Rozdział 44

Pomoc

– Wando…

– Nie mamy czasu. Zrobiłabym to sama, ale mogę się pomylić. To jedyne wyjście.

– Nie sądzę, żebym mógł… to zrobić.

– Nawet dla Jamiego? – Przycisnęłam zdrowy policzek do podgłówka najmocniej, jak umiałam, i zamknęłam oczy.

Jared trzymał w ręku znaleziony przeze mnie przed paroma chwilami kamień wielkości pięści. Ważył go w dłoni od dobrych pięciu minut.

– Wystarczy, że zedrzesz kilka pierwszych warstw skóry, żeby ukryć bliznę, to wszystko. Proszę cię, Jared, musimy się pospieszyć. Jamie…

Powiedz mu ode mnie, że ma to natychmiast zrobić. I to porządnie.

– Mel każe ci to natychmiast zrobić. Mówi, żebyś uderzył mocno. Żeby wystarczył jeden raz.

Cisza.

– Zrób to, Jared!

Wziął głęboki, gwałtowny oddech. Poczułam ruch powietrza i zacisnęłam oczy z całej siły.

Najpierw usłyszałam świst i huk, a dopiero później, gdy minął szok uderzenia, poczułam ból.

– Aa – jęknęłam. Miałam zamiar nie wydać żadnego dźwięku. Nie chciałam, żeby poczuł się jeszcze gorzej. Ale odruchy tego ciała były trudne do okiełznania. Oczy zaszły mi łzami, kaszlnęłam, by ukryć płacz. Dzwoniło mi w głowie.

– Wanda? Mel? Przepraszam!

Objął nas i przytulił do piersi.

– Nie, nie – zakwiliłam. – Nic nam nie jest. Udało się?

Złapał mnie za brodę i obrócił mi twarz.

– Ach – westchnął ciężko na głos z obrzydzeniem. – Zdarłem ci pół twarzy. Przepraszam.

– Nie, o to chodziło. Znakomicie. Jedźmy.

– Dobrze. – Głos miał ciągłe słaby, ale oparł mnie ostrożnie w fotelu i ruszył z hałasem.

Poczułam na twarzy podmuch lodowatego powietrza. Zaskoczyło mnie, szczypało w zdarty policzek. Zdążyłam już zapomnieć o takim wynalazku jak klimatyzacja.

Otworzyłam oczy. Jechaliśmy wzdłuż wyschniętego strumienia, po równej piaszczystej smudze – zbyt równej, niewątpliwie przez kogoś wygładzonej. Wiła się niczym wąż wśród wyschniętych krzewów, co chwila się za nimi chowając.

Opuściłam osłonę przeciwsłoneczną, żeby przejrzeć się w lusterku. W bocznym księżycowym świetle moja twarz była czarno-biała. Czerń wypełniała całą prawą stronę, sączyła się po brodzie, ściekała w poprzek szyi i wsiąkała w kołnierz nowej, czystej koszulki.

Ścisnęło mnie w dołku.

– Dobra robota – szepnęłam.

– Bardzo cię boli?

– Nie – skłamałam. – Zresztą niedługo przestanie. Jak daleko do Tucson?

Ledwie zdążyłam zadać pytanie, wjechaliśmy na asfalt. Zabawne, jak na jego widok serce zaczęło mi bić w panicznym rytmie. Jared zatrzymał samochód, nie wyjeżdżając spomiędzy krzaków. Wysiadł, odczepił płachty od zderzaka i wsadził je do bagażnika. Następnie usiadł z powrotem za kierownicą i ruszył powoli do przodu, patrząc uważnie, czy autostradą nikt nie jedzie. Wyciągnął rękę w stronę włącznika światła.

– Poczekaj – szepnęłam. Nie potrafiłam odezwać się głośniej. Czułam się w tym miejscu zbyt niepewnie. – Ja poprowadzę.

Spojrzał na mnie.

– Nie mogę w takim stanie p r z y j ś ć do szpitala na piechotę. Zbyt dużo pytań. Muszę podjechać. Schowaj się z tyłu i mów mi, którędy jechać. Masz się pod czym schować?

