Krawędź włazu była wytarta, ale przeciskając się przezeń, zdarłam sobie skórę z dłoni i łydek. Prostując się, poczułam ból w zesztywniałych mięśniach i na moment straciłam oddech. Krew odpłynęła mi z głowy, przyprawiając mnie niemal o omdlenie.
Chciałam wiedzieć tylko jedno – gdzie jest Jared. Wtedy mogłabym stanąć pomiędzy nim a napastnikami.
Wszyscy stali jak wryci i patrzyli na mnie. Jared plecami do ściany, na ugiętych nogach, z dłońmi zaciśniętymi w pięści. Naprzeciw niego Kyle, skurczony, trzymający się za brzuch. Ian i trzeci napastnik stali nieco z tyłu, po bokach, z rozdziawionymi ustami. Wykorzystałam ich zaskoczenie i dwoma długimi, chwiejnymi krokami zajęłam miejsce między Kyle’em a Jaredem.
Kyle ocknął się pierwszy. Stałam teraz tuż przed nim, więc jego pierwszym odruchem było odepchnąć mnie na bok. Chwycił mnie za bark i pchnął na ziemię. Nim zdążyłam upaść, coś złapało mnie za nadgarstek i podniosło z powrotem na nogi.
Gdy tylko Jared uświadomił sobie, co zrobił, natychmiast mnie puścił, jak gdyby moja skóra ociekała żrącym kwasem.
– Wracaj tam! – ryknął i popchnął mnie do tyłu, jednak lżej niż Kyle. Zachwiałam się i cofnęłam nieco w stronę ziejącego czernią włazu.
Otwór znajdował się na końcu wąskiego korytarza, łudząco podobnego do mojej klitki, tyle że wyższego i dłuższego. Jedynym źródłem światła była stojąca na ziemi niewielka lampa, zasilana w nieznany mi sposób. Rzucała na twarze walczących dziwne cienie, nadając im wygląd dzikich bestii.
Ponownie zrobiłam krok w ich stronę, stając plecami do Jareda.
– To po mnie przyszliście – zwróciłam się do Kyle’a. – Zostawcie go.
Przez długą sekundę nikt nic nie powiedział.
– Przebiegły ten robal – wymamrotał w końcu Ian z oczami wytrzeszczonymi z przerażenia.
– Powiedziałem, wracaj tam – syknął za moimi plecami Jared.
Zwróciłam się do niego bokiem, nie tracąc Kyle’a z pola widzenia.
– Nie musisz się dla mnie narażać.
Jared skrzywił się i wyciągnął rękę, chcąc wepchnąć mnie z powrotem do celi.
Uskoczyłam w bok, przez co zbliżyłam się jeszcze do ludzi, którzy chcieli mnie zabić.
Ian chwycił mnie za ręce i skrzyżował je z tyłu. Instynktownie stawiłam mu opór, ale był zbyt silny. Wygiął mi stawy do tyłu tak mocno, że straciłam dech.
– Puść ją! – krzyknął Jared, ruszając do natarcia.
Kyle złapał go i obrócił, zakładając mu zapaśniczy chwyt i zginając kark do przodu. Nieznajomy doskoczył do nich i pochwycił Jareda za wymachującą rękę.
– Zostawcie go! – krzyknęłam przerażona, daremnie napinając mięśnie. Ian trzymał mnie bardzo mocno.
Jared zaskoczył Kyle’a ciosem łokcia w brzuch i wyswobodził się z uścisku, wyrwał się drugiemu napastnikowi, po czym przyłożył Kyle’owi pięścią w nos. Trysnęła ciemna krew, ochlapując ścianę i lampę.
– Ian, wykończ go! – zawołał Kyle, po czym pochylił głowę i zaatakował Jareda, popychając go na trzeciego napastnika.
– Nie! – krzyknęliśmy z Jaredem.
Ian puścił moje ręce i zacisnął mi dłonie na szyi. Wbiłam w nie palce, ale moje krótkie paznokcie nie zdały się na wiele. Wówczas ścisnął mnie jeszcze mocniej i uniósł.
