JILLIAN

Łagodne fale obmywały plażę, a potem, pieniąc się, powracały w ciemną głębię oceanu. Na pozostawione po cofającej się wodzie płycizny sfruwały stada brodźców w poszukiwaniu jedzenia. Spokojne popołudnie na plaży we wczesnomajowy dzień. Kolejna ciemnozielona fala uderzyła o piasek i białe ptaszki poderwały się w powietrze.

Jillian wpatrywała się w ocean jeszcze długo po tym, jak usłyszała podjeżdżający samochód, wyłączenie silnika, otwieranie i zamykanie drzwiczek. Chrzęst kroków. Na myśl o tym przypomniał jej się religijny wiersz, który czytała, kiedy była mała. Uśmiechnęła się smutno.

Nigdy nie była osobą wierzącą. Może jako dziecko spędziła zbyt wiele samotnych nocy. Może matka złamała zbyt wiele obietnic i dlatego głęboko w jej psychice zakodowało się przeświadczenie, że może polegać wyłącznie na sobie. Mimo to wykazywała pewne zainteresowanie religią rozmawiała o niej ze znajomymi, od czasu do czasu chodziła na msze bożonarodzeniowe. Uwielbiała śpiew chóru. Podczas niekończących się szarych zimowych dni lubiła wstąpić do kościoła ogrzanego setkami ciał modlących się wspólnie ludzi.

Trisha przystąpiła do Kościoła kongregacyjnego, kiedy chodziła do liceum. Bardzo się zaangażowała. Wiara w istnienie Boga pasowała do jej optymistycznego podejścia do życia. Spełnianie dobrych uczynków współgrało z jej naturalnym entuzjazmem. Jillian kilka razy była z nią na nabożeństwach i nawet ona była zdziwiona, patrząc na twarz modlącej się siostry. Wiara dodawała Trish energii. Sprawiała, że w jakiś sposób stawała się jeszcze bardziej Trishą.

Aż do wieczora, kiedy naprawdę potrzebowała Boga… albo Jillian… albo chociaż rosłego, silnego policjanta na służbie.

Jeżeli Bóg istnieje, ale nie ocalił Trishy, to czy naprawdę powinna czuć się winna? A może Bóg wybrał Jillian jako swoje narzędzie, a ona, nie wykonawszy zadania, zawiodła zarówno Jego, jak i ją? Tyle było pytań, którymi mogła się zadręczać w środku nocy. I w słoneczne wiosenne popołudnia – czując ciepły wiatr na twarzy i obserwując ocean rozbijający się o piaszczysty brzeg.

O, Boże, Sylvia Blaire. Ta biedna dziewczyna. Co takiego zrobiła, czym zawiniła?

– Jillian.

Nie odwróciła głowy. I tak wiedziała, kto przyszedł.

– Przyniósł pan narzędzia do wyrywania paznokci, sierżancie?

– Zawsze mam je przy sobie. Są na naszym standardowym wyposażeniu. Ale jestem dobrym katolikiem. Nigdy nie posunąłbym się do wyrwania paznokci duchownemu.

Jillian drgnęła i odwróciła się. Sierżant Griffin stał na plaży za drewnianą balustradą werandy. Cienie na policzkach nadawały jego twarzy dziwną surowość” zarysowując mocną linię szczęki i wydobywając blask błękitnych oczu. Nawet z odległości trzech metrów czuła się przytłoczona jego obecnością. Szerokie bary, muskularne ramiona, masywna pierś. Nie różni się od innych policjantów stanowych, pomyślała z odrazą. Wydawało się, że departament ma specjalną formę odlewniczą i produkuje jednego dobrze zbudowanego funkcjonariusza za drugim. Jej samej nigdy nie pociągała muskulatura. Uważała, że wielkość mięśni u mężczyzny jest odwrotnie proporcjonalna do wielkości jego mózgu.

– Powinna była pani sama mi o tym powiedzieć – odezwał się łagodnym, lecz stanowczym głosem.

– Dlaczego? Przecież mówiłam, że te pieniądze nie miały nic wspólnego ze śmiercią Eddiego. Jeśli nie był pan skłonny w to uwierzyć, to dlaczego miałabym oczekiwać, że uwierzy pan w jeszcze większą bajkę.

– To nie bajka.

Wzruszyła ramionami.

– Prawie. Dałam ojcu Rondellowi gotówkę, nie przyjęłam żadnego pokwitowania, postarałam się, żeby nie było świadków, i zastrzegłam sobie anonimowość. Jeśli poszukuje pan dowodu na to, dokąd trafiły te pieniądze, nie mogę panu nic zaoferować.

