Rozdział 54

Niepamięć

– Elizabeth? – zapytałam. – Anne? Karen? Jak masz na imię? Na pewno wiesz.

Ciało Uzdrowicielki nadal leżało bez czucia na łóżku. Minęło już dużo czasu. Jak dużo, nie byłam pewna. Długie godziny. Nie zmrużyłam jeszcze oka, choć słońce było już wysoko na niebie. Wcześniej Doktor wyszedł na zewnątrz i zdjął brezent, a wtedy promienie słoneczne zaczęły przezierać przez dziury w suficie i nagrzewać mi skórę. Przesunęłam bezimienną kobietę, by nie leżała twarzą w słońcu.

Dotknęłam teraz delikatnie jej cery i poklepałam ją leciutko po miękkich brązowych włosach, przepasanych tu i ówdzie białymi pasemkami.

– Julie? Brittany? Angela? Patricia? Ciepło czy zimno? Odezwij się. Proszę.

Wszyscy prócz Doktora, pochrapującego cicho na łóżku w najbardziej zacienionym kącie szpitala, dawno już poszli. Niektórzy po to, by pochować utracone ciało. Otrząsnęłam się na wspomnienie pytającej twarzy, z której po chwili prysnęło nagle całe życie.

„Dlaczego?” – zapytał.

Bardzo żałowałam, że nie dał mi szansy, że nie mogłam chociaż spróbować mu wszystkiego wyjaśnić. Bo, koniec końców, czy istniało coś ważniejszego niż miłość? Czy nie była to dla duszy rzecz absolutnie nadrzędna? I właśnie miłość byłaby moją odpowiedzią na jego pytanie.

Gdyby poczekał, może dostrzegłby prawdziwość mojego rozumowania. Gdyby zrozumiał, na pewno nie uśmierciłby żywiciela.

Taka prośba mogłaby mu się jednak wydać dziwna. To było jego ciało, a nie żaden osobny byt. Samobójstwo traktował jak samobójstwo i nic więcej, na pewno nie jak morderstwo. Wierzył, że kończy w ten sposób tylko jedno życie. I może miał słuszność.

Przynajmniej jego udało się uratować. Kapsuła, do której go włożyliśmy, stała obok kapsuły Uzdrowicielki, a lampka na pokrywie świeciła tą samą bladą czerwienią. Moi człowieczy przyjaciele ocalili mu życie. Trudno o bardziej dobitny dowód lojalności.

– Mary? Margaret? Susan? Jill?

Choć Doktor spał, a nikogo więcej nie było, wciąż wyczuwałam napięcie, które pozostawiła po sobie reszta.

Wisiało w powietrzu, ponieważ kobieta nie ocknęła się, mimo że chloroform przestał działać. Leżała nieruchomo. Nadal oddychała, serce biło, ale wysiłki Doktora na nic się nie zdały.

Czy to możliwe, że było już za późno? Że straciła świadomość? Że była tak samo nieżywa jak ciało mężczyzny?

Czy tak było ze wszystkimi? Czy uratowani mogli być tylko nieliczni, tacy jak Lacey i Melanie – krzykacze i buntownicy? Czy cała reszta odeszła na zawsze?

Czy Lacey była wyjątkowym przypadkiem? Czy Melanie odzyska świadomość tak samo jak ona… a może nawet tego nie można być pewnym?

Spokojnie. Jestem tu. Ale glos Melanie był niespokojny. Ona też się martwiła.

Tak, jesteś. I zostaniesz tu, obiecałam.

Westchnęłam i wróciłam do moich wysiłków. Czy beznadziejnych?

– Wiem, że masz imię – mówiłam. – Może Rebeka? Aleksandra? Oliwia? A może coś prostszego… Jane? Jean? Joan?

Przynajmniej pomogłam mieszkańcom jaskiń. Schwytanie nie musiało już dla nich oznaczać końca. Dobre i to, pomyślałam ponuro. Byłam jednak rozczarowana.

