Rozdział 51

Przygotowania

Zastałam Jareda z Jamiem w naszym pokoju, czekających na mnie. Obaj mieli zatroskane twarze. Jared musiał rozmawiać z Jebem.

– Wszystko w porządku? – zapytał Jared, a Jamie zerwał się na równe nogi i objął mnie w pasie.

Nie bardzo wiedziałam, co odrzec. Nie znałam odpowiedzi na to pytanie.

– Jared, musisz mi pomóc.

Ledwie skończyłam mówić, a już stał na nogach. Jamie odchylił się, żeby popatrzeć mi w twarz. Nie spojrzałam mu jednak w oczy. Nie miałam pewności, jak dużo jestem w stanie znieść.

– O co chodzi? – zapytał Jared.

– Robię szybki wypad. Przyda mi się… twoja siła.

– Czego potrzebujemy? – Miał skupiony wyraz twarzy, jakby gotowy był natychmiast wyruszyć.

– Wyjaśnię ci po drodze. Musimy się spieszyć.

– Mogę jechać z wami?

– Nie! – odparliśmy naraz Jared i ja.

Jamie zmarszczył brwi, puścił mnie, usiadł gwałtownie na materacu i skrzyżował nogi, chowając obrażoną twarz w dłoniach. Od razu wyszłam z pokoju, nie spoglądając na niego wprost. I tak już walczyłam z pokusą, by przy nim usiąść, uściskać go i zapomnieć o wszystkim.

Szłam z powrotem południowym tunelem, Jared tuż za mną.

– Dlaczego tędy? – zapytał.

– Bo… – Wiedziałam, że przejrzy mój blef. – Nie chcę na nikogo wpaść. A szczególnie na Jeba, Aarona i Brandta.

– Dlaczego?

– Nie chcę się przed nimi tłumaczyć. Jeszcze nie teraz.

Milczał, próbując zrozumieć sens moich słów. Zmieniłam temat.

– Wiesz, gdzie jest Lily? Chyba nie powinna być sama. Wygląda na…

– Ian jest przy niej.

– O, jak dobrze.

Wiedziałam, że Ian się nią zaopiekuje – właśnie kogoś takiego teraz potrzebowała. Kto zaopiekuje się Ianem, gdy?… Potrząsnęłam głową, próbując pozbyć się tej myśli.

– Czego tak pilnie potrzebujemy? – zapytał Jared.

Wzięłam głęboki oddech.

– Kapsuł.

W tunelu było zupełnie ciemno. Nie widziałam jego twarzy. Nie zwalniał kroku, ale przez kolejne kilka minut w ogóle się nie odezwał. Kiedy w końcu przemówił, zrozumiałam, że skupia się bez reszty na zadaniu – powściąga ciekawość do czasu starannego zaplanowania wyprawy.

– Gdzie można je zdobyć?

– Puste zbiorniki są wystawiane na zewnątrz szpitali. Mniej dusz odlatuje, niż przylatuje, dlatego na pewno mają ich więcej, niż potrzebują. Będą stały niestrzeżone, nikt nie zauważy zniknięcia kilku.

– Jesteś pewna? Skąd masz te informacje?

– Widziałam je w Chicago, całe stosy. Nawet ta mała przychodnia w Tucson miała ich trochę, stały w skrzyniach obok magazynów.

– Skoro były w skrzyniach, skąd wiesz, że…

– Jeszcze nie zauważyłeś, że lubimy wszystko czytelnie oznaczać?

– To nie tak, że ci nie wierzę – odparł. – Po prostu chcę mieć pewność, że dobrze to przemyślałaś.

– Jego słowa zabrzmiały dwuznacznie.

– Owszem.

– No to nie ma na co czekać.

Doktora nie było w szpitalu – widocznie rozmawiał już z Jebem, skoro nie minęliśmy go w tunelu. Musiał wyjść zaraz po mnie. Ciekawiło mnie, jak reszta przyjęła wieści. Miałam nadzieję, że nie są na tyle nierozważni, by omawiać tę sprawę w obecności Łowczyni. Czy rozgniotłaby mózg żywiciela, gdyby domyśliła się moich zamiarów? Czy uznałaby je za ostateczną zdradę? Za bezwarunkową uległość wobec ludzi?