– Słowo księdza to całkiem niezły dowód.

– Ojciec Rondeli miał milczeć. Griffin uśmiechnął się chytrze.

– Przyznaję, że mimo przywiązania do wiary katolickiej trochę go oszukałem.

– Oszukał pan księdza?

– No, cóż. W słusznej sprawie. Chodziło o udowodnienie niewinności pewnej damy.

Jillian parsknęła.

– No, nie przesadzajmy.

– Tak naprawdę to nie był mój pomysł. Fitz powiedział mi, żebym porozmawiał z ojcem Rondellem. Więc podszedłem do niego i poprosiłem o potwierdzenie, że przekazała pani pieniądze dla syna Eddiego Como. Od razu pochwalił pani hojność. Dwadzieścia tysięcy dolarów. Wygląda na to, że Eddie junior ma anioła stróża.

– Przecież nie ponosi żadnej winy za to, co zrobił jego ojciec. Nie było go wtedy na świecie.

– Tawnya o tym wie?

– Nikt nie wie.

– Nawet Klub Ocalonych?

– Nawet.

– Dlaczego, Jillian?

– Nie wiem – odparła szczerze. – Po prostu… Trish nie żyje. Carol odchodzi od zmysłów. Meg utraciła swoją przeszłość. A ja… cóż, też mam swoje problemy, prawda? W zeszłym roku, kiedy policja w końcu aresztowała Eddiego, myślałam, że poczuję się lepiej. Ale okazało się, że nic się nie zmieniło. Trisha wciąż nie żyła, Carol wciąż nie odzyskała równowagi, a Meg pamięci. W prasie pojawiły się za to zdjęcia oczekującej dziecka Tawnyi. I oto mamy kolejną ofiarę: dziecko, które będzie się wychowywało bez ojca. Jeszcze jedno zniszczone życie. Tego było już za wiele. – Potrząsnęła głową. – Chciałam mieć świadomość, że z tego całego zamieszania wyniknie jednak coś dobrego. Chciałam mieć poczucie, że komuś uda się uniknąć złych konsekwencji tego, co Eddie zrobił. Bóg jeden wie, że nam nigdy się to nie uda.

– Więc założyła pani fundusz powierniczy synowi Eddiego.

Wzruszyła ramionami.

– Poprosiłam detektywa Fitzpatricka o nazwisko kogoś bliskiego rodzinie Como. Dał mi adres księdza Rondella. A on już zajął się resztą.

– Ale utrzymała to pani w tajemnicy.

– Nie jestem pewna, czy Tawnya Clemente przyjęłaby pieniądze, gdyby wiedziała, od kogo pochodzą.

– A dlaczego nie zwierzyła się pani Meg ani Carol?

– Wątpię, by im się to spodobało. Poza tym to nie ich sprawa, prawda? To były moje pieniądze. Moja decyzja.

– Ciągle to pani robi, prawda? – uśmiechnął się Griffin. – Gra pani w zespole, kiedy to pani odpowiada, ale wyłamuje się pani, kiedy tylko nadarza się okazja do samodzielnego działania.

Jillian podniosła na niego wzrok.

– Skąd pan wiedział, że tu jestem?

– Dzięki błyskotliwej detektywistycznej robocie, rzecz jasna.

Znowu parsknęła. Griffin uniósł dłoń.

– Słowo harcerza. Znalezienie pani to mój największy dzisiejszy sukces. No, może oprócz odkrycia, dokąd powędrowały pani pieniądze. Ale tak naprawdę to Fitz na to wpadł. Po rozmowie z księdzem chciałem usłyszeć z pani ust potwierdzenie. Będąc przy zdrowych zmysłach, uznałem, że nie zechce pani rozmawiać ze mną przez telefon, postanowiłem więc spotkać się z panią osobiście. I wtedy zacząłem się zastanawiać, dokąd bym poszedł na miejscu Jillian Hayes, gdyby dziennikarze deptali mi po piętach. Stwierdziłem, że nie poszła pani do pracy, bo wtedy firma zamieniłaby się w medialny cyrk. Z tego samego powodu nie wróciła pani do domu. Wtedy, przyznaję, wykonałem zły ruch i pojechałem na grób pani siostry. Tak na marginesie, czatowało tam już trzech reporterów.

Jillian spojrzała na niego ze zdziwieniem.

– Właśnie tam najpierw poszłam. Ale zrezygnowałam, kiedy zauważyłam dziennikarzy.

Griffin pokiwał głową.