– Dobra – odparł powoli. Zaciągnął wsteczny bieg i cofnął samochód pomiędzy krzaki. – Dobra. Schowam się. Ale jeżeli pojedziesz nie tam, gdzie ci każę…

Au. Melanie ubodło to tak samo jak mnie.

– To mnie zastrzel – odparłam beznamiętnie.

Nie odpowiedział. Wysiadł, zostawiając włączony silnik. Przesiadłam się na miejsce kierowcy. Z tyłu rozległ się huk zamykanego bagażnika.

Jared wgramolił się na tylne siedzenie, ściskając pod pachą gruby kraciasty koc.

– Skręć w prawo – powiedział.

Samochód miał automatyczną skrzynię biegów, ale dawno nie prowadziłam i czułam się trochę niepewnie. Ruszyłam ostrożnie do przodu, odnotowując z zadowoleniem, że nie zapomniałam, jak się jeździ autem. Autostrada była nadal pusta. Wyjechałam na szosę i znowu serce zabiło mi szybciej na widok otwartej przestrzeni.

– Światła – powiedział Jared znad podłogi.

Odnalazłam właściwy przełącznik i je włączyłam. Wydały mi się strasznie jasne.

Tuscon było niedaleko – widziałam na niebie żółtą poświatę. Światła miasta.

– Mogłabyś jechać trochę szybciej.

– Nie mogę. Jest ograniczenie prędkości – zaprotestowałam.

Zamilkł na chwilę.

– Dusze nie przekraczają prędkości?

Roześmiałam się, odrobinę histerycznie.

– Przestrzegamy wszystkich praw, w tym przepisów ruchu drogowego.

Światła miasta nie były już tylko poświatą, lecz pojedynczymi jasnymi punktami. Zielone tablice informowały o kolejnych zjazdach.

– Zjedź na Ina Road.

Wykonywałam jego polecenia. Wypowiadał je cicho, choć w zasadzie, będąc w aucie, moglibyśmy krzyczeć.

Trudno mi było odnaleźć się w tym obcym miejscu. Patrzeć na domy, mieszkania i sklepy z rozświetlonymi szyldami, mając świadomość, że jestem otoczona ze wszystkich stron. Wyobrażałam sobie, jak musi się czuć Jared. Co prawda glos miał zdumiewająco spokojny… Cóż, robił to już wiele razy.

Na drodze zaczęły się pojawiać inne auta. Za każdym razem, gdy omiatały mnie światłami, napinałam mięśnie z przerażenia.

Nie możesz teraz pęknąć, Wando. Musisz być mocna. Dla Jamiego. Inaczej to się nie uda.

Będę. Dam radę.

Zaczęłam myśleć o Jamiem i opanowałam drżenie rąk na kierownicy. Jared kierował mnie przez pogrążone we śnie miasto. Lecznica była rzeczywiście nieduża. Zapewne kiedyś mieściły się tu gabinety lekarzy, raczej nie szpital jako taki. W większości okien paliło się światło. Za oszklonym frontem widziałam kobietę w recepcji. Światła samochodu nie zwróciły jej uwagi. Stanęłam w najciemniejszym rogu parkingu.

Wsunęłam na siebie plecak. Nie był nowy, ale dobrze wyglądał. Doskonale. Pozostała mi do zrobienia już tylko jedna rzecz.

– Szybko, podaj nóż.

– Wando… wiem, że kochasz Jamiego, ale naprawdę nie sądzę, żeby mógł ci się przydać. Nie umiesz walczyć.

– Nie do tego mi potrzebny, Jared. Muszę mieć ranę.

Zdumienie zaparło mu dech.

– Przecież masz ranę. Jedna ci wystarczy!

– Potrzebuję takiej, jaką ma Jamie. Nie jestem Uzdrowicielem. Muszę zobaczyć dokładnie, jak to się robi. Nacięłabym się już wcześniej, ale bałam się, że nie dam rady prowadzić samochodu.

