Rozdział 43

Gorączka

Domyślałam się, że wyglądam jak posąg. Ręce miałam skrzyżowane przed sobą, twarz pozbawioną wyrazu, oddech zbyt płytki, by unosił mi pierś.

Za to w środku kotłowałam się, jakby cząstki moich atomów zmieniły ładunek i nawzajem się odpychały.

Uratowałam Melanie, lecz nie mogłam uratować Jamiego. Zrobiłam wszystko, co w mojej mocy, i okazało się, że to nie wystarczy.

Przed wejściem do naszego pokoju zgromadził się tłum ludzi. Jared, Kyle i Ian dopiero co wrócili z rozpaczliwego wypadu, niestety z pustymi rękoma. Przez trzy dni narażali życie, lecz jedyną rzeczą, jaką udało im się zdobyć, była przenośna lodówka wypełniona kostkami lodu. Trudy robiła teraz zimne kompresy i kładła je Jamiemu na czole i piersi, a także pod kark.

Lód zbijał wprawdzie szalejącą gorączkę, ale nie mógł starczyć na długo. Na kolejną godzinę? Dłużej? Krócej? Wiedziałam, że prędzej czy później Jamie znów będzie na krawędzi śmierci.

To ja zmieniałabym mu okłady, gdyby nie to, że nie mogłam się ruszyć. Gdybym się ruszyła, rozpadłabym się na mikroskopijne kawałki.

– Nic? – wymamrotał Doktor. – A sprawdziliście…

– We wszystkich miejscach, jakie nam tylko przyszły do głowy – przerwał mu Kyle. – Antybiotyki to nie środki przeciwbólowe ani narkotyki, ludzie nigdy nie mieli powodów, by trzymać je w ukryciu. Gdyby ciągle istniały, leżałyby na wierzchu. Ale już ich nie ma.

Jared milczał, wpatrzony w zaczerwienioną twarz chorego chłopca.

Ian stał obok mnie.

– Nie rób takiej miny – szepnął mi. – Wyliże się z tego. To twardziel.

Nie byłam w stanie mu odpowiedzieć. Zresztą ledwie słyszałam, co do mnie mówi.

Doktor uklęknął obok Trudy i opuścił Jamiemu brodę. Drugą ręką, w której trzymał miseczkę, zaczerpnął lodowatej wody i zwilżył chłopcu usta. Wszyscy usłyszeli, jak Jamie przełyka głośno, z trudem. Oczy mu się jednak nie otwierały.

Miałam wrażenie, że już nigdy nie będę w stanie się ruszyć. Że stanę się częścią skalnego muru. Pragnęłam być skałą.

Pomyślałam, że jeśli wykopią na pustyni dół dla Jamiego, będą mnie musieli zakopać razem z nim.

To za mało, za mało, denerwowała się Melanie.

O ile mną owładnęła rozpacz, o tyle nią – wściekłość.

Starali się.

Samo staranie się niczego nie rozwiąże. Jamie n i e m o ż e umrzeć. Muszą szukać dalej.

Po co? Nawet gdyby znaleźli te wasze stare antybiotyki, jakie są szanse, że będą wciąż dobre? Zresztą i tak miały niską skuteczność. Są niewiele warte. Jamie nie potrzebuje waszych lekarstw. Potrzeba mu czegoś więcej. Czegoś, co naprawdę działa…

Nagle mnie olśniło. Oddech mi przyspieszył, stał się głębszy.

Potrzeba mu moich lekarstw, uświadomiłam sobie.

Żadnej z nas nie chciało się wierzyć, że to takie oczywiste. Takie proste.

Otworzyłam skamieniałe usta.

– Jamie potrzebuje prawdziwych lekarstw. Takich, jakich używają dusze. Musimy je zdobyć.

Doktor zmarszczył brwi.

– Nie wiemy nawet, jak działają.

– Czy to ważne? – Mój głos przechodził powoli gniewem Melanie. – Najważniejsze, że działają. Mogą uratować mu życie.

