ian tak długo nie wraca.
Doktor nie odchodził od biurka, stał przy nim zgarbiony, zapatrzony w dal. Widać było, że czuje się bezużyteczny.
W końcu usłyszałam jakiś odgłos, lecz nie były to kroki.
– Co to? – zapytałam szeptem. Walter chwilę wcześniej się uspokoił, może nawet zasnął. Nie chciałam go obudzić.
Doktor spojrzał na mnie i jednocześnie nadstawił ucha. Dobiegało nas dziwne dudnienie, ciche i szybkie. Przez chwilę miałam wrażenie, że się wzmogło, lecz potem znów jakby ucichło.
– Dziwne – stwierdził Doktor. – Prawie jak… – Zamilkł, marszcząc czoło w skupieniu.
Nasłuchiwaliśmy uważnie, dlatego bardzo wcześnie usłyszeliśmy kroki. Nie był to równy chód, jakiego spodziewaliśmy się po Ianie. Ktoś biegł do nas, i to bardzo szybko. Doktor natychmiast zareagował, przeczuwając kłopoty, i myśląc, że to Ian, wyszedł naprzeciw. Też byłam ciekawa, co się dzieje, ale nie chciałam niepokoić Waltera, który ciągle trzymał mnie za rękę, więc jedynie nadstawiałam uszu.
– Brandt? – odezwał się Doktor zdumionym głosem.
– Gdzie on jest? G d z i e o n j e s t?! – wydyszał niespodziewany gość. Odgłosy kroków umilkły tylko na moment, po chwili znów zerwał się do biegu, choć nieco już wolniejszego.
– Ale kto? – zapytał Doktor.
– Pasożyt! – syknął Brandt, wpadając do środka.
Nie był tak wielki jak Kyle czy Ian, przewyższał mnie ledwie o kilka centymetrów, ale miał budowę nosorożca. Omiótł pomieszczenie gniewnym spojrzeniem: na pół sekundy zatrzymał je na mojej twarzy, następnie zerknął na nieobecną postać Waltera, rozejrzał się jeszcze wkoło, po czym znów popatrzył na mnie.
Uczynił już pierwszy krok w moją stronę, gdy dogonił go Doktor i chwycił za ramię długimi palcami.
– Co ty wyprawiasz? – zawołał. Pierwszy raz podniósł przy mnie głos.
Zanim Brandt zdążył cokolwiek odpowiedzieć, ponownie rozległ się zagadkowy odgłos, najpierw cicho, potem bardzo głośno i znowu cicho. Przez chwilę wszyscy troje staliśmy jak wryci.
– Czy to… helikopter? – wyszeptał Doktor.
Uderzenia rozbrzmiewały jedno po drugim. W pewnym momencie zaczęło nawet drgać powietrze.
– Tak – odszepnął Brandt. – To Łowca, ten sam co wtedy, ten co go szukał. – Wskazał brodą na mnie.
Gardło nagle jakby mi się zwęziło, oddech stał się słaby i płytki. Zakręciło mi się w głowie.
Nie. Proszę. Nie teraz.
Czy ona jest nienormalna? – warknęła Mel. Nie może nas zostawić w spokoju?
Nie możemy pozwolić, żeby zrobiła im krzywdę!
Jak chcesz ją powstrzymać?
Nie wiem. To wszystko moja wina.
Moja też, Wando. Nasza wspólna.
– Jesteś pewien? – zapytał Doktor.
– Kyle widział ją wyraźnie przez lornetkę. To ta sama.
– S z u k a t u t a j? – W głosie Doktora pojawiła się nagle trwoga. Obrócił się na pięcie i spojrzał ku wyjściu. – Gdzie Sharon?
Brandt potrząsnął głową.
– Przeczesuje całą okolicę. Zaczyna w Picacho, leci w jednym kierunku, potem wraca i od nowa. Nie wygląda, jakby koncentrowała się na jednym miejscu. Zatoczyła parę kółek tam, gdzie zostawiliśmy auto.