– Ani trochę mi nie pomagasz – wymamrotałam. Wzięłam jej dłoń w ręce i delikatnie potarłam. – Byłabym ci wdzięczna, gdybyś chociaż spróbowała. Moi przyjaciele mają dość zmartwień. Czekają na jakąś dobrą wiadomość. A ponieważ Kyle ciągle nie wraca… W razie ewakuacji trzeba cię będzie dźwigać. Wiem, że chcesz nam pomóc. To twoja rodzina, wiesz przecież. To ludzie, tacy jak ty. Są bardzo sympatyczni. Przynajmniej większość. Polubisz ich.

Ale na delikatnej twarzyczce kobiety nie pojawiała się żadna oznaka przytomności. Była na swój sposób bardzo ładna – miała owalną twarz i bardzo symetryczne rysy. Czterdzieści pięć lat, może trochę mniej, a może ciut więcej. Trudno było powiedzieć, patrząc na zastygłe w bezruchu oblicze.

– Potrzebują cię – ciągnęłam błagalnym tonem. – Możesz im pomóc. Wiesz tyle rzeczy, o których ja nie mam pojęcia. Doktor tak bardzo się stara. Zasługuje na pomoc. To dobry człowiek. Byłaś Uzdrowicielką, ta troska o dobro innych musiała się na tobie odcisnąć. Polubisz Doktora.

– Masz na imię Sara? Emily? Kristin?

Pogłaskałam ją po policzku, ale bez skutku, więc ponownie wzięłam w ręce jej bezwładną dłoń. Spoglądałam przez otwory wysoko w suficie na błękitne niebo. Błądziłam myślami.

Ciekawe, co zrobią, jeżeli Kyle nie wróci. Jak długo będą się ukrywać? Czy będą musieli znaleźć sobie nowe schronienie? Tylu ich jest… To może być trudne. Chciałabym móc im jakoś pomóc, ale nawet gdybym mogła zostać z nimi dłużej, i tak nie wiedziałabym, co zrobić.

Może uda im się tu pozostać… jakimś trafem. Może Kyle jednak wszystkiego nie zepsuje. – Zaśmiałam się ponuro na myśl, jakie są na to szanse. Kyle nie słynął z rozwagi. Dopóki jednak sytuacja pozostawała niejasna, byłam potrzebna. Mogli potrzebować moich srebrnych oczu, w razie gdyby na pustyni zjawili się Łowcy. Mogło to trochę potrwać i ta świadomość ogrzewała mnie bardziej niż promienie słońca. Byłam Kyle’owi wdzięczna za jego egoizm i popędliwość. Ile jeszcze minie czasu, zanim poczujemy się znowu bezpieczni?

Ciekawe, jak tu jest zimą. Już prawie zapomniałam, jak to jest marznąć. A kiedy spada deszcz? Musi tu przecież czasem padać, prawda? Pewnie przez te wszystkie dziury w suficie wlewa się mnóstwo wody. Ciekawe, gdzie wtedy wszyscy śpią. – Westchnęłam. – Może się dowiem. Ale raczej nie powinnam się nastawiać. Nie jesteś ciekawa? Gdybyś się obudziła, mogłabyś się wszystkiego dowiedzieć. Ja tam jestem ciekawa. Może zapytam Iana. Próbuję sobie wyobrazić, jak to miejsce się zmienia… Lato nie może przecież trwać wiecznie.

Palce kobiety drgnęły mi w dłoni.

Zaskoczyła mnie – myślami byłam daleko stąd, zaczynałam znowu pogrążać się w melancholii, która ostatnimi czasy wszędzie mi towarzyszyła.

Spuściłam na nią wzrok i nie zauważyłam żadnej zmiany – dłoń była wciąż bezwładna, twarz pozbawiona wyrazu. Może to sobie uroiłam?

– Powiedziałam coś ciekawego? O czym to ja mówiłam? – Zaczęłam się zastanawiać, nie odrywając wzroku od jej twarzy. – O deszczu? O zmianach? Przed tobą wiele zmian, co? No, ale najpierw musisz się obudzić.

Jej dłoń leżała nieruchomo, twarz ani drgnęła.

– A więc nie obchodzą cię zmiany. Nie żebym miała ci to za złe. Ja też nie chcę zmiany. Jesteś taka jak ja? Chciałabyś, żeby lato trwało wiecznie?

Gdybym nie przyglądała się bacznie jej twarzy, pewnie nie dostrzegłabym nikłego drgnienia powiek.

– Lubisz lato? – zapytałam z nadzieją w głosie. Ruszyła nieznacznie ustami.