– O nie. Tylko nie znowu.

– Daj mi ten nóż. Ktoś mógł mnie widzieć. Jeżeli zaraz tam nie pójdę, będą się dziwić.

Jared nie zastanawiał się długo. Jak powiedział raz Jeb, był spośród nich najlepszy, ponieważ zawsze wiedział, co robić, i robił to bez wahania. Usłyszałam dźwięk stali wysuwanej z pokrowca.

– Tylko ostrożnie. Nie za głęboko.

– Chcesz to zrobić?

Wziął gwałtowny wdech.

– Nie.

– Dobra.

Wzięłam od niego tę paskudną broń. Rękojeść była ciężka, a sam nóż bardzo ostry, zakończony szpikulcem.

Postanowiłam o tym nie myśleć. Inaczej mogłabym stchórzyć. Ręka, nie noga – tylko tyle się zastanowiłam. Kolana miałam poranione, nie chciało mi się z nich tłumaczyć.

Wystawiłam lewą rękę. Trzęsła mi się dłoń. Oparłam ją o drzwi, po czym przekręciłam głowę, żeby móc zacisnąć zęby na podgłówku. W prawej dłoni trzymałam nóż – nie leżał w niej dobrze, ale ściskałam go mocno. Dotknęłam przedramienia czubkiem ostrza, żeby łatwiej trafić. Zamknęłam oczy.

Jared oddychał zbyt głośno. Musiałam się pospieszyć, jeszcze gotów był mnie powstrzymać.

Wyobraź sobie, że wbijasz łopatę w ziemię, pomyślałam. Potem dźgnęłam się w rękę.

Podgłówek stłumił mój wrzask, ale i tak rozbrzmiał on zbyt głośno. Nóż wypadł mi z dłoni – wyskakując z otwartego mięśnia – i upadł z brzękiem na podłogę.

– Wando! – zachrypiał Jared.

Na razie nie mogłam mu odpowiedzieć. Musiałam dławić kolejne wyrywające się z piersi krzyki. Dobrze zrobiłam, czekając z tym, aż dojechaliśmy na miejsce.

– Pokaż!

– Zostań tam – wydyszałam. – Nie ruszaj się.

Mimo to usłyszałam szmer koca. Przycisnęłam lewą rękę do ciała, a prawą otworzyłam drzwi. Wychodząc – na wpół wypadając – z auta, poczułam jeszcze, jak dłoń Jareda muska mi plecy. Nie chciał mnie zatrzymać. Chciał być czuły.

– Zaraz wracam – wykrztusiłam, po czym zatrzasnęłam drzwi kopniakiem.

Szłam chwiejnie przez parking, zmagając się z mdłościami i strachem. Miałam wrażenie, że te dwa uczucia nawzajem się równoważą, dlatego żadne nie jest w stanie mnie obezwładnić. Ból był do zniesienia – albo po prostu przestałam go rejestrować. Byłam w szoku. Zbyt wiele różnych cierpień w zbyt krótkich odstępach czasu. Gorąca ciecz spływała mi po palcach i kapała na chodnik. Zastanawiało mnie, czy mogłabym nimi poruszyć. Bałam się sprawdzić.

Gdy wpadłam do środka przez automatycznie otwierane drzwi, kobieta w recepcji – w średnim wieku, o czekoladowej cerze i czarnych włosach z paroma srebrnymi pasemkami – poderwała się na nogi.

– O nie! Ojej! – Chwyciła za mikrofon i jej kolejne słowa rozbrzmiały już z głośników. – Uzdrowicielko Ścieg! Proszę przyjść do recepcji. Mamy ciężko ranną!

– Nie. – Starałam się mówić spokojnym tonem, ale chwiałam się na nogach. – Nic mi nie jest. To tylko wypadek.

Odłożyła mikrofon, podbiegła do mnie i objęła mnie ręką w talii.

– Rety, słońce, co ci się stało?

