Rozdział 25

Presja

Minął kolejny tydzień, może dwa – liczenie dni nie miało większego sensu – a ja dziwiłam się coraz bardziej.

Codziennie pracowałam z ludźmi, ale nie zawsze z Jebem. Czasami był ze mną Ian, innym razem Doktor, a czasem tylko Jamie. Wyrywałam chwasty, lepiłam bułki, szorowałam stoły. Nosiłam wodę, gotowałam zupę cebulową, prałam ubrania i parzyłam sobie dłonie, robiąc mydło z kaktusa. W jaskiniach nie było miejsca dla darmozjadów, a ponieważ nie czułam się członkiem wspólnoty, postanowiłam, że będę pracować jeszcze więcej niż pozostali. Wiedziałam, że żadną pracą nie zasłużę sobie na miejsce wśród nich, ale chciałam przynajmniej nie być dla nich ciężarem.

Dowiadywałam się coraz więcej o mieszkających tu ludziach, głównie poprzez słuchanie rozmów. Poznałam w końcu imiona. Kobieta o karmelowej cerze nazywała się Lily i pochodziła z Filadelfii. Miała ironiczne poczucie humoru i dobrze ze wszystkimi żyła, bo była zawsze pogodna. Chłopak z czarnymi, najeżonymi włosami, Wes, ciągle na nią zerkał, ale zdawała się tego nie widzieć. Miał dopiero dziewiętnaście lat, uciekł z Eureki w stanie Montana. Matka o sennym spojrzeniu miała na imię Lucina, a jej synkowie – Isaiah i Freedom. Ten drugi urodził się już w jaskiniach, poród odbierał Doktor. Nie widywałam tej trójki zbyt często. Miałam wrażenie, że matka stara się trzymać dzieci z dala ode mnie. Łysiejący mężczyzna o rumianych policzkach był mężem Trudy, nazywał się Geoffrey. Często można go było zobaczyć z innym starszym mężczyzną, Heathem, z którym przyjaźnił się od dziecka. Cała trójka uciekła razem. Blady człowiek o siwych włosach miał na imię Walter. Był chory, ale Doktor nie wiedział, co mu dolega – tu w jaskiniach nie było jak tego sprawdzić, a nawet gdyby Doktor mógł postawić diagnozę, i tak nie miał lekarstw. W miarę postępu choroby zaczął podejrzewać, że to rak. Bolało mnie bardzo, że ktoś u m i e r a na coś całkowicie uleczalnego. Walter szybko się męczył, ale był zawsze uśmiechnięty. Jasnowłosa kobieta o zaskakująco ciemnych oczach, ta sama, która pierwszego dnia podawała innym wodę, miała na imię Heidi. Travis, John, Stanley, Reid, Carol, Violetta, Ruth, Ann… Przynajmniej znałam już wszystkie imiona. Ogółem w jaskiniach mieszkało trzydzieści pięć osób, z czego sześć, w tym Jared, pojechało po zapasy. Pozostało dwadzieścioro dziewięcioro ludzi i jeden intruz.

Dowiedziałam się też nieco o sąsiadach.

W pokoju z dwiema parami drzwi mieszkali Ian z Kyle’em. Ten pierwszy na początku przeniósł się do innego korytarza, do pokoju Wesa, żeby zaprotestować przeciw mojej obecności, ale już po dwóch dniach wrócił do siebie. Również inne sąsiednie groty chwilowo opustoszały. Jeb powiedział, że lokatorzy się mnie boją. Bardzo mnie to rozbawiło. Dwadzieścia dziewięć grzechotników obawiało się samotnej polnej myszy?

Teraz jednak do sąsiedniego pokoju wprowadziła się z powrotem Paige. Mieszkała tam z partnerem, Andym, którego nieobecność bardzo przeżywała. Pierwsza jaskinia, z zasłoną w kwiaty, należała do Lily i Heidi; w drugiej, za drzwiami z kartonu, był Heath, a w trzeciej, przesłoniętej pasiastym kocem – Trudy i Geoffrey. Mój pokój nie był ostatni – na końcu korytarza mieszkali Reid i Violetta; wejście do ich groty zakrywał wytarty i poplamiony orientalny dywan.

Czwarta grota należała do Doktora i Sharon, a piąta do Maggie, lecz na razie żadne z nich nie wróciło do siebie.

