Epilog

Życie i miłość w ostatnim ludzkim przyczółku na planecie Ziemia trwały dalej, lecz wiele się zmieniło.

Zmieniłam się ja.

Pierwszy raz odrodziłam się w ciele tego samego gatunku. Okazało się to znacznie trudniejsze niż przeprowadzka na inną planetę, gdyż miałam już wiele oczekiwań związanych z byciem człowiekiem. Poza tym odziedziczyłam wiele rzeczy po Płatku w Księżycową Noc, z czego bynajmniej nie wszystkie mnie cieszyły.

Odziedziczyłam przywiązanie do Prządki Snów. Tęskniłam za matką, której nigdy nie znałam, i opłakiwałam jej cierpienie. Kto wie, czy na tej planecie każda radość nie musiała być okupiona taką samą ilością bólu, jak gdyby istniała jakaś tajemna waga, której szale zawsze były równe.

Odziedziczyłam pewne zaskakujące ograniczenia. Byłam przyzwyczajona do silnego, szybkiego i wysokiego ciała, które potrafiło przebiec wiele mil, wytrzymać bez wody i jedzenia, podnosić ciężary i sięgać wysokich półek. Moje nowe ciało było słabe – i to nie tylko fizycznie. Za każdym razem, gdy czułam się niepewnie, a zdarzało mi się to teraz dość często, ogarniała mnie paraliżująca nieśmiałość.

Odziedziczyłam inną rolę we wspólnocie. Noszono teraz wszystko za mnie i ustępowano mi z drogi. Dostawałam najłatwiejsze prace, a i tak przerywano mi w połowie. Co gorsza, potrzebowałam pomocy. Mięśnie miałam wiotkie, nieprzywykłe do pracy. Szybko się męczyłam i, choć próbowałam, nie potrafiłam tego ukryć. Pewnie nie byłabym w stanie przebiec bez postoju nawet mili.

Traktowano mnie jednak ulgowo nie tylko przez wzgląd na moją wątłą fizyczność. Wcześniej owszem, miałam ładną twarz, ale to nie przeszkadzało ludziom spoglądać na nią ze strachem, nieufnością, nawet nienawiścią. Mój nowy wygląd wykluczał podobne uczucia.

Ludzie często dotykali moich policzków albo podnosili mi brodę, żeby lepiej widzieć twarz. Bez przerwy poklepywano mnie po głowie (co było łatwe, ponieważ niższe ode mnie były jedynie dzieci), a po włosach głaskano tak często, że przestałam w ogóle zwracać na to uwagę. Ci, którzy kiedyś mnie nie akceptowali, robili to równie często jak moi przyjaciele. Nawet Lucina prawie nie protestowała, gdy jej dzieci zaczęły za mną biegać jak dwoje szczeniąt. Szczególnie Freedom lubił przy każdej sposobności wdrapywać mi się na kolana i chować twarz w moich włosach. Isaiah był zbyt duży na takie czułości, ale lubił trzymać mnie za rękę – odpowiadała mu rozmiarem – i rozmawiać o Smokach i Pająkach, wyprawach i grze w piłkę. Nie zbliżały się za to nadal do Melanie. Matka zaszczepiła w nich wcześniej tak głęboki strach, że teraz sama nie potrafiła im przemówić do rozsądku.

Nawet Maggie i Sharon nie były już w mojej obecności tak nieugięte jak kiedyś, choć wciąż starały się na mnie nie patrzeć.

Moje ciało nie było jedyną zmianą. Ku mej uciesze na pustynię zawitały w końcu monsuny.

Po pierwsze, nigdy nie czułam zapachu mokrych krzewów kreozytowych, pamiętałam go tylko niewyraźnie z niedostępnych mi już wspomnień Melanie. Wypełnił teraz stęchłe jaskinie, nadając im świeżą, niemalże korzenną woń. Osiadała mi na włosach i wszędzie za mną chodziła. Czułam ją nawet w snach.