– Gdzie Sharon? – powtórzył Doktor.
– Jest z Luciną i dzieciakami. Są bezpieczni. Chłopaki się pakują, na wypadek gdybyśmy musieli się stąd w nocy zwijać, ale Jeb mówi, że to mało prawdopodobne.
Doktor odetchnął, podszedł do biurka i oparł się o nie zgarbiony, prawie jak po długim i męczącym biegu.
– Czyli w gruncie rzeczy nic nowego – powiedział pod nosem.
– Tak. Musimy tylko przez parę dni uważać jeszcze bardziej niż zwykle. – Brandt znowu miał rozbiegane oczy, wodził nimi po pomieszczeniu, co jakiś czas zawadzając o moją twarz. – Masz tu jakiś sznur? – zapytał, po czym zaczął się przyglądać leżącemu na wolnym łóżku prześcieradłu i złapał je za brzeg.
– Sznur? – powtórzył zdziwiony Doktor.
– Żeby związać pasożyta. Kyle mnie po to przysłał.
Dostałam skurczu mięśni. Walter jęknął, gdyż ścisnęłam mu mocno palce. Próbowałam rozluźnić dłoń, nie odrywając wzroku od surowego oblicza Brandta. Czekał, aż Doktor coś mu odpowie.
– Przyszedłeś z w i ą z a ć Wandę? – Doktor znów przybrał srogi ton. – Skąd ten pomysł?
– Daj spokój. Doktorze. Nie bądź głupi. Jest tu kilka otworów i mnóstwo błyszczącego metalu. – Wskazał na stojącą pod ścianą szafkę. – Spuścisz go na chwilę z oka i od razu zacznie puszczać sygnały temu Łowcy.
Nabrałam gwałtownie powietrza, mimowolnie zwracając na siebie uwagę.
– Widzisz? – dodał. – Przejrzałem go.
Byłam gotowa zakopać się pod wielkim głazem, byle tylko skryć się przed wytrzeszczonymi oczami Łowczyni, tymczasem on myślał, że pragnę ją tu sprowadzić. Żeby mogła zabić Jamiego, Jareda, Jeba, Iana… Miałam ochotę go wyśmiać.
– Możesz wracać, Brandt – odparł lodowato Doktor. – Będę jej pilnował.
Brandt uniósł brew.
– Ludzie, co się z wami stało? Z tobą, Ianem, Trudy i resztą? Jesteście jak zahipnotyzowani. Gdyby nie to, że wasze oczy są w porządku, zacząłbym się zastanawiać…
– Śmiało, Brandt, zastanawiaj się, ile chcesz. Tylko nie tutaj.
Brandt potrząsnął głową.
– Mam zadanie do wykonania.
Doktor podszedł bliżej i stanął dokładnie pomiędzy Brandtem a mną. Założył ręce na piersi.
– Nie myśl sobie, że jej dotkniesz.
Gdzieś daleko znowu zafurkotał helikopter. Zamarliśmy, wstrzymując oddechy, dopóki nie odleciał.
Wtedy Brandt potrząsnął głową. Nic nie powiedział, tylko podszedł do biurka i złapał za krzesło. Zaniósł je pod ścianę obok szafki, postawił z hukiem na podłodze i usiadł na nim ciężko, aż metalowe nogi zazgrzytały o skałę. Pochylił się, położył dłonie na kolanach i zaczął się we mnie wpatrywać. Był jak sęp, który czeka, aż konający zając przestanie się ruszać.
Doktor głośno zacisnął szczękę.
– Gladys – wymamrotał Walter, odzyskawszy przytomność. – Jesteś tu.
Byłam zbyt zdenerwowana obecnością Brandta, by się odezwać, więc tylko poklepałam go po dłoni. Przyglądał się mętnym wzrokiem mojej twarzy, dopatrując się w niej rysów żony.