Doktor i Sharon byli parą. Gdy Maggie ogarniał ironiczny nastrój, co nie zdarzało się zbyt często, śmiała się z Sharon i mawiała, że musiał nastąpić koniec świata, by córka znalazła właściwego mężczyznę; jak prawie każda matka, Maggie chciała mieć zięcia lekarza.

Sharon nie była dziewczyną, jaką znałam ze wspomnień Melanie. Być może lata spędzone samotnie z matką sprawiły, że tak bardzo się do niej upodobniła. Była z Doktorem krócej niż ja na Ziemi, lecz próżno było szukać w jej zachowaniu dobroczynnego wpływu kwitnącego uczucia.

Wiedziałam o ich związku od Jamiego – Sharon i Maggie bardzo się pilnowały, gdy byłam w pobliżu. Nadal buntowały się przeciw mojej obecności i jako jedyne wciąż otwarcie okazywały mi wrogość.

Zapytałam Jamiego, jak się tu znalazły – czy pojawiły się wcześniej niż oni? Chyba jednak się domyślił, że tak naprawdę ciekawi mnie, czy wyprawa Melanie do Chicago była całkowicie niepotrzebna.

Okazało się, że nie. Opowiedział mi o tym, jak Jared pokazał mu ostatnią wiadomość od Melanie i wytłumaczył, że nigdy więcej jej nie zobaczą – po tych słowach potrzebował chwili, by odzyskać mowę, i wtedy nagle zrozumiałam, jak bardzo to przeżyli. Potem sami pojechali szukać Sharon. Ukrywała się z matką. Gdy Jared przekonywał je, że jest człowiekiem, Maggie trzymała mu na gardle zabytkowy miecz. Niewiele brakowało.

Później wspólnymi siłami rozwikłali zagadkę tajemniczych znaków. Cała czwórka zjawiła się tutaj, zanim jeszcze przeniosłam się z Chicago do San Diego.

Rozmowy z Jamiem o Melanie były łatwiejsze, niż się spodziewałam. Za każdym razem do nas dołączała, pocieszała brata i prostowała moje myśli, choć sama miała niewiele do powiedzenia. Ostatnio była niemrawa i rzadko się do mnie odzywała. Czasem nie byłam pewna, czy rzeczywiście coś powiedziała, czy tylko sama to sobie wyobraziłam. Tylko dla Jamiego starała się bardziej. Odzywała się jedynie, gdy był blisko. Nawet kiedy milczała, czuliśmy jej obecność.

– Dlaczego Melanie jest taka cicha? – zapytał raz Jamie.

Tego wieczoru wyjątkowo nie zasypywał mnie pytaniami o Pająki i Ogniojady. Oboje byliśmy wyczerpani – cały dzień zbieraliśmy marchew. Bolał mnie krzyż.

– Mówienie ją męczy. Dużo bardziej niż ciebie i mnie. Nie ma akurat nic ważnego do powiedzenia.

– A co ona r o b i przez cały dzień?

– Chyba słucha. Właściwie to nie wiem.

– Słyszysz ją teraz?

– Nie.

Ziewnęłam. Jamie się nie odzywał. Myślałam, że usnął, i sama zaczęłam powoli zapadać w sen.

– Myślisz, że może zniknąć? Na zawsze? – wyszeptał nagle. Głos załamał mu się na ostatnim słowie.

Nie umiałam kłamać, a nawet gdybym potrafiła, i tak nie mogłabym go oszukiwać. Starałam się nie myśleć o tym, co do niego czuję. Pierwszy raz odezwał się we mnie instynkt macierzyński, pierwszy raz doświadczyłam tak potężnego uczucia miłości. I do kogo? Do obcej formy życia. Odepchnęłam tę myśl.

– Nie wiem – odparłam. Po chwili dodałam zgodnie z prawdą: – Mam nadzieję, że nie.

– Lubisz ją tak samo jak mnie? Nienawidziłaś jej kiedyś tak jak ona ciebie?

– Z nią jest inaczej niż z tobą. Poza tym nigdy tak naprawdę nie czułam do niej nienawiści, nawet na początku. Bardzo się jej bałam i byłam zła, że nie potrafię być taka jak inne dusze. Ale zawsze, zawsze podziwiałam jej siłę. Melanie to najsilniejsza osoba, jaką kiedykolwiek znałam.

Jamie się zaśmiał.