– Gapa ze mnie – wymamrotałam. – Byłam w górach… Przewróciłam się… Uderzyłam o skałę… Miałam nóż w ręku… Sprzątałam po kolacji…

Musiała sobie tłumaczyć moje wahanie szokiem. Nie patrzyła na mnie podejrzliwie – ani z rozbawieniem, tak jak to się zdarzało Ianowi, gdy próbowałam go okłamać. Na jej twarzy malowało się jedynie zmartwienie.

– Biedactwo! Jak się nazywasz?

Szklane Wieże – odparłam, posługując się mało oryginalnym imieniem z Planety Mgieł.

– Dobrze, Szklane Wieże. Już idzie Uzdrowicielka. Zaraz cię wyleczy.

Uspokoiłam się. Kobieta poklepała mnie serdecznie po plecach. Miała w sobie tyle ciepła i troski. Nie mogłaby mnie skrzywdzić.

Uzdrowicielka była młoda, jej włosy, skóra i oczy miały podobny, jasnobrązowy odcień. Nadawało jej to dość osobliwy, monochromatyczny wygląd. Wrażenie to wzmagał jeszcze strój w kolorze brązu.

– Ojoj – powiedziała. – Nazywam się Ognisty Ścieg. Zaraz wszystko wyleczymy. Co się stało?

Opowiedziałam drugi raz tę samą historyjkę, gdy obie prowadziły mnie korytarzem. Otworzyły pierwsze drzwi po prawej i kazały mi się położyć na łóżku.

Pokój wyglądał znajomo. Tylko raz byłam wcześniej w podobnym miejscu, za to Melanie miała mnóstwo takich wspomnień z dzieciństwa. Krótki szereg podwójnych szafek; umywalka, nad którą Uzdrowicielka właśnie myła ręce; jasne, czyste ściany…

– Zacznijmy od początku – rzekła wesoło Ognisty Ścieg. Otworzyła jedną z szafek. Patrzyłam uważnie, co robi, gdyż wiedziałam, że to ważne. Szafka była wypełniona rzędami białych, okrągłych pojemników, ułożonych jeden na drugim. Sięgnęła machinalnie po któryś z nich – wiedziała, czego szuka. Widniała na nim etykietka, ale nie mogłam dojrzeć napisu. – Trochę bez bólu ci się przyda, prawda?

Spojrzałam na etykietkę jeszcze raz, gdy odkręcała wieczko. Jedno słowo. „Bezból”? Chyba tak.

– Otwórz usta. Szklane Wieże.

Robiłam, co kazała. Wzięła w palce mały kwadratowy płatek – przypominał bibułkę – i położyła mi go na języku. Natychmiast się rozpuścił. Nie miał smaku. Bez wahania przełknęłam ślinę.

– I co, lepiej? – zapytała Uzdrowicielka.

O niebo lepiej. Umysł od razu mi się rozjaśnił, odzyskałam swobodę koncentracji. Ból rozpłynął się bez śladu razem z płatkiem. Zniknął. Zamrugałam z niedowierzaniem.

– O tak.

– Wiem, że czujesz się już dobrze, ale nie ruszaj się jeszcze, proszę. Twoje rany trzeba dopiero wyleczyć.

– Oczywiście.

– Modra, przyniesiesz nam trochę wody? Szklane Wieże na pewno jest spragniona.

– Naturalnie, Uzdrowicielko.

Starsza kobieta wyszła na korytarz.

Uzdrowicielka zwróciła się ponownie ku szafkom, lecz tym razem otworzyła inną. Ta również była pełna białych pojemników.

– Już, już. – Sięgnęła po jedno opakowanie z wierzchu i po inne z góry.

Jednocześnie wymieniała kolejno ich nazwy, jakby chciała mi dopomóc w mojej ważnej misji.

– Czysta Rana… Czyste Serce… Zdrowe Ciało… Zrost… A gdzie jest… Ach, tu jest. Gładka Skóra. Nie chcemy przecież blizny na takiej ślicznej buzi, prawda?

– Yyy… nie.

– Nie martw się. Za chwilę będziesz jak nowa.