Jared patrzył na mnie. Czułam też na sobie spojrzenie Iana, Kyle’a i całej reszty zgromadzonych. Ale widziałam tylko Jareda.

– Nie mamy jak ich zdobyć – odezwał się Jeb zrezygnowanym tonem, jakby już się poddał. – Możemy się zapuszczać tylko tam, gdzie nikogo nie ma. W szpitalach zawsze ktoś jest. Przez całą dobę. Nie sposób przejść niezauważonym. Nie pomożemy Jamiemu, dając się złapać.

– No właśnie – dodał stanowczo Kyle. – Pasożyty bardzo chętnie go uleczą, jak już nas tu znajdą. A potem wpuszczą do niego robala. O to ci chodzi?

Obróciłam się i zmierzyłam go gniewnym wzrokiem. Czułam, jak naprężają mi się mięśnie, jak tułów nachyla się do przodu. Ian położył mi rękę na barku, jakby chciał mnie powściągnąć. Nie wydawało mi się, bym mogła wykonać w stronę Kyle’a jakiś gwałtowny ruch, ale być może się myliłam. Nie byłam całkiem sobą.

Odezwałam się jednostajnym, beznamiętnym głosem.

– Musi być jakiś sposób.

Jared przytaknął, kiwając głową.

– Może jakieś małe miejsce. Strzelba narobiłaby zbyt wiele hałasu, ale gdyby było nas dużo, moglibyśmy użyć noży.

– Nie. – Skrzyżowane dotychczas ręce opadły mi ze zdumienia. – Nie. Nie to miałam na myśli. Nie zabijanie…

Ale nikt mnie nawet nie słuchał. Jeb wdał się z dyskusję z Jaredem.

– Nie ma na to szans, chłopcze. Ktoś by od razu dał cynk Łowcom. Nawet gdyby udało nam się prysnąć, nie daliby nam po czymś takim spokoju. A trudno byłoby w ogóle się stamtąd wydostać. No i ruszyliby za nami w pościg.

– Poczekajcie. Czy nie możecie…

Wciąż nie zwracali na mnie uwagi.

– Ja też nie chcę, żeby chłopak umarł, ale nie możemy dla jednej osoby ryzykować życia nas wszystkich – stwierdził Kyle. – Ludzie umierają, zdarza się. Nie dajmy się zwariować z powodu jednego dziecka.

Miałam ochotę go udusić, odciąć mu dopływ powietrza, by zatrzymać ten chłodny potok słów. Ja – nie Melanie, To j a chciałam sprawić, żeby posiniał na twarzy. Melanie czuła podobnie, ale wiedziałam, jaka część tej agresji pochodzi bezpośrednio ode mnie.

– Musimy go uratować – powiedziałam, tym razem głośniej.

Jeb spojrzał na mnie.

– Skarbie, nie możemy tak po prostu tam wejść i poprosić o pomoc.

Wtedy dotarła do mnie kolejna prosta i oczywista prawda.

– Wy nie. Ale ja tak.

Cały pokój zamarł.

Rozkoszowałam się pięknem rodzącego mi się w głowie planu. Jego doskonałością. Mówiłam głównie do siebie i do Melanie. Była pod wrażeniem. To miało pełne szanse powodzenia. Mogłyśmy ocalić Jamiego.

– Dusze nie są ani trochę podejrzliwe. Wcale nie muszę umieć dobrze kłamać, i tak niczego się nie domyślą. Do głowy im nie przyjdzie, że coś przed nimi kryję. Oczywiście, że nie. Jestem jedną z nich. Zrobią wszystko, żeby mi pomóc. Mogę im powiedzieć, że zrobiłam sobie krzywdę, chodząc po górach, albo coś w tym rodzaju… Potem postaram się zostać na chwilę sama i zabiorę tyle lekarstw, ile dam radę schować. Pomyślcie tylko! Mogę zabrać tyle, by starczyło wam na długie lata. I Jamie będzie zdrowy! Czemu wcześniej o tym nie pomyślałam? Może nawet Waltera dałoby się uratować.