Uścisk na szyi, nagły brak powietrza w płucach – wszystko to bolało. Cierpiałam męki. Rozpaczliwie próbowałam uwolnić się nie tyle nawet ze śmiercionośnego chwytu, co od bólu.
Coś szczęknęło. Dwa razy.
Słyszałam ten odgłos dopiero drugi raz w życiu, ale od razu go rozpoznałam. Nie tylko ja. Wszyscy zamarli, nawet dłonie Iana zastygły na mojej szyi.
– Kyle, Ian, Brandt – wara! – warknął Jeb.
Nikt nawet nie drgnął, jedynie moje dłonie wciąż ślizgały się gorączkowo, a stopy podrygiwały w powietrzu.
Wtedy Jared przemknął Kyle’owi pod ramieniem i rzucił się ku mnie. Ujrzałam jego pięść pędzącą w moją stronę i zamknęłam oczy.
Tuż koło mojego ucha rozległo się głośne praśniecie. Ian zawył i upuścił mnie na ziemię. Ległam zgięta u jego stóp, łapiąc oddech. Jared posłał mi krótkie, gniewne spojrzenie, po czym stanął u boku Jeba.
– Chyba zapominacie, chłopcy, że jesteście tutaj gośćmi – warknął Jeb. – Zabroniłem wam jej szukać. Ona też jest moim gościem, przynajmniej na razie, i bardzo mi to nie w smak, że w moim domu jedni urządzają sobie polowania na innych.
– Jeb – jęknął Ian stłumionym głosem, trzymając się za usta. – Jeb, przecież to szaleństwo.
– Jaki masz plan? – domagał się odpowiedzi Kyle. Jego umazana krwią twarz wyglądała makabrycznie. W głosie jednak nie było ani śladu bólu, jedynie wrzenie. – Mamy prawo wiedzieć. Musimy wiedzieć, czy jesteśmy tu nadal bezpieczni, czy może powinniśmy szukać innej kryjówki. Jak długo masz zamiar go tu trzymać? To twoje nowe zwierzątko? Co z nim zrobisz, gdy już ci się znudzi zabawa w boga? Mamy prawo wiedzieć.
Jego słowa dzwoniły mi w głowie echem przy akompaniamencie pulsującej krwi. Miałam tu zostać? Jeb nazwał mnie swoim gościem… może raczej więźniem? Czy to możliwe, że istniało dwóch ludzi, którzy nie chcieli mnie zabić ani torturować? Jeżeli tak, to prawdziwy cud.
– Ja sam nie wiem, Kyle – odparł Jeb. – To nie ja mam w tej sprawie decydujący głos.
Chyba nie mógł ich bardziej zbić z tropu. Wszyscy czterej – Kyle, Ian, nieznajomy, nawet Jared – patrzyli się na niego osłupiali. Ja wciąż leżałam zwinięta u stóp Iana, głośno dysząc i marząc o tym, by znaleźć się z po-wrotem w mojej ciasnej grocie.
– Nie? – odezwał się w końcu z niedowierzaniem Kyle. – W takim razie kto? Nie chodzi ci chyba o głosowanie, przecież już to zrobiliśmy. Większość zadecydowała i wyznaczyła nas do wykonania wyroku.
Jeb potrząsnął głową, ani na chwilę jednak nie spuszczając go z oczu.
– To nie podlega głosowaniu. Ja tu ustalam reguły, to ciągle mój dom.
– W takim razie kto ma decydujący głos? – wykrzyknął Kyle.
Oczy Jeba w końcu drgnęły – spojrzał na inną twarz, po czym znów na Kyle’a.
– Jared.
Wszyscy, włącznie ze mną, przenieśli wzrok na Jareda. On sam popatrzył na Jeba, równie zdumiony jak reszta, po czym zgrzytnął zębami, posyłając mi spojrzenie pełne nienawiści.