– Boli mnie, Gladdie. Boli jak cholera.
– Wiem – szepnęłam. – Doktorze?
Stał już obok z brandy w ręku.
– No, Walter, otwieramy usta.
Znowu dobiegł nas furkot helikoptera. Rozbrzmiewał gdzieś w dali, ale wciąż o wiele za blisko. Doktor drgnął i wylał mi na rękę kilka kropel brandy.
To był straszny dzień. Mój najgorszy na Ziemi, nie wyłączając pierwszego w jaskiniach i ostatniego na gorącej pustyni, kiedy byłam parę godzin od śmierci.
Helikopter krążył i krążył. Czasem znikał i mijała dobra godzina, ale kiedy już myślałam, że Łowczyni wreszcie sobie poleciała, huk śmigła rozlegał się ponownie, a mnie stawała w pamięci jej zawzięta twarz i wyłupiaste oczy, którymi przeczesywała teraz pustynię w poszukiwaniu ludzi. Próbowałam ją odegnać, przywołując obrazy pustego, bezbarwnego krajobrazu, jakbym mogła w ten sposób sprawić, że nic innego nie zobaczy i w końcu odleci.
Brandt nie przestawał mierzyć mnie podejrzliwym wzrokiem. Bez przerwy czułam na sobie jego oczy, choć rzadko na niego spoglądałam. Na szczęście wkrótce zjawił się Ian, przynosząc od razu śniadanie i lunch. Był cały brudny od pakowania się na wypadek ewakuacji – cokolwiek to znaczyło. Nie bardzo rozumiałam, dokąd mieliby się udać. Kiedy Brandt wyjaśnił mu urywanymi zdaniami powód swojej obecności, twarz Iana przybrała tak groźny wyraz, że wyglądał jak Kyle. Ustawił potem obok mnie inne wolne łóżko i usiadł na nim, zasłaniając mnie przed wzrokiem Brandta.
Moim największym zmartwieniem nie był jednak ani helikopter, ani stały dozór. W zwykły dzień – o ile takie w ogóle jeszcze się zdarzały – każda z tych rzeczy zapewne nie dawałaby mi spokoju. Dziś jednak zdawały się czymś błahym.
Przed południem Doktor podał Walterowi resztkę brandy. Miałam wrażenie, że nie minęło nawet dziesięć minut, a Walter znowu zaczął się skręcać i jęczeć. Z trudem łapał oddech. Jego palce obcierały mi skórę na dłoni, lecz gdy tylko próbowałam ją zabrać, jęki przeradzały się w przeraźliwy krzyk. Raz musiałam skorzystać z ubikacji. Brandt poszedł za mną, a więc także Ian. Kiedy wróciliśmy, pokonawszy niemal całą drogę biegiem, okrzyki Waltera brzmiały nieludzko. Doktor miał zapadniętą twarz, widać było, że bardzo to przeżywa. Walter uspokoił się, dopiero gdy się do niego odezwałam, ponownie odgrywając rolę żony. Okłamywałam go dla jego dobra, dlatego przychodziło mi to z pewną łatwością. Brandt mruczał coś pod nosem, niezadowolony, ale wiedziałam, że nie ma racji. Teraz liczył się tylko Walter i jego cierpienie.
Chory jednak nadal wił się i pojękiwał, aż w końcu Brandt udał się na drugi koniec pomieszczenia i zaczął chodzić w tę i z powrotem, próbując się wyłączyć.
Kiedy światło prześwitujące przez sufit zaczęło pomarańczowieć, zjawił się Jamie z jedzeniem dla czworga. Nie pozwoliłam mu zostać; nakłoniłam Iana, by odprowadził go z powrotem do kuchni, i kazałam mu obiecać, że będzie go pilnował całą noc, gdyż bałam się, że chłopiec spróbuje wrócić. Wcześniej Walter, poruszywszy złamaną nogą, wydał z siebie mrożący krew w żyłach wrzask. Nie chciałam, żeby ta noc wyryła się Jamiemu w pamięci, tak jak mnie i Doktorowi. Może również Brandtowi, choć ten robił, co mógł, by ignorować cierpienia Waltera; zatykał sobie uszy i nucił fałszywe melodie.