– Dziękuję.

– Ależ nie ma za co.

Pochyliła się nade mną z kolejnym białym pojemnikiem. Pod przykrywką znajdował się rozpylacz. Spryskała mi najpierw przedramię, pokrywając ranę bezbarwną, bezwonną mgiełką.

– Uzdrawianie musi sprawiać dużo satysfakcji. – Byłam zadowolona z tonu mojego głosu. Zaciekawionego, ale nie zanadto. – Nie byłam w szpitalu od czasu wszczepienia. Bardzo mnie to interesuje.

– Tak, lubię moją pracę. – Zaczęła spryskiwać mi policzek.

– Co pani teraz robi?

Uśmiechnęła się. Zapewne nie byłam pierwszą duszą zadającą takie pytania.

– Ten preparat służy do czyszczenia. Dzięki niemu w ranie nie zostanie nic obcego. Czysta Rana zabija mikroby, które mogłyby spowodować infekcję.

– Czysta Rana – powtórzyłam.

– A teraz jeszcze Czyste Serce do stosowania wewnętrznego, w razie gdyby coś przedostało się do organizmu. Powdychaj trochę.

Trzymała teraz w ręku inny biały pojemnik, cieńszy, z pompką zamiast rozpylacza. Nacisnęła ją, rozpylając mi nad twarzą mgiełkę. Nabrałam powietrza i poczułam w ustach smak mięty.

– A to Zdrowe Ciało – kontynuowała Ognisty Ścieg, zdejmując nakrętkę z kolejnego opakowania. – Powoduje zrastanie się tkanek.

Wkropiła niewielką ilość przezroczystego płynu do szerokiej rany, po czym złączyła jej brzegi. Czułam jej dotyk, lecz ani cienia bólu.

– Na koniec ją zagoję. – Otworzyła następny pojemnik, tym razem z giętką rurką, i wycisnęła sobie na palec trochę gęstego, bezbarwnego żelu. – To działa jak klej – wyjaśniła. – Zespaja wszystko razem i pozwala działać Zdrowemu Ciału. – Wtarła mi żel w rękę jednym płynnym ruchem. – No, teraz już możesz nią ruszać. Jest zdrowa.

Podniosłam rękę, by się jej przyjrzeć. Pod warstwą lśniącego żelu widać było jedynie delikatną różową kreskę. Wciąż miałam na ręce krew, ale źródło krwawienia zniknęło. Nie mogłam wyjść z podziwu. Tymczasem Uzdrowicielka oczyściła mi skórę jednym pociągnięciem mokrego ręcznika.

– Obróć, proszę, twarz w tę stronę. Hmm, musiałaś mieć niezłego pecha. Niezły bałagan.

– Tak. Upadłam bardzo… nieszczęśliwie.

– Całe szczęście, że udało ci się tu dojechać.

Pokropiła mi twarz Zdrowym Ciałem i rozsmarowała je opuszką palca.

– Ach, uwielbiam patrzeć, jak działa. Już widać różnicę… Teraz jeszcze wokół brzegów. – Uśmiechnęła się do siebie. – Może jeszcze jedna warstwa. Nie chcę, żeby został nawet ślad. – Zajęto jej to kolejną minutę. – No, bardzo ładnie.

– Woda – odezwała się kobieta z recepcji, wchodząc do pokoju.

– Dziękuję ci, Modra.

– Gdyby pani jeszcze czegoś potrzebowała, będę w holu.

– Dzięki.

Modra wyszła. Zastanawiało mnie, czy jest z Planety Kwiatów. Niebieskie kwiaty były tam rzadkością; może zawdzięczała imię właśnie nietypowej barwie.

– Możesz już usiąść. Jak się czujesz?

Podniosłam się.

– Znakomicie. – Mówiłam prawdę. Już dawno nie czułam się tak zdrowo. Gwałtowne przejście z bólu do komfortu jeszcze to wrażenie potęgowało.

– Czyli jest tak, jak być powinno. Dobrze, teraz jeszcze odrobina Gładkiej Skóry.