– Jared? – zapytał Kyle, spoglądając z powrotem na Jeba. – Przecież to absurd! – wykrzyknął, kipiąc ze złości. Wyraźnie tracił panowanie nad sobą. – On jest najmniej bezstronny! Dlaczego właśnie on? Przecież nie zadecyduje racjonalnie.
– Jeb, ja nie… – zaczął cicho Jared.
– To ty za nią odpowiadasz – przerwał mu Jeb stanowczym tonem. – Oczywiście poratuję cię w razie kłopotów, tak jak teraz, i pomogę ci jej pilnować. Ale decyzje podejmujesz ty. – Uniósł dłoń, widząc, że Kyle znów chce zaprotestować. – Spójrz na to inaczej, Kyle. Gdyby ktoś w trakcie którejś z wypraw odnalazł twoją Jodi i przywiózł ją tutaj, chciałbyś, żebym o jej losie rozstrzygał ja, Doktor albo głosowanie?
– Jodi nie żyje – syknął Kyle, aż z ust prysnęła mu krew. Zmierzył mnie takim samym wzrokiem jak Jared chwilę wcześniej.
– Ale gdyby jej ciało tu trafiło, decyzja należałaby do ciebie – odparł Jeb. – Nie chciałbyś chyba inaczej?
– Większość…
– To mój dom i ja tu ustalam reguły – przerwał mu gwałtownie Jeb. – Zamykam ten temat. Nie będzie kolejnych głosowań. Niech nikt nie próbuje jej zabić. Przekażcie to reszcie – nowa zasada.
– Jeszcze jedna? – burknął pod nosem Ian.
Jeb nie zwracał na niego uwagi.
– Jeżeli, choć to mało prawdopodobne, taka sytuacja się powtórzy, decyduje zawsze ten, kto ma prawo do ciała. – Jeb machnął lufą w stronę Kyle’a i wskazał nią korytarz. – No, a teraz wynocha mi stąd. Macie się tu więcej nie pokazywać. Przekażcie wszystkim, że nie wolno tu wchodzić. Nikt nie ma tu nic do roboty oprócz mnie i Jareda, a jeśli kogoś przyłapię, to nie będzie zlituj się. Kapewu? No to jazda. Już – to mówiąc, znów machnął w stronę Kyle’a.
Zdumiałam się, patrząc, jak moi niedoszli zabójcy natychmiast karnie ruszają w górę korytarza, nie rzucając mnie ani Jebowi nawet krzywego spojrzenia.
Chciałam wierzyć, że strzelba Jeba to jedynie blef.
Odkąd ujrzałam go po raz pierwszy, zawsze sprawiał wrażenie serdecznego. Ani razu nie był wobec mnie brutalny, nawet nie spojrzał na mnie wrogo. Teraz wydawało się, że jest jedną z zaledwie dwóch osób, które nie chcą mi zrobić krzywdy. Jared wprawdzie walczył w mojej obronie i uratował mi życie, ale bez wątpienia był rozdarty wewnętrznie. Czułam, że w każdej chwili może zmienić zdanie. Po twarzy było widać, że jakaś jego część pragnie mieć już to wszystko za sobą. Zwłaszcza teraz, gdy Jeb powierzył mu mój los. Kiedy o tym wszystkim rozmyślałam, Jared spoglądał na mnie ze wstrętem widocznym na każdym skrawku twarzy.
Ale choć bardzo chciałam wierzyć, że Jeb jedynie blefował, to kiedy patrzyłam, jak trzej intruzi znikają w ciemnościach korytarza, stało się jasne, że mówił poważnie. Sądząc po jego słowach, musiał być równie okrutny i niebezpieczny jak cała reszta. Z pewnością użył już kiedyś swej strzelby, nie jako straszaka, lecz do zabijania. W przeciwnym razie nie miałby takiego posłuchu.
Trudne czasy, szepnęła Melanie. W świecie, który nam zgotowaliście, nie możemy sobie pozwolić na serdeczności. Jesteśmy uchodźcami, zagrożonym gatunkiem. Każda decyzja jest na wagę życia.
Cii. Nie mam teraz czasu na dyskusje. Muszę się skupić.