– Lato?

Drgnęła jej ręka.

– Tak masz na imię! Summer? Summer? Ładnie.

Dłoń zacisnęła jej się w pięść, usta rozchyliły.

– Wróć do nas, Summer. Wiem, że potrafisz. Summer? Słuchaj mnie, Summer. Otwórz oczy, Summer.

Zamrugała gwałtownie.

– Doktorze! – zawołałam przez ramię. – Wstawaj!

– Hm?

– Chyba dochodzi do siebie! – Zwróciłam się z powrotem ku niej. – Tak trzymaj, Summer. Potrafisz. Wiem, że nie jest łatwo. Summer, Summer, Summer. Otwórz oczy.

Na jej twarzy pojawił się grymas – czyżby ją coś bolało?

– Doktorze, Bezból. Szybko.

Kobieta ścisnęła mi dłoń i otworzyła oczy. W pierwszej chwili nie skupiły się na niczym, tylko błądziły po jasnej grocie. Domyślałam się, jakim zaskoczeniem musi dla niej być ten dziwny widok.

– Nic ci nie będzie, Summer. Wszystko będzie dobrze. Słyszysz mnie, Summer?

Przeniosła wzrok z powrotem na mnie, patrzyłam, jak zwężają jej się źrenice. Przyglądała mi się przez chwilę, powoli chłonąc obraz mojej twarzy. Potem wzdrygnęła się gwałtownie i obróciła, chcąc uciekać. Z jej ust wydobył się niski, zachrypły okrzyk trwogi.

– Nie, nie, nie! – krzyczała. – Tylko nie znowu.

– Doktorze!

Stał już po drugiej stronie łóżka, tak jak wcześniej w trakcie operacji.

– Proszę się nie bać – uspokajał. – Nikt pani tutaj nie skrzywdzi. Kobieta zacisnęła mocno powieki i przylgnęła panicznie do cienkiego materaca.

– Chyba na imię jej Summer.

Posłała mi nerwowe spojrzenie i skrzywiła twarz.

– Wando, oczy – szepnął Doktor.

Mrugnęłam i uprzytomniłam sobie, że promienie słońca padają mi na twarz.

– Ach. – Puściłam dłoń kobiety.

– Proszę, nie – błagała. – Tylko nie to.

– Cii – szepnął Doktor. – Summer? Mówią mi Doktor. Nikt nie zrobi pani krzywdy. Jest pani bezpieczna.

Odsunęłam się trochę od łóżka i schowałam twarz w cieniu.

– Ja się tak nie nazywam! – załkała kobieta. – To jej imię! Jej! Nie mówcie tak do mnie!

Odgadłam nie to imię, co trzeba.

Ogarnęły mnie wyrzuty sumienia, ale Mel natychmiast zaprotestowała. To nie twoja wina. Summer to też ludzkie imię.

– Oczywiście – obiecał Doktor. – Jak ma pani na imię?

– Ja… ja… nie wiem! – płakała. – Co się stało? Kim byłam? Nie chcę być znowu kimś innym.

Rzucała się na łóżku i wierciła.

– Proszę się uspokoić, wszystko będzie dobrze, obiecuję. Będzie pani znowu sobą i na pewno przypomni sobie pani swoje imię. Pamięć wróci.

– Kim pan jest? – zapytała. – Kim ona jest? Jest taka… jaka ja byłam. Widziałam jej oczy!

– Mówią mi Doktor. Jestem człowiekiem, takim samym jak pani. Widzi pani? – Przysunął twarz do światła i zamrugał. – Jestem sobą i pani też jest sobą. Mieszka tu mnóstwo ludzi. Ucieszą się, gdy panią zobaczą.

Znowu drgnęła.

– Ludzie! Boję się ludzi!

– Wcale nie. To ta… osoba, którą pani nosiła w ciele, bała się ludzi. Była duszą, pamięta pani? A pani przedtem była człowiekiem i teraz znowu nim jest. Pamięta pani?

– Nie pamiętam swojego imienia – odparła histerycznym głosem.

– Wiem. Przypomni pani sobie.

– Jest pan lekarzem?

– Tak.

– Ja… to znaczy ona też była lekarzem. Kimś podobnym… Uzdrowicielem. Nazywała się Śpiewne Lato. A ja?