Dopiero teraz podniosłam wzrok i rozejrzałam się błyszczącymi oczami po pokoju. Co za doskonały plan!

Tak doskonały, tak nieskazitelnie słuszny, tak w moim mniemaniu oczywisty, że minęło pół wieczności, zanim zrozumiałam ich miny. Gdyby nie złowieszczy grymas Kyle’a, pewnie zajęłoby mi to jeszcze więcej czasu.

Nienawiść. Podejrzliwość. Strach.

Nawet pokerowa twarz Jeba na niewiele się tym razem zdała. W jego przymrużonych oczach widniało niedowierzanie.

Każda z tych twarzy mówiła „nie“.

Czy oni są nienormalni? Nie widzą, jak bardzo wszyscy byśmy na tym skorzystali?

Nie ufają mi. Myślą, że chcę ich wydać, że chcę wydać Jamiego!

– Proszę – szepnęłam. – To jedyny sposób, żeby go uratować.

– Cierpliwa bestia, co? – fuknął Kyle. – Długo czekała na dogodny moment, trzeba jej to przyznać.

Znów musiałam się powstrzymywać, żeby nie rzucić mu się do gardła.

– Doktorze? – odezwałam się błagalnym głosem.

Nie spojrzał mi w oczy.

– Nawet gdybyśmy mogli cię wypuścić na zewnątrz, Wando… I tak nie mógłbym zaufać lekom, o których nie mam żadnego pojęcia. Jamie jest silny. Organizm sobie poradzi.

– Pojedziemy szukać dalej – wymamrotał Ian. – Na pewno coś znajdziemy. Nie wrócimy z pustymi rękami.

– To nie wystarczy. – Łzy cisnęły mi się do oczu. Spojrzałam na jedyną osobę, która mogła rozumieć ogrom mojego bólu. – Jared. Ty wiesz. W i e s z dobrze, że nie pozwoliłabym, żeby Jamiemu stała się jakaś krzywda. Wiesz, że chcę to zrobić. Proszę.

Patrzył mi w oczy przez długą chwilę. Następnie rozejrzał się po pokoju, spoglądając kolejno na pozostałe twarze: Jeba, Doktora, Kyle’a, Iana, Trudy. Potem ogarnął wzrokiem milczących gapiów stojących na korytarzu, o twarzach wykrzywionych na podobieństwo twarzy Kyle’a: Sharon, Violettę, Lucinę, Reida, Geoffreya, Heatha, Heidi, Andy’ego, Aarona, Wesa, Lily, Carol – moich przyjaciół przemieszanych z wrogami. Wszyscy oni wyglądali jak Kyle. Jared popatrzył jeszcze na drugi szereg postaci – tych już nie widziałam. Później na Jamiego. W pokoju panowała zupełna cisza, nie słychać było nawet oddechów.

– Nie, Wando – powiedział cicho. – Nie.

Reszta odetchnęła z ulgą.

Poczułam, jak uginają się pode mną kolana. Upadłam przed siebie, wyrywając dłoń z uścisku Iana, gdy ten próbował mnie podnieść. Doczołgałam się do Jamiego i odtrąciłam Trudy na bok łokciem. Wszyscy przyglądali się w milczeniu. Zdjęłam mu kompres z głowy i nałożyłam świeży lód. Ani razu nie spojrzałam w żadne z utkwionych we mnie oczu. I tak nic nie widziałam przez łzy.

– Jamie, Jamie, Jamie – zawodziłam. – Jamie, Jamie, Jamie.

Jedyne, co mogłam teraz robić, to wypowiadać jego imię i dotykać co chwila okładów, sprawdzając, czy nie trzeba ich zmienić.

Słyszałam, jak pozostali wychodzą, po kilku naraz. Słyszałam oddalające się głosy, głównie niezadowolone. Nie rozumiałam jednak, co mówią.