Jared stał naprzeciw Jeba z dłonią uniesioną w geście perswazji. Teraz, będąc sami, mogli się w końcu odprężyć. Jeb uśmiechał się nawet pod gęstą brodą, jakby całe zajście sprawiło mu przyjemność. Dziwny człowiek.
– Proszę cię, Jeb, nie obarczaj mnie tym – powiedział Jared. – Co do jednego Kyle ma rację: nie potrafię podjąć racjonalnej decyzji.
– Nikt nie powiedział, że musisz zadecydować w tej sekundzie. Ona się nigdzie nie wybiera. – Jeb zerknął w moją stronę, nadal szeroko się uśmiechając, i mrugnął do mnie okiem. Tym, którego Jared nie widział. – Zbyt wiele trudu ją to kosztowało, żeby tu dotrzeć. Masz mnóstwo czasu do namysłu.
– Nie ma nad czym rozmyślać. Melanie nie żyje. Ale nie potrafię… nie potrafię… Jeb, ja nie potrafię tak po prostu… – Nie mógł skończyć.
Powiedz mu.
Wybacz, ale nie jestem gotowa umrzeć w tej sekundzie.
– No to nie myśl o tym – powiedział Jeb. – Może później coś wymyślisz. Odczekaj trochę.
– Ale co z nim zrobimy? Nie możemy go pilnować bez przerwy.
Jeb potrząsnął głową.
– Ale musimy, przynajmniej na razie. Niedługo wszystko się uspokoi. Nawet ktoś taki jak Kyle nie może być wiecznie wściekły, za parę tygodni mu przejdzie.
– Za parę t y g o d n i? Nie możemy tu stać na straży przez parę t y g o d n i. Mamy inne rzeczy…
– Wiem, wiem – westchnął Jeb. – Coś wykombinuję.
– Poza tym to tylko połowa problemu. – Jared spojrzał na mnie ponownie. Na czole pulsowała mu żyła. – Gdzie będziemy go trzymać? Nie mamy przecież odpowiedniego miejsca.
Jeb uśmiechnął się do mnie.
– Nie będziesz nam sprawiać problemów, co?
Patrzyłam na niego w milczeniu.
– Jeb – odezwał się cicho Jared, nieco zakłopotany.
– E tam, nie martw się nią. Po pierwsze, będziemy mieli na nią oko. Po drugie, nie wydostałaby się stąd sama – błądziłaby, aż w końcu ktoś by ją zobaczył. I wreszcie po trzecie, nie jest taka głupia. – Zerknął w moją stronę, unosząc gęstą, siwą brew. – Nie będziesz szukać Kyle’a i reszty, prawda? Odniosłem wrażenie, że za tobą nie przepadają.
Patrzyłam mu milcząco w twarz, nie wiedząc, co myśleć o jego lekkim, beztroskim tonie.
– Wolałbym, żebyś nie mówił do niego w ten sposób – wymamrotał Jared.
– Tak mnie wychowano, chłopcze, a było to dość dawno. Nic na to nie poradzę. – Jeb położył mu dłoń na ramieniu i poklepał lekko. – Słuchaj, siedziałeś tu całą noc. Pozwól mi teraz przejąć wartę. Prześpij się.
Jared miał już chyba protestować, ale spojrzał na mnie i twarz mu stężała.
– Co tylko chcesz, Jeb. Aha… Nie chcę… Nie mogę wziąć odpowiedzialności za to coś. Zabij go, jeżeli uznasz to za słuszne.
Drgnęłam.
Jared skrzywił się na moją reakcję, po czym odwrócił się raptownie i wyszedł tą samą drogą co tamci. Jeb patrzył, jak odchodzi. Ja tymczasem wpełzłam z powrotem do mojej groty.
Po chwili usłyszałam, jak Jeb siada powoli na ziemi obok włazu. Westchnął i przeciągnął się, aż strzeliły mu stawy. Po kilku minutach zaczął cichutko gwizdać. Melodia była wesoła.