– Dowiemy się. Daję pani słowo.

Zaczęłam powoli przesuwać się w stronę wyjścia. Przydałaby się tu Trudy albo Heidi. Ktoś, kto by ją uspokoił. Kobieta zauważyła mój ruch.

– To nie jest człowiek! – szepnęła nerwowym głosem w stronę Doktora.

– Jest naszym przyjacielem, proszę się nie bać. Pomagała mi panią ocucić.

– Gdzie jest Śpiewne Lato? Bała się. Widziała ludzi…

Wykorzystałam chwilę nieuwagi i wyśliznęłam się z pomieszczenia. Słyszałam jeszcze, jak Doktor jej odpowiada.

– Leci na inną planetę. Pamięta pani, gdzie była, zanim przyleciała na Ziemię?

Domyślałam się po imieniu.

– Była… Nietoperzem? Umiała latać… I śpiewać… Pamiętam… Ale to… nie było tutaj. Gdzie jestem?

Ruszyłam pędem w głąb tunelu, żeby sprowadzić kogoś do pomocy. Zdziwiłam się, widząc światło w jaskini z ogrodem – spodziewałam się najpierw usłyszeć, tak jak zwykle, dochodzące stamtąd odgłosy. Był środek dnia. Ktoś powinien tam być, przynajmniej tamtędy przechodzić.

Wyszłam z tunelu na jasną, otwartą przestrzeń. Była opustoszała.

Świeże wici kantalupy nabrały ciemnozielonego koloru, ciemniejszego od suchej ziemi, z której wyrosły. Gleba była zbyt wyschnięta – obok stała beczka wody, a wzdłuż bruzd ciągnęły się gumowe węże. Nie było jednak nikogo, kto obsługiwałby ową prymitywną maszynę. Stała opuszczona na brzegu pola.

Zastygłam w bezruchu, wytężając słuch. W ogromnej jaskini panowała jednak złowróżbna cisza. Gdzie się wszyscy podziali?

Ewakuowali się beze mnie? Poczułam ukłucie strachu i zawodu. Ale przecież nie opuściliby jaskiń bez Doktora. Nigdy w życiu. Miałam ochotę pobiec z powrotem do szpitala i upewnić się, że Doktor nie zniknął.

Nie bądź śmieszna, bez nas też nigdzie by nie poszli. Chyba nie myślisz, że Jared, Jamie i Ian by nas zostawili.

Racja. Masz rację. To może… sprawdźmy w kuchni?

Biegłam opustoszałym korytarzem, coraz bardziej zaniepokojona przedłużającą się ciszą. Może to tylko moja wyobraźnia i hucząca w uszach krew. Przecież musiało być coś słychać. Gdybym zwolniła i uspokoiła oddech, na pewno usłyszałabym głosy.

Kiedy jednak dobiegłam do kuchni, okazała się pusta. Znalazłam tylko niedojedzone posiłki. Masło orzechowe na ostatnich kromkach miękkiego pieczywa. Jabłka, letnie puszki z napojami.

Mój żołądek upomniał się o jedzenie – cały dzień nic nie jadłam – ale ledwie to odnotowałam. O wiele silniejszy był strach.

Co, jeśli… jeśli nie zdążyłyśmy się ewakuować na czas?

Nie! – odparła Mel. Niemożliwe, coś byśmy usłyszały. Ktoś by… albo byłoby… Ciągle by tu byli i nas szukali. Nie odpuściliby, nie przeszukawszy wszystkich jaskiń. To odpada.

No, chyba że właśnie nas szukają.

Obróciłam się na pięcie i wpatrzyłam w ciemne wyjście.

Musiałam ostrzec Doktora. Jeżeli zostaliśmy sami we dwójkę, trzeba się było stąd niezwłocznie wynosić.

Nie! Nie mogli nas zostawić! Jamie, Jared… Widziałam wyraźnie ich twarze, jakbym miała je wyryte na wewnętrznej stronie powiek.

I jeszcze twarz Iana – dodałam ją od siebie. Jeb, Trudy, Lily, Heath, Geoffrey. Uwolnimy ich, obiecałam sobie. Znajdziemy wszystkich po kolei i odzyskamy! Nie pozwolę im ukraść mi rodziny!