Czy nie tak właśnie było? Czy Doktor dotrzyma słowa, kiedy mnie już nie będzie?

Na pewno będzie próbował. Wierzyłam w to. Musiałam w to wierzyć. Ale sam nic nie zdziała. A kto mu pomoże?

Wspinaliśmy się ciasnym, ciemnym tunelem wychodzącym na południowe zbocze kamiennego wzgórza mniej więcej w połowie wysokości. Na wschodzie szarzało, a w miejscu zetknięcia nieba i skał rozlewał się powoli blady róż.

Schodząc ze zbocza, patrzyłam cały czas pod nogi. Nie miałam wyboru; nie przebiegała tędy żadna ścieżka, szłam po zdradliwych, luźnych kamieniach. Nawet jedna gdyby droga w dół była równa i płaska, i tak pewnie nie mogłabym podnieść wzroku ani wyprostować ramion.

Zdrajczyni. Nie odmieniec, nie wagabunda. Po prostu zdrajczyni. Oddawałam los braci i sióstr w ręce przybranej ludzkiej rodziny, zapalczywej i gotowej na wszystko.

Ludzie, wśród których żyłam, mieli pełne prawo nienawidzić dusz. Toczyli wojnę. A ja dawałam im broń pozwalającą bezkarnie zabijać.

Myślałam o tym wszystkim, biegnąc o brzasku przez pustynię z Jaredem. Biegliśmy, ponieważ nie powinniśmy się tu pokazywać za dnia, zważywszy na patrole Łowców.

Patrząc na moją decyzję z tej strony – nie jak na ofiarny gest, lecz jak na wzmocnienie ludzi w zamian za życie Łowczyni – nie miałam wątpliwości, że postępuję źle. I gdybym rzeczywiście próbowała ocalić jedynie Łowczynię, zmieniłabym teraz zdanie i zawróciła. Nie warto było dla niej zaprzedać całej reszty. Nawet ona sama by to przyznała.

A może nie? Ogarnęło mnie nagle zwątpienie. Nie sprawiała wrażenia równie… Jakiego słowa użył Jared? A l t r u i z m. Równie altruistycznej jak pozostałe dusze. Kto wie, może ceniła swoje życie bardziej niż życie innych.

Ale było już za późno na zmianę zdania. Dobrze wszystko przemyślałam. Nic chodziło mi przecież tylko o ratowanie Łowczyni. Po pierwsze, taka sytuacja prędzej czy później by się powtórzyła. Ludzie zabijaliby kolejne dusze, dopóki nie uświadomiłabym im, że istnieje inne rozwiązanie. Co więcej, ratowałam Melanie, a to był cel wart poświęcenia. Ratowałam też Jareda i Jamiego. Mogłam więc przy okazji ocalić wstrętną Łowczynię.

Dusze źle zrobiły, zajmując ten świat. Ludzie na niego zasługiwali. Nie mogłam im go zwrócić, ale mogłam im dać przynajmniej tyle. Gdybym tylko miała pewność, że nie będą okrutni…

Mogłam jedynie zaufać Doktorowi i mieć nadzieję.

I może jeszcze wymóc obietnicę na paru innych osobach, na wszelki wypadek.

Zastanawiało mnie, ile ocalę ludzkich istnień. Ile – być może – ocalę dusz. Nie mogłam tylko ocalić siebie samej.

Westchnęłam ciężko. Choć oboje oddychaliśmy głośno, Jared zwrócił na to uwagę. Kątem oka dostrzegłam, jak obraca twarz i wlepia we mnie wzrok, ale nie obejrzałam się na niego. Spoglądałam pod nogi.

Do kryjówki z jeepem dotarliśmy, zanim słońce wspięło się ponad wschodnie szczyty, choć niebo zaczynało już błękitnieć. Schowaliśmy się w płytkiej grocie akurat w chwili, gdy pojawiły się pierwsze promienie, nadając piaskom kolor złota.