– Otóż to. I wtedy wpadłem na genialny pomysł. Uznałem, że jak każda szanująca się obywatelka Rhode Island musi pani mieć domek na plaży. Więc poszperałem trochę w spisie nieruchomości Narragansett. Nie znalazłem nic na pani nazwisko, ale sprawdziłem jeszcze pani mamę. Reszta, jak to się mówi, jest historią.

– Teraz rozumiem. Rzeczywiście błyskotliwa detektywistyczna robota. W takim razie kto zabił Sylvię Blaire?

Touche - przyznał Griffin ze zbolałą miną.

– Nie chciałam być okrutna. W każdym razie jeszcze nie teraz.

– Zaczyna pani wątpić w winę Eddiego?

– Może.

– Czyli „tak”. Mogę? – zapytał, wskazując ręką trzy schodki prowadzące na werandę.

Zawahała się. Przyzwolenie mogło oznaczać, że nie tylko wejdzie na werandę, ale także wtargnie do jej świata, zabierze jej tę cząstkę prywatności, która jej jeszcze została. Może nawet usiądzie blisko niej, a ona znowu poczuje ciepło jego ciała, znowu zacznie się przyglądać jego silnym ramionom.

Kiedy ostatniej nocy ugięły się pod nią kolana… Kiedy Griffin chwycił ją w ramiona i osłonił przed wzrokiem wścibskich sąsiadów… Miał takie ciepłe ciało. Wciąż pamiętała jego muskularne ręce podtrzymujące ją z taką łatwością. Spokój w jego oczach, kiedy czekał, aż ona weźmie się w garść.

Jillian nienawidziła siebie za myślenie o tych sprawach.

Teraz odsunęła się jak najdalej od schodów. Wciąż miała na sobie ten sam granatowy kostium co rano, a trudno było prowadzić negocjacje, stojąc na deskach werandy w butach na wysokich obcasach. Usiadła na drewnianej ławie. A potem wreszcie skinęła głową.

– Miło tu – zauważył Griffin, wchodząc po schodkach. – Wspaniały widok.

– Moja matka kupiła tę działkę dwadzieścia lat temu. Jeszcze zanim Narraggansett stało się modne. – Wskazała ręką wielkie rezydencje po obu stronach. Już nie plażowe domki, ale plażowe pałace.

– Nigdy nie myślała pani o rozbudowie?

– Gdybyśmy rozbudowały się wszerz, straciłybyśmy plażę. Gdybyśmy dobudowały piętro, zasłoniłybyśmy plażę ludziom po drugiej stronie ulicy. A co byśmy zyskały? Większą kuchnię, bardziej luksusową sypialnię? Mama nie kupiła tego domu dla kuchni czy sypialni, tylko ze względu na plażę i ocean.

– Ma pani bardzo praktyczne podejście do życia.

– Wychowałam się u boku piosenkarki, pamięta pan? Nic lepiej nie uczy praktyczności niż obracanie się w klubowym środowisku Nowego Jorku.

– Co noc inny hotel?

– Prawie. – Popatrzyła na niego z ukosa. – A pan?

– Mieszkam w Rhode Island od urodzenia. Pochodzę z dobrej irlandzkiej rodziny. Moja matka gotuje świetną wołowinę z kapustą, a ojciec potrafi wypić hektolitry whisky. Nie zna życia ten, kto nigdy nie był na żadnej z naszych rodzinnych imprez.

– Liczna rodzina?

Mam trzech braci. Dwaj są szeryfami stanowymi. Nasza rodzina jest związana z policją pewnie tak długo, jak długo istnieją gliniarze. Jak się nad tym zastanowić, to naturalne w przypadku Irlandczyków. Nikt nie wie lepiej, jak wpakować się w kłopoty. Dlatego łatwiej nam wniknąć w umysł zbrodniarza. – Uśmiechnął się drapieżnie.

Serce Jillian zabiło mocniej. Zacisnęła dłoń na poręczy ławki i odwróciła wzrok.

– Mówiła pani, że podczas porównania głosów udało się wam wyodrębnić dwóch mężczyzn. Co takiego w nich było?

– Nie rozumiem.

– Dlaczego właśnie ci dwaj? Co zwracało w nich uwagę?

– Ich głosy brzmiały… podobnie.

Griffin wychylił się do przodu i oparł łokcie na kolanach. Jego oczy były teraz ciemne, badawcze. Jillian zadrżała, chociaż nie wiedziała dlaczego.

– Skup się, Jillian. Weź głęboki oddech, pomyśl. Jesteś w zaciemnionym pokoju. Nie widzisz tego, ale za lustrem jeden mężczyzna po drugim występuje do przodu i mówi do mikrofonu. Słuchasz ich głosów. Jeden z nich wydaje ci się znajomy. A potem drugi. Dlaczego właśnie te dwa?