Zwinęłam się wokół zgiętych kolan, wciskając się w najdalszy zakamarek maleńkiej celi. Poczułam dreszcze w okolicach krzyża, rozchodzące się wzdłuż kręgosłupa. Trzęsły mi się ręce, a zęby bezgłośnie szczękały pomimo ciepłej wilgoci powietrza.
– Tak na dobrą sprawę można by się położyć i zdrzemnąć – odezwał się Jeb, nie byłam pewna, czy do mnie, czy do siebie. – Jutro ciężki dzień.
Może po pół godzinie dreszcze w końcu przeszły mi same. Czułam się jednak wycieńczona. Postanowiłam pójść za radą Jeba. Choć było mi na skalnej posadzce jeszcze niewygodniej niż wcześniej, po kilku sekundach już spałam.
Obudził mnie zapach jedzenia. Tym razem, otwierając oczy, b y ł a m zamroczona i zdezorientowana. Zanim jeszcze całkiem oprzytomniałam, zaczęły mi się instynktownie trząść ręce.
Na ziemi obok mnie leżała ta sama taca co wcześniej, a na niej identyczny posiłek. Widziałam i słyszałam Jeba. Siedział bokiem u wejścia, patrząc przed siebie w głąb długiego, krętego korytarza, i cicho gwizdał.
Kierowana pragnieniem, usiadłam i chwyciłam otwartą butelkę.
– Dobry – przywitał mnie Jeb, kiwając w moją stronę.
Zamarłam z ręką na wodzie, dopóki się nie odwrócił i nie zaczął znowu gwizdać.
Dopiero teraz, nie będąc już tak rozpaczliwie spragniona, zauważyłam, że płyn ma dziwny, nieprzyjemny posmak. Coś jak ta kwaśna nuta w powietrzu, ale trochę silniejszy. Pozostawał w ustach i nie było na niego rady.
Jadłam szybko, tym razem zostawiając sobie zupę na koniec. Żołądek reagował dziś lepiej, wdzięcznie chłonąc pokarm. Prawie nie bulgotał.
Ale moje ciało miało też inne potrzeby. Rozejrzałam się po ciemnej, ciasnej grocie. Nie było wielu możliwości. Ogarniał mnie jednak strach na samą myśl, że miałabym się odezwać na głos i o cokolwiek prosić – nawet przyjaznego dziwaka, jakim był Jeb.
Kołysałam się w tył i przód, rozważając opcje. Biodra miałam obolałe od leżenia na krzywej podłodze.
– Ekhem – chrząknął Jeb. Znowu na mnie spoglądał, ale z bardziej niż zwykle zarumienioną twarzą.
– Trochę już tam siedzisz – powiedział. – Może potrzebujesz… na chwilę wyjść?
Kiwnęłam twierdząco.
– Sam mam ochotę na spacer – odparł wesoło, po czym zerwał się na nogi z zadziwiającą zwinnością.
Doczołgałam się do krawędzi włazu, nieśmiało przez niego wyglądając.
– Pokażę ci naszą skromną łazienkę – mówił. – Trzeba ci wiedzieć, że po drodze będziemy musieli przejść przez… coś jakby główny plac, że tak powiem. Ale nie martw się. Myślę, że wszyscy słyszeli już o nowej zasadzie. – Mówiąc to, machinalnie pogładził lufę strzelby.
Przełknęłam ślinę. Co prawda pęcherz miałam tak pełny, że bez przerwy mnie bolał, tak że nie mogłam się skupić na niczym innym, ale żeby od razu przechadzać się wśród tłumu potencjalnych morderców? Czy nie mógł po prostu przynieść mi wiadra?
Dostrzegł strach w moich oczach oraz to, jak odruchowo cofnęłam się w głąb celi, i ściągnął usta w zamyśleniu. Następnie odwrócił się i ruszył korytarzem.
– Idź za mną – rzucił przez ramię i nawet nie sprawdził, czy posłuchałam.