Doktor przeciwnie, wcale nie próbował się dystansować, lecz cierpiał razem z Walterem. Twarz miał pobrużdżoną, tak jakby rozdzierające okrzyki chorego przeorały ją niczym pazury.
Nie spodziewałam się ujrzeć tyle współczucia w człowieku, a tym bardziej w Doktorze. Odkąd zobaczyłam, jak przeżywa cierpienia Waltera, patrzyłam na niego zupełnie inaczej. Miał w sobie tyle empatii, że zdawał się krwawić w środku. Przestałam wierzyć w jego okrucieństwo, ten człowiek po prostu nie mógł być katem. Próbowałam sobie przypomnieć, co takiego sprawiło, że miałam o nim podobne wyobrażenie czy ktokolwiek powiedział coś wprost? Chyba nie. Widocznie pod wpływem strachu wyciągnęłam niewłaściwe wnioski.
Tego koszmarnego dnia Doktor raz na zawsze zdobył moje zaufanie. Natomiast jego szpital wydawał mi się teraz jeszcze bardziej odstręczający.
Wraz z ostatnimi promieniami słońca zniknął helikopter. Jeszcze długo siedzieliśmy w ciemnościach, nie ważąc się zapalić nawet bladoniebieskiej lampy. Nie byliśmy pewni, czy poszukiwania się zakończyły. Jako pierwszy uwierzył w to Brandt – on również miał już dość szpitala.
– Pewnie zrezygnował – mruknął znużony, kierując się do wyjścia. – W nocy nic nie widać. Zabieram lampę. Doktorze, żeby pasożyt nie wyciął jakiegoś numeru.
Doktor nic nie odpowiedział, nawet za nim nie spojrzał.
– Zrób coś, Gladdie, zrób coś! – błagał Walter, ściskając mnie za dłoń. Otarłam mu pot z twarzy.
Miałam wrażenie, że czas zwolnił, stanął w miejscu. Czarna noc zdawała się nie mieć końca. Walter krzyczał coraz częściej i coraz głośniej.
Melanie była nieobecna; zdawała sobie sprawę, że nic nie może zdziałać. Ja również najchętniej bym się ukryła, gdyby nie to, że Walter mnie potrzebował. Byłam sama ze swoimi myślami – ziściło się moje dawne pragnienie. Czułam się jednak zagubiona.
W końcu przez otwory w wysokim suficie zaczęło się wkradać słabe, szare światło. Balansowałam na krawędzi snu, co jakiś czas słysząc jęki i krzyki Waltera. Z tyłu dochodziło chrapanie Doktora. Cieszyło mnie, że uda mu się choć trochę odpocząć.
W ogóle nie usłyszałam nadejścia Jareda. Szemrałam coś bezładnie do Waltera, próbując go uspokoić.
– Jestem, jestem – wymamrotałam, gdy po raz kolejny wypowiedział imię żony. – Cii, już dobrze. – Moje słowa nie miały znaczenia, ale sam głos zdawał się działać na niego kojąco.
Nie wiem, jak długo Jared nam się przyglądał, zanim go zauważyłam. Zapewne dłuższą chwilę. Co dziwne, nie zareagował gniewem. Głos miał spokojny.
– Doktorze. – Usłyszałam za plecami skrzypienie łóżka. – Doktorze, wstawaj.
Słysząc znajomy głos, nie do pomylenia z żadnym innym, obróciłam się gwałtownie, uwalniając dłoń.
Jared potrząsał Doktorem i spoglądał na mnie. W mroku jego oczy były nieprzeniknione, a twarz pozbawiona wyrazu.