Jared zgarnął z tylnego siedzenia dwie butelki wody, rzucił jedną mnie i oparł się o ścianę. Wypił duszkiem połowę swojej, przetarł usta wierzchem dłoni i dopiero wtedy się odezwał.

– Widziałem, że ci się spieszy, ale będziemy musieli poczekać, aż się ściemni, jeżeli chcemy coś ukraść.

Przełknęłam wodę.

– W porządku. Teraz już jestem spokojna, że na nas poczekają.

Przyglądał się mojej twarzy rozbieganym wzrokiem.

– Widziałem tę twoją Łowczynię – powiedział, badając moją reakcję. – Jest… żywiołowa.

Kiwnęłam głową.

– I hałaśliwa.

Uśmiechnął się i przewrócił oczami.

– Chyba nie jest zadowolona z warunków.

Spuściłam oczy.

– Mogła mieć gorzej – mruknęłam. Przez mój głos przebijało rozżalenie, choć wcale tego nie chciałam.

– To prawda – przyznał cicho.

– Dlaczego są dla niej tacy dobrzy? – szepnęłam. – Zabiła Wesa.

– Hm, to twoja wina.

Podniosłam wzrok, by spojrzeć mu w twarz, i ze zdziwieniem spostrzegłam, że uniósł lekko kąciki ust. Żartował.

– Moja?

Niewyraźny uśmiech zgasł.

– Nie chcieli znowu czuć się potworami. To takie… zadośćuczynienie za to, co było wcześniej, tylko że trochę nie w porę – i niewłaściwej duszy. Nie sądziłem, że… to cię zaboli. Myślałem, że będziesz zadowolona.

– Jestem. – Nie chciałam, żeby kogokolwiek krzywdzili. – Zawsze lepiej być dobrym. Ale… – Wzięłam głęboki oddech. – Cieszę się, że poznałam powód.

A więc robili to dla mnie, nie dla niej. Ulżyło mi.

– To nie jest miłe uczucie: wiedzieć, że zasługujesz na miano p o t w o r a. Lepiej już być dobrym niż mieć wyrzuty sumienia. – Uśmiechnął się ponownie, po czym ziewnął. Wtedy ja również ziewnęłam.

– To była długa noc – stwierdził. – Następna też taka będzie. Trzeba się wyspać.

Przyjęłam tę sugestię z zadowoleniem. Wiedziałam, że ma do mnie dużo pytań dotyczących nagłej wyprawy. Wiedziałam też, że niektórych rzeczy pewnie się domyślił. Nie miałam ochoty o tym rozmawiać.

Rozłożyłam się na skrawku gładkiego piasku obok jeepa. Ku mojemu osłupieniu, Jared położył się przy mnie, tuż przy mnie. Zgiął się nieco, dopasowując do moich skrzywionych pleców.

– Masz – powiedział, wyciągając nade mną dłoń, by wsunąć mi palce pod twarz. Podniósł moją głowę i podłożył pod nią ramię, bym mogła się oprzeć. Drugą rękę opuścił mi na talię.

Musiało minąć kilka sekund, zanim cokolwiek odpowiedziałam.

– Dzięki.

Ziewnął. Poczułam na karku ciepło jego oddechu.

– Wypocznij, Wando.

Leżałam w jego objęciach, inaczej nie można było tego nazwać. Zasnął szybko, tak jak to miał w zwyczaju. Próbowałam się odprężyć, ale zajęło mi to dużo czasu.

Jego zachowanie dało mi do myślenia; jak wiele sam się domyślił?

Zmęczone myśli coraz bardziej mi się plątały. Jared miał rację, to była bardzo długa noc. A zarazem o wiele za krótka. Reszta moich nocy i dni miała mi już upływać z prędkością minut.

Obudziłam się potrząsana za ramię. Światło padające na ściany groty było słabe i pomarańczowe. Zachód słońca.

Jared podniósł mnie na nogi i dał mi do ręki baton energetyczny; tylko takie jedzenie trzymali w jeepie. Jedliśmy w ciszy, popijając resztkami wody. Twarz miał poważną i skupioną.