Stanął mi w głowie obraz Kyle’a znajdującego mnie tu samą, więc wygramoliłam się z groty. Już po chwili kuśtykałam za Jebem ile sił w zesztywniałych nogach. Mogłam się wyprostować, co było zarazem okropne i cudowne; czułam przenikliwy ból, ale jeszcze większą ulgę.
Dogoniłam go, zanim dotarliśmy do końca korytarza. Wysokie, na wpół owalne wyjście ziało ciemnością. Zawahałam się i obejrzałam na lampę, którą zostawił na ziemi, jedyne źródło światła w ciemnej pieczarze. Może miałam ją zabrać ze sobą?
Usłyszał, że się zatrzymałam, i zerknął przez ramię. Wskazałam głową światło, po czym spojrzałam na niego.
– Może tam zostać. Znam drogę. – Wyciągnął do mnie dłoń. – Poprowadzę cię.
Spoglądałam na jego rękę przez dłuższą chwilę, aż w końcu, czując ucisk w pęcherzu, powolnym ruchem położyłam na niej swoją, ledwie jej dotykając. Zapewne tak dotknęłabym węża, gdybym z jakiegoś powodu była do tego zmuszona.
Jeb prowadził mnie przez ciemności pewnym, szybkim krokiem. Po długim tunelu następowała seria dezorientujących zakrętów w różne strony. Po kolejnym ostrym wirażu uświadomiłam sobie, że zupełnie straciłam już poczucie kierunku. Byłam pewna, że to nie przypadek i że właśnie dlatego Jeb nie wziął lampy. Nie chciał, żebym się zbytnio rozeznała w tym labiryncie, bo mogłabym wtedy próbować się z niego wydostać.
Ciekawiło mnie, skąd się wzięto to miejsce, jak Jeb je znalazł i jak trafiła tu cała reszta. Nie odzywałam się jednak ani słowem. Milcząc, czułam się bezpieczniejsza. Nie byłam jednak pewna, czego w ogóle się spodziewać. Jeszcze kilku dni życia? Tego, że zostanie mi oszczędzony ból? Czy na coś więcej mogłam liczyć? Wiedziałam tylko, że nie jestem gotowa na śmierć, tak jak powiedziałam Melanie. Instynkt przetrwania miałam rozwinięty na miarę człowieka.
Pokonaliśmy kolejny skręt i w końcu ujrzałam w oddali pierwsze światło. Przez wysoką, wąską szczelinę przezierał blask z innego pomieszczenia. Nie był sztuczny jak światło lampy stojącej przed moją grotą. Zbyt biały, zbyt czysty.
Nie dalibyśmy rady przejść przez szczelinę ramię w ramię. Jeb pokonał ją pierwszy, prowadząc mnie tuż za sobą. Kiedy już znaleźliśmy się po drugiej stronie i zaczęłam coś widzieć, wysunęłam rękę z delikatnego uścisku Jeba, a wtedy on położył wolną dłoń z powrotem na strzelbie.
Znajdowaliśmy się w krótkim tunelu zakończonym łukowatym przejściem, z którego wydobywało się silniejsze światło. Skały miały tu ten sam fioletowy kolor i były tak samo dziurawe.
Dobiegały mnie teraz głosy ludzi. Nie były tak podniesione jak ostatnim razem, gdy słyszałam gwar tłumu. Nikt się nas tu dzisiaj nie spodziewał. Wyobrażałam sobie jednak, jak na mnie zareagują. Dłonie miałam zimne i mokre, oddech płytki i przyspieszony. Zbliżyłam się do Jeba, jak tylko mogłam, nie dotykając go.
– Spokojnie – powiedział pod nosem, nie obracając się. – Oni boją się ciebie bardziej niż ty ich.
Nie chciało mi się w to wierzyć. A nawet gdyby tak było, wiedziałam przecież, że strach rodzi w ludzkim sercu nienawiść i przemoc.
– Nie pozwolę nikomu cię skrzywdzić – dodał niedbale, gdy zbliżyliśmy się do przejścia. – Zresztą musisz się zacząć przyzwyczajać.