Jamie, Jamie, Jamie…

– Jamie, Jamie, Jamie…

Kiedy pokój prawie całkiem opustoszał, Ian uklęknął przy mnie.

– Wiem, że chcesz dobrze… ale Wando, oni cię zabiją, jeżeli spróbujesz – szeptał. – Po tym, co się stało… w szpitalu. Boją się, że masz teraz powód, żeby nas zdradzić… Zresztą Jamie wyzdrowieje. Trzeba wierzyć.

Odwróciłam twarz, a wtedy sobie poszedł.

– Przykro mi, złotko – mruknął Jeb, wychodząc za nim.

Jareda też już nie było. Nie słyszałam, jak wychodzi, ale wiedziałam, że poszedł. I słusznie, pomyślałam. Nie kochał Jamiego tak bardzo jak my. Dał tego dowód. Dobrze zrobił, że wyszedł.

Doktor został, ale przyglądał się tylko bezradnie. Nie spojrzałam na niego ani razu.

Powoli zmierzchało, światło przybrało najpierw pomarańczowy, a potem szary kolor. Skończył się lód. Czułam, jak Jamie zaczyna znowu płonąć.

– Jamie, Jamie, Jamie… – Głos dawno mi zachrypł, ale nie mogłam przestać. – Jamie, Jamie, Jamie…

W pokoju zrobiło się ciemno. Nie widziałam jego twarzy. Czy odejdzie tej nocy? Czy po raz ostatni widziałam go dzisiaj żywego?

Szeptałam jego imię głosem, na tyle bezdźwięcznym, że słyszałam słabe chrapanie Doktora.

Niestrudzenie ocierałam Jamiemu twarz letnią szmatką. Nawet zwykła woda troszkę go schładzała. Gorączka nieco osłabła. Zaczęłam wierzyć, że nie umrze tej nocy. Wiedziałam jednak, że nie dam rady trzymać go przy sobie w nieskończoność. Któregoś dnia mi się wyśliźnie. Jutro. Pojutrze. A wtedy ja też umrę. Nie przeżyję bez niego.

Jamie, Jamie, Jamie… – pojękiwała Melanie.

Jared nam nie uwierzył, zapłakałyśmy obie. Pomyślałyśmy o tym jednocześnie.

Wokół panowała niczym niezmącona cisza. Nie dochodziły mnie żadne dźwięki.

Nagle Doktor krzyknął. Był to dziwny, przytłumiony odgłos, jak gdyby usta miał przyciśnięte do poduszki.

Ujrzałam w ciemnościach ruchome kształty. W pierwszej chwili zdawały się nie mieć sensu. Doktor dziwnie podrygiwał. Zrobił się duży – jakby miał zbyt wiele rąk. Byłam przerażona. Nachyliłam się nad nieruchomą figurą Jamiego, chcąc go ochronić przed niebezpieczeństwem, jakiekolwiek ono było. Nie mogłam uciec, gdy tak leżał bezbronny. Serce tłukło mi o żebra.

Po chwili Doktor przestał wymachiwać rękoma. Znowu rozległo się chrapanie, tym razem cięższe i głośniejsze. Osunął się z powrotem na ziemię i ujrzałam, jak wyłania się z niego drugi cień. Ktoś przede mną stał.

– Chodźmy – szepnął Jared. – Nie ma czasu do stracenia.

Serce prawie mi wybuchło.

Wierzy.

Zerwałam się na nogi, siłą woli prostując zdrętwiałe kolana.

– Co zrobiłeś Doktorowi?

– Chloroform. Długo nie potrzyma.

Obróciłam się natychmiast i oblałam Jamiego letnią wodą, mocząc ubranie i materac. Ani drgnął. Miałam nadzieję, że to go ochłodzi, dopóki Doktor się nie zbudzi.

– Idź za mną.

Szłam za nim krok w krok. Poruszaliśmy się bardzo cicho, prawie się dotykając, prawie biegnąc, ale niezupełnie. Jared trzymał się ścian, a ja sunęłam w ślad za nim.