Poza tym Płatek w Księżycową Noc cale życie mieszkała w Seattle, więc nieprzerwane pasmo błękitnych, skwarnych dni działało na mój organizm równie dezorientująco – prawie odrętwiająco – jak nawał ciemnych chmur podziałałby na mieszkańców pustyni. Lubiłam obłoki, stanowiły ciekawą odmianę od bladego, nudnego błękitu. Były ruchome i miały głębię. Układały się na niebie w obrazy.

W jaskiniach nastał czas przetasowań, a tymczasowe przenosiny do sali gier – pełniącej teraz funkcję wspólnej sypialni – były dobrym przygotowaniem do poważniejszych zmian.

Liczył się każdy skrawek wolnej przestrzeni, dlatego żaden pokój nie mógł stać pusty. Mimo to jedynie nowo przybyłe, Candy – która w końcu przypomniała sobie swoje prawdziwe imię – i Lacey, zechciały zamieszkać w starym pokoju Wesa. Współczułam Candy z powodu jej przyszłej współlokatorki, lecz Uzdrowicielka ani razu nie zdradziła niezadowolenia z takiego obrotu spraw.

Po ustaniu deszczy Jamie planował się wprowadzić do Brandta i Aarona, którzy mieli w swojej grocie wolny kąt. Wcześniej Melanie i Jared wyrzucili go ze swojego pokoju do Iana. Jamie był już na tyle duży, że nie musieli szukać pretekstu.

Kyle pracował nad powiększeniem niewielkiej szczeliny, którą zajmował niegdyś Walter. Miała być gotowa na koniec pory deszczowej. Dotychczas nie było w niej miejsca dla więcej niż jednej osoby, a Kyle nie zamierzał przecież spać sam.

Nocą w sali gier Sunny spała skulona z głową na jego piersi, przypominając kocię zaprzyjaźnione z wielkim psem – rottweilerem, którego darzy instynktowym zaufaniem. Zawsze była przy Kyle’u. Nie pamiętałam, żebym widziała ich osobno, odkąd tylko pierwszy raz otworzyłam szarosrebrne oczy.

Kyle sprawiał wrażenie wiecznie zamyślonego, pochłoniętego niemożliwym związkiem do tego stopnia, że nie ogarniał niczego więcej. Wciąż miał nadzieję, że odzyska Jodi, ale okazywał garnącej się do niego Sunny wiele czułości.

Zanim zaczęło padać, w jaskiniach nie było dla mnie wolnego miejsca. Nocowałam więc u Doktora, w szpitalu, który już mnie nie przerażał. Szpitalne łóżka były mało wygodne, ale nie narzekałam. Było ciekawie. Candy pamiętała życie Śpiewnego Lata lepiej niż własne. Szpital stał się miejscem cudów.

Wszystko wskazywało na to, że po ustaniu deszczów Doktor nie zamieszka z powrotem w szpitalu. Pierwszego wieczora w sali gier Sharon przytaszczyła do niego bez słowa swój materac. Być może skłoniło ją do tego zainteresowanie Doktora Uzdrowicielką, choć szczerze wątpiłam, czy zwrócił w ogóle uwagę na jej urodę, fascynowała go bowiem posiadana przez nią wiedza. A może po prostu Sharon dojrzała do tego, by przebaczyć i zapomnieć. Miałam nadzieję, że tak właśnie jest. Może z czasem uda się zmiękczyć serca nawet Sharon i Maggie? Ta myśl była budująca.

Moje dni w szpitalu też były już policzone.

Do przełomowej rozmowy z Ianem mogłoby w ogóle nie dojść, gdyby nie Jamie. Na samą myśl, że mogłabym poruszyć ten temat, pociły mi się dłonie i robiło się sucho w ustach. Co, jeśli te parę cudownych chwil pewności, których doświadczyłam w szpitalu zaraz po przebudzeniu, było ułudą? Co, jeśli opacznie je zapamiętałam? Wiedziałam tylko na pewno, że z mojej strony nic się nie zmieniło, ale skąd miałam wiedzieć, czy Ian czuje to samo? Ciało, w którym się zakochał, nadal tu było!