Jillian przechyliła na bok głowę. Teraz wydawało jej się, że rozumie. Zamknęła oczy, obróciła twarz ku słońcu i wróciła myślą do tego ciemnego, klaustrofobicznego pokoju, w którym stała wraz z detektywem Fitzpatrickiem i adwokatem, drżąc ze strachu przed usłyszeniem znowu tego głosu, ale świadoma, że musi to zrobić. Dwa głosy. Dwa niskie, dźwięczne głosy, brzmiące dziwnie obojętnie i płasko, gdy powtarzały słowa: „Zerżnę cię, ty suko”.

– Oba były niskie. Głębokie.

– Dobrze.

– I… ten akcent. – Otworzyła oczy. – „Zerżnę” brzmiało raczej jak „zyrżnę”. Wie pan, tak jak się mówi w Rhode Island.

– W Cranston – powiedział cicho Griffin. Pokiwała głową.

– Tak. Obaj mieli cranstoński akcent.

– Como się tam wychował.

– Więc się zgadza.

– Jillian, wielu facetów wychowało się w Cranston. I większość z nich rzeczywiście kaleczy angielszczyznę jeszcze bardziej niż reszta mieszkańców Rhode Island. Ale nie mamy prawa ich za to aresztować.

– Ale… jest jeszcze DNA.

– Tak – przyznał Griffin. – Jest jeszcze DNA. Co D’Amato wam o tym mówił?

Wzruszyła ramionami.

– Że to ostateczny dowód. Powiedział, że wysłał próbki do laboratorium w Wirginii i badania potwierdziły, że DNA na miejscach przestępstwa jest identyczne z DNA Eddiego Como, a istnieje tylko jedna szansa na bilion, że ktoś inny ma takie same geny. D’Amato bardzo się z tego cieszył.

– Powiedział to także Carol i Meg?

– Tak.

– I to was przekonało, że Como rzeczywiście był Gwałcicielem z Miasteczka Uniwersyteckiego?

– Przede wszystkim D’Amato i Fitzpatrick byli o tym przekonani. A gdyby doszło do procesu, jestem pewna, że przekonałoby to także ławę przysięgłych.

– A co z tym dzieciakiem z Blockbustera?

– Nic. Carol od początku nie była pewna, o której godzinie została zaatakowana. I trzeba jej to wybaczyć, bo kiedy była brutalnie gwałcona i bita, nie pomyślała o tym, żeby spojrzeć na zegarek.

– Jillian… – Griffin zawahał się. Splótł dłonie jak do modlitwy. Miał długie, szczupłe palce i zrogowaciałą skórę na opuszkach. Pewnie od podnoszenia sztangi. Jego kłykcie były pokryte bliznami i strupami. Od boksu, pomyślała. Miał ręce zawodowego pięściarza. Mocne. Twarde. Brutalne. – Jillian, czy z twojej siostry też pobrali próbki?

Spuściła wzrok. Musiała przełknąć ślinę, bo zaschło jej w gardle.

– Tak.

– Więc… zanim przyszłaś…

– Tak.

– Przykro mi.

– Spóźniłam się – powiedziała. – Miałam się z nią spotkać godzinę wcześniej, ale coś zatrzymało mnie dłużej w pracy… Jakaś bzdura. A potem były korki i nie mogłam znaleźć miejsca do zaparkowania. Więc jeździłam w kółko, a moja siostra…

Griffin milczał. Jillian zresztą nie oczekiwała odpowiedzi. Co niby można było powiedzieć? Spóźniła się, jej siostra została zaatakowana. Szukała miejsca do zaparkowania, siostra umarła. Spóźnienia nie powinny się liczyć. Niemożność znalezienia parkingu w zatłoczonym mieście nie powinna nikogo kosztować życia. Ale czasami z powodów, których nikt nie potrafi wyjaśnić, tak właśnie było.

Jaki głupi błąd popełniła wczoraj wieczorem Sylvia Blaire? Za długo zwlekała z powrotem do domu? Nie zwróciła uwagi na krzewy rosnące wokół budynku? A może już wcześniej przypieczętowała własną śmierć, zakochując się w niewłaściwym mężczyźnie, zrywając z niezrównoważonym chłopakiem? Czasami nie potrafimy przewidzieć konsekwencji naszych czynów.