Przystanął, gdy dotarliśmy do skąpanej w świetle księżyca jaskini z ogrodem. Była całkiem pusta, pogrążona w ciszy.

Dopiero teraz mogłam mu się lepiej przyjrzeć. Przez ramię miał przerzuconą strzelbę, a u pasa nóż. W wyciągniętych ku mnie dłoniach trzymał kawałek ciemnego materiału. Pojęłam natychmiast.

– Racja, zawiąż mi oczy – wyszeptałam jednym tchem.

Przytaknął głową. Zamknęłam powieki, czekając, aż założy mi opaskę. I tak bym ich nie otwierała.

Zawiązał ją sprawnie i mocno. Gdy skończył, obróciłam się szybko parę razy wokół własnej osi – raz, dwa…

Złapał mnie i zatrzymał.

– Starczy.

Chwycił mnie jeszcze mocniej, uniósł – zadyszałam zaskoczona – i przerzucił przez ramię. Zgięło mnie wpół, zawisłam mu głową i tułowiem wzdłuż pleców, obok strzelby. Objął mnie mocno za nogi i nie tracąc czasu, ruszył truchtem przed siebie. Podskakiwałam z każdym krokiem, raz po raz ocierając się twarzą o jego koszulę.

Zupełnie straciłam poczucie kierunku. Nie próbowałam jednak zgadywać ani się domyślać. Skupiłam całą uwagę na jego nogach: liczyłam kroki. Dwadzieścia, dwadzieścia jeden, dwadzieścia dwa, dwadzieścia trzy…

Czułam, jak się nachyla, biegnąc najpierw z górki, potem pod górkę. Starałam się o tym nie myśleć.

Czterysta dwanaście, trzynaście, czternaście…

Wiedziałam, kiedy wydostaliśmy się na zewnątrz. Czułam suchy, czysty powiew pustyni. Mimo że musiała się zbliżać północ, powietrze było gorące.

Zdjął mnie z ramienia i postawił na ziemi.

– Tu jest płasko. Myślisz, że dasz radę biec z zawiązanymi oczami?

– Tak.

Chwycił mnie mocno pod łokciem i ruszył do przodu, narzucając ostre tempo. Nie było łatwo. Co chwila łapał mnie w ostatnim momencie, gdy już miałam się wywrócić. Z czasem zaczęłam się przyzwyczajać i lepiej trzymałam równowagę na wyboistej drodze. Wkrótce oboje ciężko dyszeliśmy.

– Jak tylko… dobiegniemy… do jeepa… będziemy bezpieczni.

Do jeepa? Ogarnęła mnie dziwna fala nostalgii. Mel nie widziała tego auta od czasu tragicznej wyprawy do Chicago, nie wiedziała nawet, czy przetrwało.

– A jak… nie? – zapytałam.

– To nas złapią… i cię zabiją… Ian ma rację.

Próbowałam biec jeszcze szybciej. Nie po to, by ratować swoje życie, lecz dlatego, że tylko ja mogłam uratować Jamiego. Znowu się potknęłam.

– Czekaj… zdejmę ci… opaskę… Będziesz… biec… szybciej.

– Na pewno?

– Nie rozglądaj się… Okej?

– Słowo.

Pociągnął za supeł. Gdy tylko szmatka opadła mi z oczu, utkwiłam wzrok w ziemi.

Biegło mi się teraz o wiele lepiej. Księżyc świecił jasno, piasek był równy. Jared opuścił rękę i przyspieszył. Nadążałam za nim bez problemu. Długi bieg nie był dla tego ciała niczym nowym. Złapałam ulubione tempo. Pewnie trochę ponad sześć minut na milę. Wiedziałam, że nie utrzymam go w nieskończoność, ale zamierzałam dać z siebie wszystko.

– Słyszysz… coś? – zapytał.

Wytężyłam słuch. Tylko dwie pary stóp biegnących po piasku.

– Nie.

Charknął uspokojony.