– Ty bałaś się jej?

– Myślisz, że twoja siostra nie potrafi być straszna? Przypomnij sobie, jak zniknąłeś w kanionie i wróciłeś późno, a ona „wpadła w dziki szał”. Tak to określił Jared.

Jamie zachichotał. Byłam zadowolona, że udało mi się zmienić temat na mniej przykry.

Zależało mi na przyjaznych stosunkach ze wszystkimi współmieszkańcami. Z początku wydawało mi się, że nie ma takiego poświęcenia, na które bym się dla nich nie zdobyła, szybko jednak okazało się, że byłam w błędzie.

– Tak sobie pomyślałem… – rzekł do mnie Jeb pewnego dnia, jakieś dwa tygodnie po tym, jak „emocje opadły”.

Coraz mniej lubiłam, gdy tak zaczynał.

– Pamiętasz, jak mówiłem ci, że mogłabyś uczyć?

Moja odpowiedź była krótka.

– Tak.

– I co ty na to?

Nie potrzebowałam ani chwili zastanowienia.

– Nie.

Lecz ogarnęły mnie nagle wyrzuty sumienia. Nigdy wcześniej nie odrzuciłam żadnego Powołania – takie zachowanie byłoby oznaką egoizmu. Ale też znajdowałam się teraz w innej sytuacji. Jeb chciał, żebym podjęła się zadania wręcz samobójczego. Dusze nigdy by mnie o coś takiego nie poprosiły.

Ściągnął gąsienicowate brwi i patrzył na mnie krzywo.

– Dlaczego?

– A co by na to powiedziała Sharon? – zapytałam spokojnym tonem. Posłużyłam się tylko jednym z wielu przykładów, ale chyba najmocniejszym.

Kiwnął głową ze zrozumieniem.

– Tu chodzi o większe dobro – mruknął.

Parsknęłam.

– Większe dobro? Większym dobrem byłoby chyba mnie zastrzelić.

– To by było bardzo niemądre. – Wdał się ze mną w dyskusję, jak gdyby potraktował moją odpowiedź poważnie. – Mamy niezwykłą szansę, żeby się czegoś nauczyć. Nie skorzystać z niej to straszne marnotrawstwo.

– Naprawdę nie sądzę, żeby ktoś chciał się ode mnie czegokolwiek uczyć. Chętnie rozmawiam z tobą i Jamiem…

– Nieważne, czego chcą – upierał się Jeb. – Ważne, co jest dla nich dobre. To jak wybór między czekoladą a szpinakiem. Powinni wiedzieć więcej o wszechświecie, nie mówiąc już o nowych mieszkańcach Ziemi.

– Ale Jeb, jaki oni będą mieli z tego pożytek? Myślisz, że wiem coś, co pozwoli wam zniszczyć dusze? Odwrócić bieg historii? Spójrz prawdzie w oczy, jest już po wszystkim.

– Właśnie, że nie jest, dopóki my tu jesteśmy – odparł, szczerząc zęby w uśmiechu. – Ale wcale nie oczekuję, że zdradzisz własną rasę i sprezentujesz nam tajną broń. Po prostu myślę sobie, że powinniśmy więcej wiedzieć o świecie, w którym żyjemy.

Wzdrygnęłam się na słowo „zdradzisz“.

– Nie dałabym wam żadnej broni, nawet gdybym chciała. Nie mamy słabego punktu, pięty achillesowej. Ani śmiertelnych wrogów w kosmosie, którzy przybędą wam z odsieczą, ani wirusów, które nas zabiją, a was nie tkną. Przykro mi.

– Nic się nie bój! – Zwinął palce w pięść i trącił mnie w ramię. – Możesz się jeszcze zdziwić. Mówiłem ci, że bywa tu nudno. Ludzie będą ciekawsi twoich opowieści, niż ci się wydaje.

Wiedziałam, że Jeb nie odpuści. Czy w ogóle wiedział, co znaczy dać za wygraną? Miałam co do tego wątpliwości.

W czasie posiłków siedziałam zwykle z Jebem i Jamiem, o ile ten nie był na przykład w szkole. Ian zawsze siadał w pobliżu, ale nigdy z nami. Nie wiedziałam, co myśleć o tym, że sam mianował się moim ochroniarzem. Wydawało się to zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe, a zatem – idąc tropem ludzkiej filozofii – musiało być fałszywe.