Chciałam zapytać, co ma na myśli, ale ruszył już dalej. Podążałam się cicho w jego ślady, pół kroku za nim, w miarę możliwości chowając się za jego plecami. Jedyną rzeczą, której bałam się bardziej niż wejścia do środka, było odłączenie się od Jeba.
Przywitano nas nagłym milczeniem.
Znajdowaliśmy się ponownie w olbrzymiej, świetlistej jaskini; tej samej, co za pierwszym razem. Kiedy to było? Nie miałam pojęcia. Sklepienie nadal raziło, lecz nie widziałam, skąd bierze się jasność. Dopiero teraz zauważyłam, że ściany nie są jednolite. Widniały w nich dziesiątki nieregularnych otworów prowadzących do sąsiednich tuneli. Niektóre z tych szpar były ogromne, inne tak małe, że ledwie mieściły dorosłą osobę. Część była naturalna, inne stworzył, lub przynajmniej powiększył, człowiek.
Z ciemności owych szczelin patrzyło na nas kilka zastygłych w bezruchu osób, akurat skądś przychodzących lub dokądś idących. Na środku jaskini było ich jeszcze więcej – ci również wraz z naszym nadejściem zamarli przy wykonywaniu swoich czynności. Jakaś kobieta schylała się, by zawiązać sobie buty. Jakiś mężczyzna stał z zawieszonymi w powietrzu rękoma, którymi zapewne tłumaczył coś swym towarzyszom. Ktoś inny chwiał się na nodze, wytrącony z równowagi nagłym przystanięciem. Balansował przez moment ciałem, po czym głośno postawił stopę na ziemi i był to jedyny odgłos, jaki dał się słyszeć na całej tej ogromnej przestrzeni. Rozchodził się teraz echem po jaskini.
Choć czułam, że jest w tym coś głęboko niewłaściwego, to jednak cieszyłam się, że Jeb trzyma w ręku strzelbę. Wiedziałam, że gdyby nie ona, prawdopodobnie zostalibyśmy zaatakowani. Ci ludzie mogliby nawet zranić Jeba, byle tylko mnie dopaść. Zresztą mogli nas zaatakować i pomimo strzelby. W końcu Jeb mógł strzelać tylko do jednego naraz.
Zaczęły mi przychodzić do głowy makabryczne sceny, więc powściągnęłam wyobraźnię i skupiłam się na tym, co widziałam. Już samo to było wystarczająco groźne.
Jeb przystanął na chwilę, trzymając strzelbę na wysokości pasa, lufą do przodu. Rozejrzał się po jaskini, jakby spoglądał wszystkim po kolei w oczy. Nie trwało to zbyt długo, było ich tu niecałe dwadzieścia osób. W końcu, zadowolony, ruszył wzdłuż lewej ściany. Podążałam za nim w jego cieniu. W uszach huczała mi krew.
Nie szedł środkiem jaskini, lecz trzymał się jej brzegu. W pierwszej chwili mnie to zdziwiło, wkrótce jednak spostrzegłam, że środek zajmuje wielki kwadrat ciemnej ziemi. Nikt na niej nie stał. Byłam zbyt przerażona, by zastanawiać się dlaczego.
W miarę jak okrążaliśmy pomieszczenie, ludzie zaczęli się ruszać. Schylona kobieta wyprostowała się i obróciła, by nas widzieć. Mężczyzna demonstrujący coś rękoma założył je na pierś. Wszyscy zmrużyli oczy, a twarze stężały im w grymasie gniewu. Nikt jednak do nas nie podszedł ani nawet się nie odezwał. Cokolwiek Kyle opowiedział o zajściu przed celą, najwyraźniej odniosło to zamierzony skutek.
Przechodząc wśród lasu ludzkich posągów, poznałam stojące w jednym z wejść Sharon i Maggie. Twarze miały pozbawione wyrazu, a spojrzenia zimne. W ogóle nie spoglądały na mnie, tylko na Jeba, który nie zwracał na nie najmniejszej uwagi.