– Nadal ci się spieszy? – zapytał, gdy wsiadaliśmy do samochodu. Nie. Pragnęłam, by czas wydłużył się w nieskończoność.

– Tak. – Nie było sensu tego odkładać. Wiedziałam, że jeżeli będę zbyt długo zwlekać, Łowczyni i jej żywiciel umrą, lecz to niczego nie zmieni w mojej sytuacji.

– No to jedziemy do Phoenix. To logiczne, że raczej się nie zorientują. Po co ludzie mieliby podbierać wam te kapsuły? Na co nam one?

Nie zabrzmiało to ani trochę jak pytanie retoryczne, i czułam, że znowu na mnie spogląda. Utkwiłam jednak wzrok w skałach i milczałam.

Kiedy dotarliśmy do autostrady, zmieniwszy uprzednio samochód, od dłuższego czasu było już ciemno. Przez kilka minut staliśmy z wyłączonymi światłami wśród krzewów. Doliczyłam się w tym czasie dziesięciu przejeżdżających aut. Jared czekał, dopóki na szosie nie zrobiło się na moment cicho i pusto.

Do Phoenix jechaliśmy krótko, choć Jared skrupulatnie przestrzegał ograniczenia prędkości. Czas płynął coraz szybciej, tak jakby Ziemia przyspieszyła obroty.

Włączyliśmy się w sznur aut sunących autostradą okalającą płaskie, rozłożyste miasto. W pewnej chwili zobaczyłam za oknem szpital. Zjechaliśmy z autostrady w następnym przeznaczonym do tego miejscu, jadąc równo, niespiesznie, w ślad za innym pojazdem.

Po chwili Jared skręcił w drogę prowadzącą na główny parking.

– Gdzie teraz? – zapytał napiętym głosem.

– Sprawdź, czy ta droga okrąża szpital. Kapsuły będą przy magazynach.

Jechaliśmy wolno. Kręciło się tu wiele dusz, jedne wchodziły, inne wychodziły, niektóre miały na sobie robocze ubranie. Uzdrowiciele. Nikt nie zwracał na nas szczególnej uwagi.

Droga ciągnęła się wzdłuż chodnika, następnie skręcała na zachód, zataczając łuk wokół całego kompleksu.

– Patrz. Ciężarówki dostawcze. Jedź tamtędy.

Przejechaliśmy pomiędzy rzędem niskich budynków a piętrowym parkingiem. Dalej ciągnęły się punkty rozładunkowe, przy kilku z nich stały tyłem ciężarówki, niewątpliwie z zaopatrzeniem dla szpitala. Przyglądałam się zalegającym tu i ówdzie skrzyniom – wszystkie były podpisane.

– Jedź dalej… chociaż właściwie możemy w drodze powrotnej zgarnąć trochę tych lekarstw. Zdrowe Ciało… Ochłoda… Bezruch? Ciekawe, co to.

Cieszyło mnie, że wszystkie leki były oznaczone i niepilnowane. Moja rodzina poradzi sobie, kiedy mnie już nie będzie. Kiedy mnie już nie będzie. Te słowa towarzyszyły teraz niemal każdej myśli.

Objechaliśmy tył kolejnego budynku. Jared nieco przyspieszył i cały czas patrzył przed siebie – kilka osób, dokładniej cztery, rozładowywało tu ciężarówkę. Moją uwagę zwróciła precyzja ich ruchów. Nie obchodziły się ze skrzynkami niedbale; przeciwnie, układały je na betonowym podwyższeniu z wielką ostrożnością.

Właściwie nie potrzebowałam nawet widzieć etykiety, ale właśnie wtedy jeden z ładowaczy obrócił skrzynię czarnym drukiem w moją stronę.

– To tutaj. Wyładowują zahibernowane dusze. Puste kapsuły muszą gdzieś tu być… O! Tam, po drugiej stronie. Tamten skład jest w połowie pełny. Te zamknięte na pewno są całkiem pełne.

Jared wciąż jechał powoli wzdłuż budynku. Potem minął róg i skręcił w prawo.