Kilka dni po tym, jak odmówiłam uczenia ludzi „dla ich własnego dobra”, dosiadł się do mnie przy kolacji Doktor.

Sharon pozostała na swoim miejscu w najdalszym kącie jadalni. Siedziała tam dzisiaj sama, nie było z nią matki. Nie obróciła się nawet, by odprowadzić Doktora wzrokiem. Związane w kok gęste włosy odsłaniały napiętą szyję, miała też przygarbione ramiona. Zapragnęłam natychmiast wstać i wyjść, zanim Doktor zdąży się do mnie odezwać, bo nie chciałam, żeby coś sobie pomyślała.

Ale siedzący obok Jamie dostrzegł na mojej twarzy znajomy wyraz paniki i chwycił mnie za dłoń. Jak mało kto potrafił wyczuć, kiedy się boję. Westchnęłam i pozostałam na miejscu. Najbardziej powinno mnie chyba martwić, że spełniam posłusznie wszystkie jego życzenia.

– Co słychać? – zagaił Doktor, siadając na blacie koło mnie.

Siedzący niedaleko Ian obrócił się, by móc się włączyć do rozmowy.

Wzruszyłam ramionami.

– Gotowaliśmy dzisiaj zupę – oznajmił Jamie. – Jeszcze mnie oczy szczypią.

Doktor pokazał nam zaczerwienione dłonie.

– Mydło.

Jamie roześmiał się.

– Wygrałeś.

Doktor żartobliwie ukłonił mu się w pas, po czym zwrócił się do mnie.

– Wando, mam do ciebie pytanie… – zaczął, ale urwał.

Uniosłam brwi.

– Tak się zastanawiam… Ze wszystkich znanych ci planet, który gatunek jest fizycznie najbliższy człowiekowi?

Zamrugałam.

– Dlaczego?

– Pytam z czystej zawodowej ciekawości. Ostatnio dużo myślałem o tych waszych Uzdrowicielach… Skąd wiedzą, jak leczyć choroby, a nie tylko objawy? – Mówił zbyt głośno, jego łagodny głos niósł się dalej niż zwykle. Parę osób podniosło głowy znad talerzy – Trudy i Geoffrey, Lily, Walter…

Założyłam ręce na tułów. Chciałam zajmować jak najmniej miejsca.

– To są dwa różne pytania – odparłam pod nosem.

Doktor uśmiechnął się i pokazał dłonią, bym kontynuowała. Jamie ścisnął mnie za rękę.

Westchnęłam.

– Chyba Niedźwiedzie na Planecie Mgieł.

– Tej ze szponowcami? – szepnął Jamie. Kiwnęłam twierdząco głową.

– Na czym polega podobieństwo?

Przewróciłam oczami, czując w tym wszystkim rękę Jeba, ale mówiłam dalej.

– Pod wieloma względami przypominają ssaki. Mają futro, są ciepłokrwiste. Krew mają trochę inną niż wasza, ale zasadniczo pełni tę samą funkcję. Doznają podobnych uczuć, wchodzą w bogate interakcje, lubią tworzyć…

– Tworzyć? – Doktor pochylił się zafascynowany, a może tylko udawał. – Jak to?

Spojrzałam na Jamiego.

– Może opowiesz Doktorowi?

– Nie wiem, czy czegoś nie pomylę.

– Dasz radę.

Popatrzył na Doktora, a ten skinął głową.

– No więc one mają takie niesamowite ręce. – Ożywił się, gdy tylko zaczął opowiadać. – Jakby z podwójnymi stawami – mogą je wyginać w obie strony. – Pociągnął do tyłu palce u dłoni. – Po jednej stronie są miękkie jak moja dłoń, a po drugiej ostre jak brzytwy! Tną nimi lód – rzeźbią w nim. Ich miasta to lodowe zamki, które nigdy nie topnieją! Są przepiękne. Prawda? – Szukał u mnie potwierdzenia.

Przytaknęłam.

– Niedźwiedzie postrzegają inne pasmo barw, dlatego lód na Planecie Mgieł mieni się tęczą kolorów. Są bardzo dumne ze swoich miast. Bez przerwy starają się je upiększać. Był tam pewien Niedźwiedź nazywany przez wszystkich… powiedzmy, że Tkaczem Błysków, choć w ich języku brzmi to znacznie lepiej, a nazywał się tak dlatego, że pod jego rękoma lód zawsze przybierał wyśniony przez niego kształt. Miałam okazję go poznać i zobaczyć te arcydzieła. To jedno z moich najpiękniejszych wspomnień.