Przypuszczałam, że może się czuć nieswojo – tak jak wszyscy. Skoro był to trudny okres dla mnie, duszy przyzwyczajonej do zmian, jak ciężko musieli to znosić ludzie?

Mozolnie wyzbywałam się resztek zazdrości i uciążliwego echa miłości, jaką nadal darzyłam Jareda. Nie potrzebowałam tych uczuć ani ich nie chciałam. Było mi dobrze z Ianem. Mimo to łapałam się czasem na tym, że wpatruję się w Jareda, i wprawiało mnie to w zakłopotanie. Bywało też, że Melanie dotykała ramienia Iana, po czym cofała gwałtownie rękę, jakby przypomniawszy sobie nagle, kim jest. Nawet będącemu w najlepszej sytuacji Jaredowi zdarzało się czasem spojrzeć na mnie takim samym zbłąkanym wzrokiem, jakim ja spoglądałam na niego. A Ian… Jemu oczywiście musiało być najtrudniej. Było to w pełni zrozumiałe.

Spędzaliśmy ze sobą prawie tyle czasu co Kyle i Sunny. Ian bez przerwy dotykał mojej twarzy i włosów, zawsze trzymał mnie za rękę. Ale kto tak nie reagował na moje nowe ciało? Wszyscy okazywali mi czułość i było to czysto platoniczne. Dlaczego Ian więcej mnie nie pocałował tak jak pierwszego dnia?

Może nie potrafił pokochać mnie w moim nowym ciele, mimo że urzekało wszystkich pozostałych.

Leżało mi to kamieniem na sercu tamtego wieczoru, kiedy Ian przeniósł moje ciężkie łóżko do wielkiej, ciemnej sali gier.


*

Padało po raz pierwszy od przeszło sześciu miesięcy. Wywołało to zarówno śmiech, jak i narzekania, trzeba było wykręcać mokre posłania i szukać sobie miejsca. Widziałam uśmiechy na twarzach Sharon i Doktora.

– Tutaj, Wanda! – zawołał Jamie, machając zapraszająco dłonią, gdy już położył swój materac obok Iana. – Zmieścimy się teraz we trójkę.

Jamie jako jedyny traktował mnie dokładnie tak samo jak wcześniej. Brał poprawkę na moją wątłą budowę, lecz ani razu nie wyglądał na zaskoczonego, gdy wchodziłam do pomieszczenia, ani nie wzdrygał się, słysząc z moich ust słowa Wagabundy.

– Chyba nie za bardzo chcesz spać na tym łóżku, co? Na pewno zmieścimy się wszyscy na materacach, jeśli je połączymy. – Nie czekając na zgodę, kopnął jeden materac w stronę drugiego, szeroko się do mnie uśmiechając. – Nie zajmujesz dużo miejsca.

Wziął łóżko od Iana i postawił je na boku pod ścianą. Potem rozłożył się na samym brzegu drugiego materaca i obrócił do nas plecami.

– Aha, Ian – dodał, nie obracając się. – Rozmawiałem z Brandtem i Aaronem i chyba się do nich wprowadzę. Ale jestem padnięty… Dobranoc.

Wpatrywałam się przez dłuższą chwilę w jego znieruchomiałą sylwetkę. Ian również zastygł w bezruchu. Na pewno jednak nie wpadł w panikę tak jak ja. Może szukał sposobu na wymiganie się z tej niezręcznej sytuacji?

– Gasimy światła! – zagrzmiał Jeb po drugiej stronie groty. – Wszystkie gęby na kłódkę, bom śpiący.

Ludzie roześmiali się, ale jak zwykle potraktowali jego słowa poważnie. Jedna po drugiej, wszystkie cztery lampy gasły, aż zrobiło się zupełnie ciemno.