Parsknął cicho.

– Co? – zapytałam.

– Wszystko jasne. Widzisz?

Skinął brodą w stronę szyldu na budynku. Był to oddział położniczy.

– Ach – odparłam. – No tak, ty zawsze wiesz, gdzie szukać.

Łypnął na mnie, po czym spojrzał z powrotem na jezdnię.

– Będziemy musieli chwilę poczekać. Chyba powoli kończą.

Jared jeszcze raz okrążył cały szpital, potem zaparkował na tyłach największego parkingu, z dala od latarni.

Wyłączył silnik i osunął się w fotelu. Wyciągnął rękę i złapał mnie za dłoń. Wiedziałam, o co zapyta, i próbowałam się przygotować.

– Wando?

– Tak?

– Chcesz uratować Łowczynię, prawda?

– Tak.

– Bo tak trzeba?

– To jeden z powodów.

Milczał przez chwilę.

– Wiesz, jak wyjąć duszę bez szkody dla ciała?

Serce uderzyło mi z wielką silą. Musiałam przełknąć ślinę, żeby móc odpowiedzieć.

– Tak. Robiłam to już kiedyś. Nic tutaj. To był nagły wypadek.

– Gdzie? – zapytał. – I czemu nagły wypadek?

Z oczywistych powodów nigdy im tej historii nie opowiadałam, choć była jedną z najciekawszych. Dużo wartkiej akcji. Jamie byłby zachwycony. Westchnęłam i zaczęłam mówić ściszonym głosem.

– Na Planecie Mgieł. Byłam z moim przyjacielem, Rzęsistym Blaskiem, i przewodnikiem – nie pamiętam jego imienia. Nazywali mnie tam Mieszkanką Gwiazd. Wiedzieli, że zaliczyłam już kilka planet.

Jared zachichotał.

– Wyruszyliśmy na wyprawę przez czwarte wielkie pole lodu, żeby zobaczyć jedno z najwspanialszych kryształowych miast. To miała być bezpieczna trasa, dlatego udaliśmy się tam tylko we trójkę.

– Szponowce lubią kopać dziury i zagrzebywać się w śniegu. No wiesz, kamuflaż. Pułapka.

Szliśmy sobie spokojnie, a dookoła jak okiem sięgnąć rozciągała się śnieżna równia. I nagle – cały ten śnieg po prostu wyleciał w powietrze.

Przeciętny dorosły Niedźwiedź jest mniej więcej masy bizona. Dorosłemu szponowcowi pod tym względem bliżej do wieloryba. A ten był wyjątkowo duży.

Straciłam z oczu przewodnika. Szponowiec całkiem go zasłonił. Niedźwiedzie są szybsze od szponowców, ale temu udało się nas zaskoczyć. Machnął ogromnym, ciężkim pazurem i przeciął Rzęsisty Blask wpół, zanim dotarło do mnie, co się dzieje.

Wzdłuż krawędzi parkingu poruszał się powoli jakiś samochód. Siedzieliśmy w ciszy, dopóki nas nie minął.

– Zawahałam się. Powinnam rzucić się do ucieczki, ale… mój przyjaciel leżał umierający na lodzie. Przypłaciłabym to wahanie życiem, gdyby nie to, że szponowiec na chwilę o mnie zapomniał. Później okazało się, że to nasz przewodnik – że też nie mogę sobie przypomnieć jego imienia! – zaatakował jego ogon, żeby dać nam okazję do ucieczki. Wyskakując z ukrycia, szponowiec wzbił tumany śniegu; wyglądało to jak zamieć. Prawie nic nie było widać, dlatego wystarczyłoby przebiec kawałek. Ale nie wiedział, że dla Rzęsistego Blasku jest już za późno.

Szponowiec obrócił się w stronę przewodnika, a drugą lewą nogą kopnął mnie, aż wyleciałam w powietrze. Obok mnie wylądowała górna część ciała Rzęsistego Blasku, jego krew topiła śnieg.

Zrobiłam przerwę, gdyż przeszedł mnie dreszcz.