– Mają sny? – zapytał cicho Ian.

Uśmiechnęłam się.

– Nie tak sugestywne jak ludzie.

– Skąd wasi Uzdrowiciele czerpią wiedzę na temat fizjologii nowych gatunków? Byli przygotowani, kiedy się tu zjawili. Pamiętam, jak to się zaczęło, widziałem, jak śmiertelnie chorzy ludzie wychodzą ze szpitala o własnych siłach. – Na jego czole pojawiła się zmarszczka w kształcie klina. Nienawidził najeźdźców tak samo jak pozostali, ale też miał dla nich dużo podziwu.

Nie kwapiłam się do odpowiedzi na to pytanie. Słuchała nas już cała kuchnia, a przecież mowa była nie o Niedźwiedziach rzeźbiących w lodzie, lecz o klęsce ludzkości.

Doktor czekał ze zmarszczonymi brwiami.

– Robią wcześniej… badania – wymamrotałam.

Ian uśmiechnął się.

– No tak, porwania przez kosmitów.

Puściłam to mimo uszu.

Doktor zacisnął usta.

– To by miało sens.

Panująca dookoła cisza skojarzyła mi się z pierwszą wizytą w kuchni.

– Skąd pochodzicie? – zapytał Doktor. – Pamiętacie? Wiecie, jak wyglądała wasza ewolucja?

– Naszą ojczystą planetą jest Początek – odparłam, potakując. – Nadal ją zamieszkujemy. Właśnie tam się… urodziłam.

– To bardzo nietypowe – dodał Jamie. – Rzadko spotyka się kogoś stamtąd, prawda? Większość dusz raczej tam zostaje, prawda, Wando? – Wcale jednak nie czekał, aż cokolwiek powiem. Zaczynałam żałować, że wieczorami odpowiadałam mu tak drobiazgowo na wszystkie pytania. – Więc jeśli ktoś przenosi się gdzie indziej, staje się prawie jak… gwiazda filmowa? Albo członek rodziny Królewskiej.

Poczułam, że się rumienię.

– To bardzo fajne miejsce – ciągnął Jamie. – Mnóstwo chmur, a każda warstwa ma inny kolor. To jedyna planeta, gdzie dusze mogą żyć długo poza ciałem żywiciela. A w ogóle to żywiciele są tam bardzo ładni, mają coś jakby skrzydła i macki, i wielkie, srebrne oczy.

Doktor siedział pochylony z twarzą w dłoniach.

– A czy pamiętają, skąd się wziął ten pasożytniczy tryb życia? Jak wyglądały początki kolonizacji?

Jamie wzruszył ramionami i spojrzał na mnie.

– Zawsze tacy byliśmy – odpowiedziałam niechętnie, z ociąganiem. – Przynajmniej odkąd mamy świadomość. Odkrył nas inny gatunek – nazywamy je tu Sępami, ale bardziej ze względu na charakter niż wygląd. To były… mało sympatyczne istoty. Zauważyliśmy, że możemy się z nimi zespalać tak jak z naszymi pierwszymi żywicielami. Przejęliśmy nad nimi kontrolę i zaczęliśmy wykorzystywać zdobytą technologię. Najpierw zajęliśmy ich rodzimą planetę, a później Planetę Smoków i Planetę Słońca – piękne światy, których mieszkańcom Sępy również dawały się we znaki. W końcu zaczęliśmy kolonizować inne planety – nasi żywiciele rozmnażali się znacznie wolniej niż my, poza tym żyli krótko. Musieliśmy szukać dalej, odkrywać wszechświat…

Urwałam, czując na sobie wzrok bardzo wielu osób. Tylko Sharon wciąż spoglądała w inną stronę.

– Mówisz o tym tak, jakbyś to wszystko widziała – zauważył Ian ściszonym głosem. – Jak dawno to było?

– Po wyginięciu dinozaurów, ale zanim pojawiliście się wy. Nie było mnie tam wtedy, ale pamiętam trochę z opowieści matki matki mojej matki.

– Ile masz lat? – zapytał Ian, pochylając się ku mnie i patrząc lśniącymi błękitnymi oczyma.