Ian znalazł po ciemku moją dłoń i poczułam ciepło jego rąk. Czy zauważył, jak zimna i wilgotna jest moja skóra?

Uklęknął na materacu, ciągnąc mnie delikatnie za sobą. Poszłam w jego ślady i położyłam się na złączeniu materaców. Nie puszczał mojej dłoni.

– Tak dobrze? – szepnął. Dookoła toczyły się inne szeptane rozmowy, zagłuszane przez szmer siarkowego źródełka.

– Tak, dziękuję.

Jamie przewrócił się na drugi bok i wpadł na mnie.

– Ups, sorry, Wanda – wymamrotał, po czym ziewnął przeciągle. Usunęłam się odruchowo. Nie sądziłam jednak, że Ian jest tak blisko.

Westchnęłam cicho, gdy o niego zawadziłam, i już chciałam zrobić mu więcej miejsca, lecz wtedy objął mnie naraz ręką i przycisnął do siebie.

Było to przedziwne uczucie, znaleźć się nagle w całkiem nieplatonicznych objęciach Iana. Przypominało moje pierwsze zetknięcie z Bezbólem. Czułam się, jakbym dotychczas cierpiała, nie zdając sobie z tego sprawy, a jego dotyk mnie uleczył.

Właśnie to uczucie wzięło we mnie górę nad wstydem. Obróciłam się na drugi bok, twarzą do niego, a wtedy objął mnie mocniej.

– Tak dobrze? – szepnęłam, powtarzając jego własne pytanie.

Pocałował mnie w czoło.

– Więcej niż dobrze.

Milczeliśmy przez parę minut. Większość rozmów w grocie umilkła. Zgiął się nieco, przystawiając mi usta do ucha, i szepnął, ciszej niż przedtem:

– Wando, myślisz… – Urwał.

– Tak?

– No wiesz, wygląda na to, że mam teraz cały pokój dla siebie. To nie w porządku.

– To prawda. Nie możesz w nim mieszkać sam, trzeba oszczędzać miejsce.

– Nie chcę mieszkać sam. Ale…

Dlaczego nie zapyta wprost?

– Ale co?

– Zdążyłaś już sobie wszystko ułożyć w głowie? Nie chcę cię poganiać. Wiem, że to musi być dla ciebie trudne… z Jaredem…

Potrzebowałam chwili, żeby ogarnąć sens tych słów, aż w końcu zachichotałam pod nosem. Melanie nie była chichotliwa, za to Pet owszem. Jej ciało zdradziło mnie teraz w najmniej odpowiednim momencie.

– Co? – zapytał skonsternowany.

– Myślałam, że to ty potrzebujesz czasu, żeby sobie wszystko poukładać – wyjaśniłam szeptem. – To ja nie chciałam poganiać ciebie. Bo wiem, że to dla ciebie trudne. Z Melanie.

Drgnął lekko, zaskoczony.

– Myślałaś?… Ale przecież Melanie nie jest tobą. Nigdy nie miałem z tym żadnego kłopotu.

Uśmiechałam się w ciemnościach.

– A Jared nie jest tobą.

Odpowiedział bardziej napiętym głosem:

– Ale jest nadał sobą. A ty go kochasz.

Ian znów był zazdrosny? Nie powinnam się cieszyć z negatywnych emocji, ale musiałam przed sobą przyznać, że czuję się podbudowana.

– Jared to przeszłość. Teraźniejszość to ty.

Przez chwilę milczał. W końcu odezwał się drżącym głosem:

– I przyszłość, jeśli zechcesz.

– Tak. Poproszę.

Potem pocałował mnie tak nieplatonicznie, jak tylko było można w tak niesprzyjających okolicznościach. Jak to dobrze, że miałam dość rozsądku, by skłamać na temat swojego wieku.