– To, co potem zrobiłam, było bez sensu, bo nie miałam dla niego nowego ciała. Byliśmy w połowie drogi między miastami, za daleko, by do nich dobiec. Poza tym to musiało być bardzo bolesne, bo nie miałam żadnych środków przeciwbólowych. Ale nie mogłam patrzeć, jak umiera w rozerwanym cielsku.

Użyłam zewnętrznej części dłoni, tej do cięcia lodu. Ostrze było zbyt szerokie… Narobiłam niezłego bałaganu. Mogłam tylko mieć nadzieję, że Rzęsisty Blask jest całkiem nieprzytomny i nie czuje bólu.

Potem użyłam miękkich palców, tych po wewnętrznej części dłoni, żeby odłączyć go od mózgu Niedźwiedzia. Ciągle żył. Sprawdziłam to w mgnieniu oka, ani na chwilę się nie zatrzymując. Wcisnęłam go do kieszeni na jaja. Niedźwiedzie mają taką pośrodku ciała, pomiędzy dwoma najgorętszymi sercami. Nie musiałam się już bać, że umrze z zimna, ale i tak bez żywiciela mógł przeżyć co najwyżej kilka minut. Jak miałam mu znaleźć żywiciela na tym śnieżnym pustkowiu?

Przeszło mi przez myśl, żeby podzielić się swoim, ale doszłam do wniosku, że pewnie straciłabym przytomność, próbując go sobie włożyć do głowy. Poza tym bez lekarstw bym umarła. Niedźwiedzie szybko się wykrwawiają. To przez te wszystkie serca.

Szponowiec ryczał, czułam, jak ziemia trzęsie się pod jego wielkimi łapami. Nie wiedziałam, gdzie jest nasz przewodnik, ani nawet czy żyje. Nie wiedziałam, ile czasu zajmie szponowcowi znalezienie nas w śniegu.

Tuż obok mnie leżał odcięty kawał cielska Niedźwiedzia. Potwór mógł w każdej chwili zauważyć ciemną krew. I wtedy przyszedł mi do głowy ten szalony pomysł.

Przerwałam, śmiejąc się cicho do siebie.

– Nie miałam dla Rzęsistego Blasku ciała Niedźwiedzia. Nie mogłam oddać mu swojego. Przewodnik albo był martwy, albo uciekł. Ale było jeszcze jedno ciało. To był całkiem wariacki plan, ale myślałam wtedy tylko o Rzęsistym Blasku. Nie byliśmy nawet bliskimi przyjaciółmi, ale co z tego. Umierał powoli między moimi sercami. Nie mogłam się z tym pogodzić. Usłyszałam ryk szponowca i ruszyłam biegiem w jego stronę. Po chwili ukazało mi się grube, białe futro. Biegłam prosto na jego trzecią lewą nogę, wskoczyłam najwyżej, jak mogłam, a byłam w tym dobra. Używałam ostrzy wszystkich sześciu rąk, żeby wspiąć się potworowi na grzbiet. Ryczał i kręcił się w miejscu, ale niewiele tym zdziałał. Wyobraź sobie psa goniącego swój ogon. Szponowce mają bardzo małe mózgi.

Wdrapałam się w końcu na grzbiet i puściłam pędem wzdłuż podwójnego kręgosłupa, zaczepiając się ostrzami, żeby mnie nie zrzucił.

Po paru sekundach byłam już przy samej głowie. Ale dopiero tu zaczęły się prawdziwe trudności. Moje ostrza były krótkie… może mniej więcej długości ludzkiego przedramienia. Skóra tej bestii była dwa razy grubsza. Zamachnęłam się najmocniej, jak umiałam, i przebiłam pierwszą warstwę futra i błony. Szponowiec wrzasnął i stanął na ostatniej parze nóg. O mały włos nie spadłam. Utkwiłam w nim cztery ostrza. Rzucał się i ryczał. Pozostałymi dwoma na zmianę powiększałam dziurę. Miał tak twardą skórę, że do końca nie wiedziałam, czy uda mi się przez nią przedostać.