– Nie wiem, ile to ziemskich lat.

– Mniej więcej? – naciskał.

– Może parę tysięcy. – Wzruszyłam ramionami. – Nie wiem, ile czasu spędziłam w hibernacji.

Ian zdumiony wyprostował plecy.

– Łał… To bardzo dużo! – szepnął Jamie.

– Ale tak naprawdę jestem od ciebie młodsza – zwróciłam się do niego półgłosem. – Jakbym miała mniej niż rok. Czuję się jak małe dziecko.

Uśmiechnął się delikatnie. Podobało mu się, że w pewnym sensie jest ode mnie dojrzalszy.

– Jak wygląda u was proces starzenia? – zapytał Doktor. – Jak długo żyjecie?

– Nie ma czegoś takiego. Jeżeli tylko mamy zdrowego żywiciela, możemy żyć wiecznie.

Po grocie przetoczył się cichy pomruk – gniewu? lęku? może niesmaku? Zrozumiałam, że moja odpowiedź nie była zbyt roztropna. Mogłam sobie wyobrazić, co te słowa dla nich znaczą.

– Pięknie. – Był to głos Sharon, cichy i wściekły. Nadal jednak była do nas zwrócona plecami.

Jamie znów dostrzegł w moich oczach pragnienie ucieczki i ścisnął mi dłoń. Tym razem delikatnie się wyswobodziłam.

– Już nie jestem głodna – szepnęłam, choć bułka leżała obok prawie nietknięta. Zeskoczyłam z blatu i trzymając się ściany, ruszyłam żwawym krokiem do wyjścia.

Jamie od razu pobiegł za mną. Dogonił mnie w jaskini z ogrodem i wręczył mi niezjedzone pieczywo.

– To było naprawdę ciekawe. Słowo! – powiedział. – Nie sądzę, żeby ktoś się obraził.

– To Jeb namówił Doktora, prawda?

– Opowiadasz świetne historie. Zobaczysz, jak inni się dowiedzą, też będą chcieli cię słuchać. Tak jak ja i Jeb.

– A może ja wcale nie c h c ę nic opowiadać?

Jamie spochmurniał.

– No, skoro tak… to nie musisz. Ale myślałem, że lubisz mi opowiadać.

– To co innego. Ty mnie lubisz. – Mogłam powiedzieć: „Ty nie chcesz mnie zabić”, ale wtedy pewnie by się przejął.

– Polubią cię, muszą tylko cię poznać. Jak Ian i Doktor.

– Ian i Doktor wcale mnie nie lubią. Jamie. Po prostu są chorobliwie ciekawi.

– Proszę.

– Ech – jęknęłam. Doszliśmy już do pokoju. Odsunęłam parawan i rzuciłam się na materac. Jamie usiadł obok i założył ręce na kolana.

– Nie wygłupiaj się – błagał. – Jeb ma dobre chęci.

Jęknęłam po raz kolejny.

– Nie będzie tak źle.

– Doktor będzie mnie teraz maglował za każdym razem, kiedy przyjdę do kuchni, prawda?

Jamie posłusznie przytaknął.

– Albo Ian. Albo Jeb.

– Albo ty.

– Wszyscy jesteśmy ciekawi.

Westchnęłam i przewróciłam się na brzuch.

– Czy Jeb za każdym razem musi dopiąć swego?

Jamie pomyślał chwilę, po czym pokiwał twierdząco głową.

– Raczej tak.

Ugryzłam spory kęs chleba.

– Chyba zacznę jeść tutaj – powiedziałam, skończywszy przeżuwać.

– Ian będzie cię jutro wypytywał przy wyrywaniu chwastów. Jeb wcale go nie namówił. Sam jest ciekaw.

– Doprawdy? Cudownie.

– Jesteś ironiczna. Myślałem, że pasożyty – to znaczy dusze – nie lubią takiego poczucia humoru. Że nie potrafią śmiać się ze wszystkiego.

– Tutaj szybko by się nauczyły.

Jamie roześmiał się i złapał mnie za dłoń.

– Nie jest ci z nami źle, prawda? Chyba nie jesteś nieszczęśliwa?

Widziałam troskę w jego dużych, czekoladowych oczach. Przycisnęłam do twarzy jego dłoń.

– Nie jest źle.

Mówiłam prawdę.

Загрузка...