Deszcze musiały się niedługo skończyć. Wiedziałam, że staniemy się wówczas parą już w pełni. Była to obietnica i zobowiązanie, jakiego nie doświadczyłam w żadnym z poprzednich żyć. Kiedy o tym myślałam, czułam radość i napięcie, nieśmiałość i wielką niecierpliwość – wszystko to naraz; czułam się c z ł o w i e k i e m.


*

Od tamtego wieczora staliśmy się bardziej nierozłączni niż kiedykolwiek. Kiedy więc nadszedł czas, bym wypróbowała nową twarz na innych duszach, Ian pojechał oczywiście ze mną.

Po długich tygodniach frustracji wyczekiwałam tej wyprawy z utęsknieniem. Tymczasem nie dość że moje nowe ciało było słabe i prawie bezużyteczne w jaskiniach, to jeszcze, ku mojemu zdumieniu, niektórzy nie chcieli, żebym zrobiła z niego jedyny użytek, do jakiego było wręcz stworzone.

A przecież Jared przychylił się do decyzji Jamiego właśnie ze względu na tę niewinną, wrażliwą twarzyczkę, która momentalnie budziła zaufanie, to delikatne ciało, które każdy chciał chronić. Teraz jednak on sam miał problem z przełożeniem teorii na praktykę. Byłam przekonana, że wypady do miasta będą dla mnie równie łatwe jak wcześniej, lecz Jared, Jeb, Ian i pozostali – wszyscy z wyjątkiem Jamiego i Mel – roztrząsali to przez wiele dni, szukając sposobu, żeby mnie od tego obowiązku uwolnić. Był to istny absurd.

Widziałam, że myślą o Sunny, lecz była przecież jeszcze niesprawdzona, niezaufana. Co więcej, Sunny nie miała najmniejszej ochoty wystawiać nosa na zewnątrz. Na samo słowo „wyprawa” kuliła się ze strachu. Udział Kyle’a także nie wchodził w grę. Gdy raz przy niej o tym napomknął, wpadła w histerię.

Koniec końców, zaważyły względy praktyczne. Byłam potrzebna.

Lubiłam czuć się potrzebna.

Zapasy były już na wyczerpaniu, dlatego szykowaliśmy się na długą, solidną wyprawę. Jak zwykle przewodził nam Jared, a więc nie mogła nie pojechać Melanie. Aaron i Brandt zgłosili się na ochotnika, nie dlatego, że potrzebowaliśmy silnego wsparcia – po prostu byli zmęczeni siedzeniem w jaskiniach.

Wybieraliśmy się tym razem daleko na północ i nie mogłam się doczekać nowych miejsc – oraz niskiej temperatury.

Moje nowe ciało trochę sobie nie radziło z uczuciem podniecenia. Pierwszej nocy, gdy jechaliśmy do skalnego osuwiska, gdzie czekały w ukryciu furgonetka i ciężarówka, byłam nieco nadpobudliwa. Ian śmiał się ze mnie, ponieważ nie mogłam wytrzymać w miejscu w trakcie przeładowywania do furgonetki ubrań i innych niezbędnych nam rzeczy. Mówił, że trzyma mnie za rękę, żebym nie odleciała.

Czy byłam zbyt głośna? Zapomniałam się? Nie, oczywiście, że nie. Nie mogłam nic zrobić, żeby tego uniknąć. Wpadliśmy w zasadzkę i było za późno, żeby cokolwiek wskórać, odkąd tylko się tam zjawiliśmy.

Zamarliśmy, gdy z ciemności wystrzeliły wąskie snopy światła, oświetlając twarze Jareda i Melanie. Moja twarz, moje oczy – jedyne, które mogły nam pomóc – pozostały niewidoczne w cieniu szerokich barków Iana.