Odkręciła wieczko ostatniego pojemnika i nasypała sobie na dłoń trochę opalizującego proszku. Wklepała mi go w policzek, a następnie w rękę.

– Zostanie ci na ręce delikatny ślad – powiedziała przepraszająco. – Taki jak na karku. To była głęboka rana… – Wzruszyła ramionami. Potem machinalnym ruchem odgarnęła mi włosy z szyi i przyjrzała się bliźnie. – Dobra robota. Kto był twoim Uzdrowicielem?

– Yyy… W Stronę Słońca – odparłam, ratując się imieniem jednego z moich dawnych studentów. – Na początku byłam w… Eurece, w Montanie. Ale nie odpowiadał mi zimny klimat. Dlatego przeprowadziłam się na południe.

Stek kłamstw. Poczułam nerwowy skurcz w żołądku.

– Ja zaczynałam w Maine – odrzekła, nie zwracając uwagi na mój dziwny ton. Mówiąc, wycierała mi krew z szyi. – Też mi tam było za zimno. Jakie masz Powołanie?

– Yyy… podaję jedzenie. W meksykańskiej restauracji w… Phoenix. Lubię ostre potrawy.

– Ja też. – Ocierała mi teraz policzek, nadal niczego się nie domyślając.

– No, ślicznie. Nie masz się czym martwić. Szklane Wieże. Twoja twarz wygląda świetnie.

– Dziękuję, Uzdrowicielko.

– Ależ drobiazg. Napijesz się wody?

– Tak, poproszę. – Musiałam się hamować. Miałam ochotę opróżnia szklankę jednym haustem, ale nie wyglądałoby to najlepiej. Nie potrafiłam sobie jednak odmówić wypicia całej wody. Była zbyt smaczna.

– Może chcesz więcej?

– Yyy… tak, chętnie. Dziękuję.

– Zaraz wrócę.

Gdy tylko zniknęła za drzwiami, zeskoczyłam z materaca. Zaszeleściło papierowe nakrycie. Zamarłam. Uzdrowicielka nie wpadła jednaj z powrotem. Musiałam działać błyskawicznie. Przyniesienie wody zajęło Modrej parę minut. Może Uzdrowicielki też nie będzie tyle czasu. Może po chłodną, czystą wodę trzeba iść daleko. Może.

Zrzuciłam plecak z ramion i otworzyłam na całą szerokość. Zaczęłam od drugiej szafki. Cały stos opakowań Zdrowego Ciała wylądował w środku z cichym grzechotem.

Co powiem, jeśli mnie przyłapie? Jak wybrnę?

Z pierwszej szafki wzięłam Czystą Ranę i Czyste Serce – cały rząd pojemników stojących z przodu i część drugiego. Potem Bezból, oba rzędy. Już miałam szukać Zrostu, gdy moją uwagę przykuła etykietka kolejnego szeregu opakowań.

Ochłoda. Na gorączkę? Na opakowaniu nie było napisane nic prócz nazwy. Zgarnęłam je do plecaka. Żaden z tych środków nie mógł zaszkodzić ludzkiemu organizmowi. Byłam tego pewna.

Zabrałam jeszcze wszystkie Zrosty i dwie puszki Gładkiej Skóry. Nie mogłam dłużej ryzykować. Zamknęłam po cichu szafki i zarzuciłam torbę na plecy. Oparłam się na materacu, znowu szeleszcząc. Starałam się odprężyć.

Uzdrowicielka nie wracała.

Spojrzałam na zegar. Wyszła minutę temu. Jak daleko mogła być woda? Dwie minuty. Trzy minuty.

Czy to możliwe, że przejrzała moje kłamstwa?

Pot zrosił mi czoło. Wytarłam go szybkim ruchem ręki.

Co, jeśli wróci z Łowcą?

Przypomniałam sobie o kapsułce w kieszeni i zadrżały mi ręce. Byłam jednak gotowa to zrobić. Dla Jamiego.

Na korytarzu rozległy się kroki dwóch osób.

Загрузка...