Uświadomiłam sobie, że pewnie dlatego zabrał broń. Żeby nie mogli do nas strzelać.

Biegliśmy mniej więcej godzinę, zaczęłam zwalniać, Jared też. Suszyło mnie w gardle.

Ani razu nie oderwałam oczu od ziemi, dlatego zdziwiłam się, gdy zarył mi je dłonią. Zwolniłam chwiejnie kroku, pozwalając się dalej prowadzić.

– Prawie jesteśmy. Prosto…

Pociągnął mnie za rękę, nie odsłaniając mi oczu. Nasze kroki zaczęły się odbijać echem. Pustynia zrobiła się nierówna.

– Chodź.

Jego dłoń nagle zniknęła.

Widziałam jednak niewiele więcej. Kolejna ciemna jaskinia. Niezbyt głęboka. Gdybym się obróciła, mogłabym z niej wyjrzeć, ale tego nie zrobiłam.

Jeep stał tyłem do wyjścia. Wyglądał tak samo, jak pamiętałam, choć widziałam go po raz pierwszy w życiu. Wskoczyłam na przedni fotel.

Jared siedział już obok. Pochylił się w moją stronę i ponownie przewiązał mi oczy. Siedziałam nieruchomo, by mu tego nie utrudniać.

Przestraszył mnie warkot silnika. Wydawał się bardzo głośny. Tylu ludzi nas teraz szukało.

Ruszyliśmy na wstecznym biegu. Chwilę później wiatr rozwiewał mi włosy. Za autem ciągnął się dziwny odgłos, którego Mel nie pamiętała.

– Jedziemy do Tucson – powiedział Jared. – Nigdy tam nie jeździmy, bo to za blisko. Ale teraz nie mamy czasu. Znam jeden nieduży szpital na obrzeżach miasta.

– Ale nie Saint Mary’s?

Wyczuł niepokój w moim głosie.

– Nie, dlaczego?

– Znam tam kogoś.

Milczał przez parę chwil.

– Poznają cię?

– Nie. Moja twarz nie będzie nikomu nic mówić. My nie mamy… listów gończych.

– Aha.

Dał mi jednak do myślenia – zaczęłam się trochę martwić swoim wyglądem. Zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, sięgnął po moją dłoń, włożył do niej coś bardzo małego i zacisnął mi palce.

– Nie zgub tego.

– Co to?

– Jeżeli się połapią, że jesteś… po naszej stronie, jeżeli mieliby… wsadzić w ciało Mel kogoś innego, włóż to do ust i przegryź.

– Trucizna?

– Tak.

Zamyśliłam się na chwilę. Potem zaczęłam się śmiać. Nie mogłam temu zaradzić. Nerwy miałam w strzępach z powodu stresu.

– To nie żart, Wando – powiedział ze złością. – Jeżeli nie możesz tego zrobić, będziemy musieli zawrócić.

– Nie, nie, mogę. – Próbowałam się opanować. – Mogę. Właśnie dlatego się śmieję.

– Nie widzę w tym nic śmiesznego – odparł surowym tonem.

– Nie rozumiesz? Nie chciałam oddać życia dla milionów dusz. Dla własnych… dzieci. Bałam się umrzeć na zawsze. A teraz jestem gotowa to zrobić dla jednego obcego dziecka. – Znowu się zaśmiałam. – To absurdalne. Ale nie martw się. Jeśli będzie trzeba, umrę, żeby chronić Jamiego.

– Właśnie tego oczekuję.

Milczeliśmy przez chwilę, dopóki nie przypomniałam sobie, jak wyglądam.

– Jared, nie mogę w takim stanie wejść do szpitala.

– Mamy lepsze ubrania w… lepiej zamaskowanych samochodach. Właśnie tam jedziemy. Będziemy za pięć minut.

Nie to miałam na myśli, ale musiałam przyznać mu rację. Moje rzeczy zupełnie się nie nadawały. Resztę tematu odłożyłam na potem. Chciałam się najpierw zobaczyć.