Melanie nagle się przebudziła. Obserwowała uważnie tę maskę, próbując zmiarkować, jakie kryją się pod nią myśli.
– Gladdie! Nie odchodź! Proszę! – zaskrzeczał Walter, aż Doktor zerwał się z łóżka, omal go nie wywracając.
Obróciłam się z powrotem ku choremu i wsunęłam swoją obolałą dłoń między wyciągnięte palce.
– Cii, cii! Już dobrze, Walter. Jestem. Nigdzie nie pójdę. Obiecuję.
Uspokoił się. Kwilił teraz jak małe dziecko. Otarłam mu czoło wilgotną szmatką i łkanie urwało się nagle, przechodząc w westchnienie.
– Co jest grane? – zapytał pod nosem Jared.
– Ona jest najlepszym środkiem przeciwbólowym, jaki udało mi się znaleźć – odparł Doktor zmęczonym głosem.
– Mam dla ciebie coś lepszego niż oswojony Łowca.
Poczułam skurcz w żołądku, a Melanie syknęła wściekle. Boże, jaki on jest ślepy i uparty! Nie uwierzyłby ci nawet gdybyś mu powiedziała, że słońce wstaje na wschodzie.
Ale Doktor był zbyt podekscytowany, by przejąć się wymierzoną we mnie obelgą.
– Znalazłeś coś!
– Morfinę. Nie za dużo. Byłbym wcześniej, ale wypatrzył mnie Łowca.
Doktor nie marnował ani chwili. Usłyszałam, jak wyciąga coś z szeleszczącego opakowania i wydaje okrzyk zachwytu.
– Jared, jesteś cudotwórcą.
– Poczekaj…
Ale Doktor stał już obok mnie, promieniejąc na zmizerniałej twarzy. W rękach trzymał niewielką strzykawkę. Wbił Walterowi cieniutką igłę w fałdę na łokciu. Odwróciłam głowę. Nie mogłam na to patrzeć, wbijanie czegoś w skórę wydawało mi się strasznie inwazyjne.
Jednakże już po upływie pół minuty zastrzyk zaczął działać. Naprężone ciało chorego zmiękło i opadło na materac, niespokojny oddech wyrównał się i przycichł, ręka rozluźniła się, uwalniając moją.
Zaczęłam masować lewą dłoń, by odzyskać czucie w koniuszkach palców. Tam, gdzie wracała krew, czułam lekkie mrowienie.
– Słuchaj, naprawdę nam nie starczy – bąknął Jared.
Oderwałam wzrok od twarzy Waltera, nareszcie niczym niezmąconej. Jared stał tyłem do mnie, ale widziałam zdziwienie na twarzy Doktora.
– Nie starczy na co? Nie mam zamiaru oszczędzać morfiny na czarną godzinę, Jared. Pewnie niedługo będziemy żałować, że jej nie mamy, ale nie pozwolę, żeby Walter oszalał z bólu, skoro mogę mu ulżyć!
– Nie o to mi chodziło – odparł Jared głosem, jakim mówił, gdy dobrze coś przemyślał. Niespiesznym i równym, jak oddech Waltera.
Doktor zmarszczył brwi.
– Wystarczy tylko na trzy, może cztery dni, nie więcej – powiedział Jared. – I to jeżeli będziesz mu ją odpowiednio dawkował.
Nie rozumiałam, o czym mówi, ale Doktor najwyraźniej tak.
– Ech – westchnął. Obrócił się twarzą do Waltera i zobaczyłam, że nad jego dolnymi powiekami gromadzą się świeże łzy. Otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale nie padło z nich ani jedno słowo.
Bardzo chciałam się dowiedzieć, o czym rozmawiają, ale powściągała mnie obecność Jareda; znów czułam lęk przed mówieniem, uczucie, od którego powoli się już odzwyczajałam.