Gdybym miała jeszcze jakieś wątpliwości, po czyjej stronie stoję, prysnęłyby teraz w mgnieniu oka. Nigdy w żadnym życiu nie byłam w tak bojowym nastroju. Zęby zacisnęły mi się ze szczękiem.

I wtedy z drugiego końca tunelu dobiegł mnie upragniony odgłos rozmów. Wstrzymałam oddech i schowałam się w cieniu pod ścianą, nasłuchując.

Duża jaskinia. Echo niesie się tunelem.

Brzmi jak duża grupa.

Tak. Ale twoich czy moich?

Naszych czy tamtych, poprawiła mnie.

Zaczęłam się skradać wzdłuż ściany, trzymając się najgłębszego cienia. Słyszałyśmy teraz głosy wyraźniej, a niektóre brzmiały znajomo. Czy jednak należało się tym sugerować? Ile czasu zajęłoby przeszkolonemu Łowcy wszczepienie nowej duszy?

Kiedy jednak zbliżyłam się do jaskini z ogrodem, głosy stały się jeszcze wyraźniejsze i mogłam wreszcie odetchnąć z ulgą; grotę wypełniał taki sam wściekły gwar jak pierwszego dnia.

To mogły być tylko ludzkie głosy.

Widocznie Kyle wrócił.

Kiedy biegłam w stronę jasności, ulga mieszała się we mnie z bółem. Czułam ulgę, gdyż moi przyjaciele byli bezpieczni. Ale też ból, bo skoro Kyle wrócił szczęśliwie do domu, to…

Ciągle jesteś potrzebna, Wando. Dużo bardziej niż ja.

Nie wątpię, że potrafiłabyś w nieskończoność wynajdywać różne preteksty. Zawsze będzie jakiś powód.

Więc zostań.

A ty nadal będziesz moim więźniem?

Przerwałyśmy kłótnię, żeby zorientować się w sytuacji.

Kyle rzeczywiście wrócił – rzucał się w oczy najbardziej z całego zbiorowiska, gdyż górował nad resztą wzrostem i jako jedyny był zwrócony w moją stronę. Stał pod przeciwległą ścianą, osaczony przez tłum. Był niewątpliwie przyczyną hałasu, ale nie jego źródłem. Minę miał potulną pojednawczą; ramiona rozpostarte i lekko cofnięte, jakby próbował chronić kogoś za plecami.

– Tylko spokojnie, dobra? – Jego głęboki głos przebijał się przez kakofonię krzyków. – Odsuń się, Jared, nie widzisz, że się boi?

Za jego łokciem mignęły mi czarne włosy – jakaś obca twarz spoglądała wystraszonymi oczami w stronę tłumu.

Najbliżej Kyle’a stał Jared. Spostrzegłam, że kark mocno mu się czerwieni. Jamie trzymał się kurczowo jego ramienia i odciągał go do tyłu. Ian stał po drugiej stronie z rękoma skrzyżowanymi przed sobą. Widziałam, jak napina mięśnie ramion. Za nimi w gniewnym tłumie kłębiła się cała reszta, z wyjątkiem Doktora i Jeba, zadając głośno pytania.

– Co ty sobie myślałeś?

– Jak śmiesz!

– Czego tu jeszcze szukasz?

Jeb stał w kącie i tylko się wszystkiemu przyglądał.

Mój wzrok przykuła jaskrawa fryzura Sharon. Zdziwiłam się, widząc ją oraz Maggie w samym środku tłumu. Odkąd z pomocą Doktora uzdrowiłam Jamiego, obie trzymały się na uboczu, nigdy w sercu zdarzeń.

Ciągnie je do konfliktu, domyślała się Mel. Nie trawią spokoju i szczęścia. Co innego strach i gniew – w to im graj.

Miała chyba rację. Jakie to… przykre.

Usłyszałam w gąszczu wściekłych pytań czyjś przenikliwy głos i uświadomiłam sobie nagle, że Lacey też tam jest.

– Wanda? – Głos Kyle’a znowu wzniósł się ponad harmider.

Podniosłam wzrok i zobaczyłam, że utkwił we mnie błękitne oczy.

– No, nareszcie jesteś! Możesz tu podejść i mi pomóc?

Загрузка...