Mnie nic nie oślepiło. Widziałam Łowców wyraźnie w jasnym świetle księżyca. Mieli nad nami przewagę liczebną, nas było sześcioro, ich – ośmioro. Widziałam wyraźnie, jak trzymają ręce, widziałam błyszczącą w nich broń, uniesioną i wycelowaną w naszą stronę. W Jareda i Mel, Brandta i Aarona – który nie zdążył nawet sięgnąć po naszą jedyną strzelbę – i prosto w pierś Iana.

Dlaczego pozwoliłam im ze mną jechać? Dlaczego musieli zginąć wraz ze mną? W głowie rozbrzmiały mi echem rozpaczliwe pytania Lily: dlaczego życie i miłość trwają? Po co?

Moje małe, wrażliwe serce rozprysło się na milion kawałków. Sięgnęłam nerwowo do kieszeni w poszukiwaniu kapsułki z trucizną.

– Spokój, niech nikt się nie rusza! – zawołał mężczyzna w środku grupy. – O nie, tylko nic nie p o ł y k a j c i e! Chwila! Patrzcie!

Mężczyzna poświecił sobie latarką po oczach.

Twarz miał opaloną na brąz, pooraną niczym zwietrzały głaz. Włosy ciemne, posiwiałe w okolicach skroni, nad uszami skłębione. A oczy – oczy miał ciemnobrązowe. Po prostu ciemnobrązowe, nic więcej.

– Widzicie? – powiedział. – Nie strzelajcie do nas, a my nie będziemy strzelać do was. Dobra? – Po czym odłożył broń na ziemię. – No dalej, ludzie – rzucił, a wtedy pozostali schowali pistolety z powrotem do kabur – na biodrach, plecach, kostkach… mnóstwo broni.

– Znaleźliśmy wasz schowek, niezła rzecz. Mieliśmy szczęście, że go znaleźliśmy – więc pomyśleliśmy, że się tu pokręcimy i na was poczekamy. W końcu nieczęsto natykamy się na innych ludzi. – Roześmiał się gromko. – Szkoda, że nie widzicie swoich twarzy! Co? Myśleliście, że tylko wam się upiekło? – Znowu się zaśmiał.

Nikt z nas nawet nie drgnął.

– Chyba są w szoku, Nate – odezwał się inny mężczyzna.

– Napędziliśmy im strachu – powiedziała jakaś kobieta. – Dziwisz im się?

Czekali, przestępując z nogi na nogę, podczas gdy my wciąż staliśmy w bezruchu.

Pierwszy otrząsnął się Jared.

– Kim jesteście? – zapytał półgłosem.

Przywódca tamtych ponownie się zaśmiał.

– Ja jestem Nate, miło mi was poznać, choć pewnie jesteście ciągle innego zdania. To jest Rob, Evan, Blake, Tom, Kim i Rachel. – Wskazywał dłonią kolejne osoby, a te przytakiwały głową na dźwięk swoich imion. Spostrzegłam jeszcze jednego mężczyznę, nieco z tyłu, którego nie przedstawił. Miał jaskraworude, kręcone włosy, które rzucały się w oczy – tym bardziej że był najwyższy z całej grupy. Jako jedyny sprawiał wrażenie nieuzbrojonego. Przypatrywał mi się uważnie, więc odwróciłam wzrok. – Ale w sumie jest nas dwadzieścia dwie osoby – dodał Nate.

Potem wyciągnął dłoń w naszą stronę.

Jared wziął głęboki oddech, po czym zrobił krok do przodu, a wtedy reszta naszej grupy cicho odetchnęła, wszyscy naraz.

– Mam na imię Jared. – Uścisnął Nate’owi dłoń i lekko się uśmiechnął. – A to Melanie, Aaron, Brandt, Ian i Wanda. W sumie jest nas trzydzieścioro siedmioro.

Kiedy Jared wymówił moje imię, Ian przeniósł ciężar ciała tak, by całkiem mnie zasłonić. Dopiero wtedy dotarto do mnie, że wciąż grozi mi takie samo niebezpieczeństwo, jakie groziłoby pozostałym, gdyby ci ludzie rzeczywiście okazali się Łowcami. Zupełnie jak na początku. Starałam się pozostać w całkowitym bezruchu.