Potwór wpadł w dziki szał. Wierzgał tak mocno, że przez chwilę starałam się tylko nie spaść. Ale Rzęsisty Blask miał coraz mniej czasu. Wetknęłam ręce w dziurę i spróbowałam ją rozpruć.

Wtedy szponowiec rzucił się grzbietem na lód.

Gdyby nie to, że pod nami był dół, który sam wykopał, żeby się na nas zaczaić, pewnie by mnie zmiażdżyło. A tak, chociaż uderzyłam się mocno w głowę, upadek tylko mi pomógł. Tkwiłam już ostrzami w jego szyi. Kiedy uderzyłam o ziemię, ciężar bestii sprawił, że wbiły się jeszcze głębiej. Nawet głębiej, niż potrzebowałam.

Oboje byliśmy ogłuszeni, potwór mnie przygniatał. Wiedziałam, że muszę coś szybko zrobić, ale nie pamiętałam, co to było. Zamroczony szponowiec zaczął się przewracać. Świeże powietrze rozjaśniło mi w głowie i przypomniałam sobie o Rzęsistym Blasku.

Wyjęłam go z kieszeni na jaja, osłaniając przed zimnem miękką stroną dłoni, i włożyłam bestii do szyi.

Szponowiec poderwał się na nogi i znowu stanął dęba. Tym razem spadłam – miałam słabszy uchwyt, bo musiałam przełożyć Rzęsisty Blask. Potwór wpadł w furię. Rana nie była zbyt groźna, ale strasznie go rozsierdziła.

Kłęby śniegu już nieco opadły i było mnie widać jak na dłoni, tym bardziej że miałam na sobie krew szponowca, która jest bardzo jaskrawego koloru – na Ziemi takiego nie ma. Bestia uniosła pazury i opuściła je na mnie. Myślałam, że to już koniec, i pocieszałam się tym, że przynajmniej próbowałam.

Patrzę, a szpony lądują obok mnie w śniegu! Nie chciało mi się wierzyć, że nie trafił. Podniosłam wzrok, spojrzałam na tę wielką, okropną twarz i prawie się… no, może się nie roześmiałam – Niedźwiedzie się nie śmieją. Ale właśnie tak się czułam, kiedy zobaczyłam na tej szpetnej twarzy zdziwienie, niepewność i frustrację. Żaden szponowiec nigdy wcześniej nie miał takiej miny.

Rzęsisty Blask potrzebował paru minut, żeby się podłączyć. Musiał się mocno rozciągnąć, żeby ogarnąć tak wielkie cielsko. Ale kiedy już to zrobił, przejął nad nim całkowitą kontrolę. Miał zamęt w głowie i wolno reagował – z tak małym mózgiem nie było mu łatwo – ale najważniejsze, że rozpoznał we mnie przyjaciela.

Musiałam potem na nim jechać – i zatykać mu otwartą ranę na szyi – aż do kryształowego miasta. Zrobiło się o tym głośno. Przez jakiś czas nazywano mnie Ujeżdżaczką Bestii. Nie lubiłam tego imienia. Kazałam im używać starego.

Opowiadałam to wszystko, siedząc nieruchomo, zapatrzona w światła szpitala i przemykające przed nimi sylwetki dusz. Dopiero gdy skończyłam, po raz pierwszy spojrzałam na Jareda. Patrzył na mnie szeroko otwartymi oczami, usta miał rozdziawione z wrażenia.

O tak, to była jedna z moich najlepszych historii. Pomyślałam, że będę musiała poprosić Mel, żeby opowiedziała ją Jamiemu, kiedy mnie już…

– Pewnie już skończyli rozładunek, nie uważasz? – powiedziałam szybko. – Miejmy to z głowy i wracajmy do domu.

Spoglądał na mnie jeszcze przez chwilę, po czym z wolna pokiwał głową

– Tak, miejmy to z głowy, Wagabundo, Mieszkanko Gwiazd, Ujeżdżaczko Bestii. Co jak co, ale ukraść kilka niepilnowanych skrzynek to dla ciebie pestka.

Загрузка...