Wydawało mi się, że dotarcie na drugi koniec jaskini zajęło nam całe lata. Jeb kierował się w stronę średniej wielkości włazu czerniejącego wśród światła. Kark swędział mnie od ludzkich spojrzeń, ale nie odważyłam się obejrzeć. Wszyscy nadal milczeli, lecz bałam się, że mogą pójść za nami. Kiedy w końcu zanurzyliśmy się w ciemnościach kolejnego korytarza, odetchnęłam z ulgą. Nie sprzeciwiałam się, gdy Jeb dotknął mojego łokcia, by mną pokierować. W tyle wciąż panowała cisza.
– Poszło lepiej, niż się spodziewałem – mruknął Jeb, prowadząc mnie po ciemku. Zaskoczył mnie tym. Wolałam w takim razie nie wiedzieć, czego się spodziewał.
Czułam pod stopami, że korytarz zaczyna się nachylać. Widziałam jedynie słabe światło gdzieś w oddali.
– Idę o zakład, że nigdy wcześniej nie widziałaś takiego miejsca – powiedział Jeb, tym razem głośniej, z powrotem przybierając charakterystyczny lekki ton. – Robi wrażenie, co?
Zrobił pauzę, jak gdyby czekając na odpowiedź, po czym ciągnął dalej:
– Odkryłem je w latach siedemdziesiątych. Właściwie to samo mnie znalazło. Wpadłem do środka – aż dziw, że się nie zabiłem, no ale pech tak chciał. Nieźle się namęczyłem, zanim znalazłem wyjście. Byłem tak głodny, że mogłem kamienie jeść.
– Mieszkałem już wtedy sam na ranczu, więc nie miałem komu tego pokazać. Złaziłem tu każdy zakamarek. Od początku wiedziałem, co z tym można zrobić. Pomyśłałem, że dobrze mieć takie miejsce w zana-drzu, no bo nigdy nie wiadomo. My, Stryderowie, już tacy jesteśmy – lubimy być przygotowani na różne niespodzianki.
Minęliśmy słaby strumień światła, do którego zbliżaliśmy się od pewnego czasu. Wpadał przez dziurę wielkości pięści w suficie i rozlewał się na ziemi okrągłą plamką. Po chwili ujrzałam w dali kolejny jasny punkt.
– Pewnie zachodzisz w głowę, skąd to wszystko się tu wzięło. – Znowu zrobił pauzę, tym razem krótszą. – Mnie to nie dawało spokoju. Musiałem trochę poszperać. No i okazało się, że tędy płynęła lawa. Wyobrażasz sobie? To był kiedyś wulkan. Właściwie to chyba ciągle jest wulkan. Nie całkiem wygasły, zaraz się przekonasz. Wszystkie te groty i dziury były bańkami powietrza w stygnącej lawie. Przez ostatnie kilkadziesiąt lat nieźle się tu napracowałem. Niektóre rzeczy były łatwe – łączenie tuneli szło gładko. Ale w paru miejscach musiałem naprawdę ruszyć łepetyną. Widziałaś sufit w dużej jaskini? To mi zajęło parę dobrych lat.
Chciałam zapytać, jak to zrobił, ale nie mogłam się przełamać. Najbezpieczniej było milczeć.
Zejście robiło się coraz bardziej strome. Wyczułam pod nogami stopnie, niezbyt foremne, ale zapewniały wystarczające oparcie. Jeb prowadził mnie po nich pewnym krokiem. W miarę jak schodziliśmy, robiło się coraz ciepłej i wilgotniej.
W pewnym momencie znowu usłyszałam gwar, tym razem gdzieś przed nami, i zesztywniałam. Jeb poklepał mnie serdecznie po dłoni.
– Spodoba ci się, wszystkim się podoba – obiecał. W szerokim, łukowatym wejściu migotało światło. Białe i czyste, przypominało światło z dużej jaskini, ale w przeciwieństwie do niego niespokojnie mrugało. Tak jak wszystko inne, czego tu nie rozumiałam, przejmowało mnie strachem.
– No, jesteśmy – odezwał się Jeb podnieconym tonem, przeprowadzając mnie pod łukiem. – I jak?