Zatrzymał jeepa i rozwiązał mi oczy.

– Nie musisz patrzeć cały czas pod nogi – powiedział, gdy odruchowo spuściłam głowę. – Niczego takiego tu nie trzymamy. Na wszelki wypadek.

Nie znajdowaliśmy się tym razem w grocie, lecz na skalnym osuwisku. Kilka większych głazów ostrożnie wykopano z ziemi, tworząc pod nimi niepozorne ciemne jamy, na pierwszy rzut oka kryjące co najwyżej piach i kamienie.

Stanęliśmy autem w jednej z nich. Skała była tak blisko, że musiałam przeciskać się tyłem, żeby z niego wyjść. Zobaczyłam wtedy coś dziwnego przymocowanego do zderzaka – łańcuchy i dwie płachty grubej tkaniny, całe podarte i obstrzępione.

– Tutaj – powiedział Jared, ruszając w stronę mrocznej szczeliny, nieco niższej od niego. Odsunął ciemną, zakurzoną płachtę i zaczął przetrząsać ukrytą za nią stertę rzeczy. Wyciągnął z niej miękką, czystą koszulkę, jeszcze z metkami. Oderwał je i rzucił mi ją do rąk. Następnie dokopał się do pary szaro-brązowo-zielonych spodni. Sprawdził rozmiar, po czym również mi je rzucił.

– Włóż.

Wahałam się przez chwilę, podczas gdy on zastanawiał się, na co czekam. Zarumieniłam się i obróciłam do niego plecami. Zdjęłam przez głowę zniszczoną koszulę, po czym ubrałam się najspieszniej, jak mogłam.

Jared odchrząknął.

– A. To ja… pójdę do auta. – Usłyszałam, jak się oddala. Zsunęłam z nóg obdarte dresowe spodnie i założyłam nowe, świeże.

Buty też miałam zniszczone, ale nie rzucały się specjalnie w oczy. Poza tym znalezienie wygodnych butów bywało trudne. Mogłam udawać, że jestem do tych przywiązana.

Usłyszałam, jak Jared zapala inny samochód, cichszy niż jeep. Obróciłam się i zobaczyłam, jak z głębokiego cienia skały wynurza się skromny sedan. Po chwili Jared wysiadł i przeczepił podarte płachty z jeepa na tylni zderzak auta. Następnie podjechał nim bliżej. Ujrzałam, jak ciężkie płachty zacierają ślad opon i zrozumiałam, do czego służą.

Jared pochylił się nad siedzeniem i otworzył drzwi od strony pasażera. Na fotelu leżał plecak – płaski, pusty. Kiwnęłam głową sama do siebie. Tak, tego też potrzebowałam.

– Jedźmy.

– Poczekaj – powiedziałam.

Zniżyłam się, by przejrzeć się w bocznym lusterku.

Niedobrze. Zaczesałam sięgające mi do brody włosy na policzek, ale to nie wystarczyło. Dotknęłam go zmartwiona, zagryzając wargę.

– Jared, nie mogę tam wejść z taką twarzą. – Wskazałam palcem długą, nierówną szramę.

– Słucham?

– Żadna dusza nie przyszłaby do szpitala z zabliźnioną raną. Takie rzeczy leczy się od razu. Zaczną się zastanawiać, gdzie byłam. Będą zadawać pytania.

Otworzył szerzej oczy, po czym je zmrużył.

– Może trzeba było o tym pomyśleć, zanim cię wyniosłem z jaskiń. Jeżeli teraz wrócimy, pomyślą, że to był wybieg z twojej strony, że chciałaś podstępem dowiedzieć się, gdzie jest wyjście.

Nie wracamy bez lekarstwa dla Jamiego – odparłam kategorycznie. W odpowiedzi przybrał jeszcze bardziej stanowczy ton.

– W takim razie co proponujesz?

– Potrzebuję kamienia. – Westchnęłam. – Będziesz musiał mnie uderzyć.

Загрузка...