Nate zamrugał i wybałuszył oczy.

– No, no. Pierwszy raz ktoś mnie przebił.

Teraz to Jared zamrugał.

– Znaleźliście innych?

– Wiemy o trzech innych kryjówkach. Gail ma jedenaście osób, Russel siedem, a Max osiemnaście. Jesteśmy z nimi w kontakcie. Czasem nawet trochę handlujemy. – Znowu wybuchł tubalnym śmiechem. – Ellen od Gaila polubiła mojego Evana, a Carlosowi spodobała się Cindy od Russella. No i oczywiście od czasu do czasu każdy potrzebuje Burnsa… – Urwał nagłe, rozglądając się niespokojnie, jakby powiedział coś, czego nie powinien. Na chwilę zatrzymał wzrok na wysokim rudzielcu, który nadal mi się przyglądał.

– Miejmy to z głowy – powiedział niewysoki, ciemny mężczyzna stojący obok Nate’a.

Ten zmierzył nasze skromne szeregi podejrzliwym spojrzeniem.

– No dobra. Rob ma rację. Załatwmy to od razu. – Wziął głęboki oddech. – Tylko wrzućcie na luz i wysłuchajcie nas do końca. Bez nerwów. Ludzie czasem bzikują, gdy o tym słyszą.

– Zawsze – wymamrotał Rob. Jego dłoń spoczywała teraz na przytroczonej do biodra kaburze.

– Co? – zapytał Jared beznamiętnym tonem.

Nate westchnął, po czym skinął ręką w stronę wysokiego mężczyzny o rudych włosach. Wtedy ten wystąpił do przodu, krzywo się uśmiechając. Miał piegi, tak jak ja, tyle że sto razy więcej. Pokrywały mu twarz tak gęsto, że jasna cera sprawiała wrażenie ciemnej. Oczy miał ciemne – może granatowe.

– To jest Burns. Jest z nami, więc nie panikujcie. To mój najlepszy druh – tysiąc razy uratował mi życie. Należy do naszej rodziny i bardzo nie lubimy, gdy ktoś próbuje go zastrzelić.

Jedna z kobiet z wolna wyciągnęła broń i trzymała ją skierowaną lufą ku ziemi.

Rudy mężczyzna odezwał się wysokim, osobliwie łagodnym głosem.

– Bez obaw, Nate. Zobacz, oni mają swoją. – Wskazał prosto na mnie, aż Ian zesztywniał. – Chyba nie tylko ja się zasymilowałem.

Uśmiechnął się do mnie, po czym przekroczył pustą przestrzeń, ziemię niczyją oddzielającą plemiona, i wyciągnął do mnie rękę.

Obeszłam Iana, nie zważając na jego cichą przestrogę, gdyż poczułam się nagle pewnie i bezpiecznie.

Podobało mi się określenie, którego użył Burns. Asymilacja.

Burns zatrzymał się przede mną i opuścił nieco rękę, biorąc poprawkę na mój wzrost. Ujęłam jego dłoń – była twarda i zgrubiała w porównaniu z moją – i ją uścisnęłam.

– Burns Żywe Kwiaty – przedstawił mi się. Otworzyłam szeroko oczy. Planeta Ognia – kto by pomyślał.

– Wagabunda – odparłam.

– Miło mi cię poznać. To niesamowite uczucie. Dotychczas myślałem, że jestem wyjątkiem.

– Bynajmniej – odparłam, myśląc o Sunny. Może jednak żadne z nas nie było tak niezwykłe, jak nam się zdawało.

Uniósł brew, zaciekawiony.

– Naprawdę? W takim razie może jednak jest dla tej planety jakaś nadzieja.

– To dziwny świat – powiedziałam cicho, bardziej do siebie niż do niego.

– Jak żaden inny – przytaknął.

Загрузка...