– Nie uratujesz mu życia. Możesz jedynie uratować go od bólu.
– Wiem – odparł Doktor. Głos mu się załamał, jakby powstrzymywał płacz. – Masz rację.
Co się dzieje? – zapytałam. Pomyślałam, że skorzystam z obecności Melanie, dopóki ze mną jest.
Chcą go zabić, stwierdziła suchym tonem. Mają dość morfiny, by wstrzyknąć mu śmiertelną dawkę.
Z trudem złapałam powietrze. Mój oddech, choć niezbyt głośny, wypełnił ciche pomieszczenie. Nie zaprzątałam sobie jednak głowy reakcją Jareda ani Doktora. Pochyliłam się ze łzami w oczach nad Walterem.
Nie, pomyślałam, nie. Jeszcze nie. Nie.
Wolisz, żeby umarł z bólu?
Po prostu… przeraża mnie ta… ostateczność. To takie nieodwracalne. To mój przyjaciel. Nigdy więcej go nie zobaczę.
A ilu przyjaciół poleciałaś odwiedzić na innych planetach?
Jeszcze nigdy nie miałam takich przyjaciół jak tu.
Przyjaciele z poprzednich wcieleń zlewali mi się w głowie. Dusze były do siebie bardzo podobne, pod pewnymi względami wręcz identyczne. Walter był inny – nie dało się go nikim zastąpić.
Tuliłam jego głowę, kapiąc na nią łzami. Próbowałam zdusić płacz, ale nadaremnie. Był to raczej lament niż szloch.
Wiem, wiem. Kolejny pierwszy raz, szepnęła Melanie ze współczuciem. Współczuła mi – to również był pierwszy raz.
– Wando? – odezwał się Doktor.
Potrząsnęłam tylko głową. Nie byłam w stanie mu odpowiedzieć.
– Chyba za długo tu siedzisz. – Poczułam na ramieniu jego ciepłą, lekką dłoń. – Powinnaś odpocząć.
Jeszcze raz potrząsnęłam głową, wciąż popłakując.
– Jesteś wykończona – przekonywał. – Idź się umyć, rozprostować. Zjedz coś.
Spojrzałam mu w oczy.
– Czy Walter będzie tu, kiedy wrócę? – wymamrotałam przez łzy.
Przymrużył oczy.
– Chcesz tego?
– Chciałabym się pożegnać. To mój przyjaciel.
Poklepał mnie po ramieniu.
– Wiem, Wando, wiem. Ja też. Wcale mi się nie spieszy. Idź się przewietrzyć i wróć. Walter jeszcze trochę pośpi.
Jego zmęczona twarz miała szczery wyraz. Ufałam mu.
Przytaknęłam i ostrożnie oparłam głowę Waltera na poduszce. Pomyślałam, że może łatwiej mi będzie sobie z tym poradzić, jeśli odpocznę trochę od tego miejsca. Nie wiedziałam jednak, jak to właściwie jest – pożegnać kogoś na zawsze.
Wychodząc, musiałam jeszcze spojrzeć na Jareda – chcąc nie chcąc, byłam w nim zakochana. Mel pragnęła tego samego, najlepiej bez mojego udziału. Jak gdyby jedno nie wykluczało drugiego.
Jared patrzył na mnie. Odniosłam wrażenie, że już od dłuższego czasu. Twarz miał opanowaną, ale znów pojawił się na niej cień zdumienia i podejrzenia. Byłam już tym zmęczona. Nawet gdybym istotnie była dobrą aktorką, po co miałabym to wszystko przed nim odgrywać? Wiadome było, że Walter już nigdy nie stanie w mojej obronie. Po co miałabym go sobie „urabiać”?
Przez jedną długą sekundę spoglądałam Jaredowi w oczy, po czym obróciłam się i ruszyłam w głąb tunelu, czarnego jak smoła, a mimo to bardziej przyjaznego niż tamto srogie oblicze.