Zaczęła się zastanawiać nad błędami, które mimo najlepszych intencji mógł popełnić Klub Ocalonych. Czy rzeczywiście za bardzo naciskały na policję? Czy nie za szybko uwierzyły w winę Eddiego? Naprawdę nie wiedziała. A wątpliwości dręczyły ją coraz bardziej. Śmierć Trishy dostatecznie ją prześladowała. Nie sądziłaby była w stanie znieść świadomość, że przyczyniła się do śmierci kolejnej osoby.

– Nie widziałaś go? – zapytał w końcu Griffin.

Jillian zamknęła oczy.

– Nie – odparła znużona. – Tak jak mówiłam Fitzowi, a potem D’Amato… niczego nie widziałam. Moja siostra mieszkała w suterenie, światła były wyłączone… Napadł mnie od tyłu.

– Ale pamiętasz jego głos?

– Tak.

– Walczyłaś z nim?

– Tak.

– Co czułaś? Dotknęłaś jego rąk?

– Próbowałam je zdjąć z gardła – oznajmiła beznamiętnie.

– Były czymś osłonięte?

– Tak. Czymś gumowym. Jakby miał lateksowe rękawiczki, co sprawiło, że od razu pomyślałam o Trish…

– A jego twarz? Próbowałaś ją podrapać albo bić? Może miał wąsy, brodę?

Musiała się zastanowić.

– Nie. Nie pamiętam, żebym uderzyła go w twarz. Ale śmiał się. Mówił. Nie miał przytłumionego głosu, więc raczej nie zarzucił nic na głowę.

– A udało ci się go uderzyć?

– Między nogi. Ręką.

– Był ubrany?

– Tak. Miał spodnie, buty. Zdaje się, że zdążył się wcześniej ubrać.

– A pamiętasz może, z jakiego materiału miał spodnie? Co poczułaś, kiedy go uderzyłaś?

– Z bawełny – odparła bez namysłu. – Materiał był miękki. Na pewno nie drelich. To musiały być spodnie na lato albo od dresu.

– A wyżej?

– Uderzyłam go w żebra… Też bawełna. I guzik. Więc to nie był T-shirt, tylko normalna zapinana koszula.

– Taka, w jakich lubił chodzić Eddie?

– Dokładnie! – Pokiwała energicznie głową.

Griffin spojrzał na ocean. Słońce było jeszcze wysoko. Pusta plaża, kojący szum fal. Tylko brodźce z piskiem biegały po mokrym piasku w poszukiwaniu pokarmu.

– Świetne miejsce na weekendy – zagadnął. – Można odpocząć po tygodniu stresów w pracy.

– Tak.

– Twoja mama wciąż tu przyjeżdża?

– Lubi się wygrzewać na werandzie, kiedy jest ładna pogoda. Toppi też uwielbia to miejsce.

– A Trisha?

– Też jej się tu podobało – odparła spokojnym głosem.

– Opowiedz mi o niej, Jillian. Opowiedz o czymś, co wiązało się z tym miejscem.

– Po co?

– Bo dobrze jest powspominać. Nawet jeżeli to boli.

Nie odpowiedziała od razu. Nic nie przychodziło jej do głowy. Trochę ją to przestraszyło. Minął przecież dopiero rok. Trisha nie mogła tak szybko zniknąć z jej pamięci. W końcu jednak uspokoiła się, wzięła głęboki oddech. Spojrzała na pieniące się fale i okazało się, że to wcale nie takie trudne.

– Trisha była straszną psotnicą. Lubiła rzucać się w fale, a potem wybiegała na plażę, turlała się po piasku i straszyła mamę i mnie, że nas uściska.

– Co wtedy robiłaś?

Uśmiechnęła się.

– Przerażoną minę, oczywiście. Nie przepadam za wodą ani za piachem. Dla mnie plaża jest po to, żebym mogła leżeć na wielkim ręczniku pod wielkim parasolem i czytać dobrą książkę. Właśnie dlatego Trishę tak to bawiło. – W końcu odwróciła się do niego i spojrzała mu w oczy. – Opowiedz mi o swojej żonie. Skoro dobrze jest powspominać, nawet kiedy to boli, opowiedz mi o niej.

– Miała na imię Cindy, była piękna i bardzo ją kochałem.

– Jak się poznaliście?

– Na wycieczce w New Hampshire. Oboje należeliśmy do Klubu Wspinaczki Górskiej. Ona miała dwadzieścia siedem lat. Ja trzydzieści.

Wyprzedziła mnie w drodze na szczyt Mount Washington, ale ja przegoniłem ją w drodze powrotnej.

– Czym się zajmowała?

– Była elektronikiem.

– Naprawdę? – Jillian spojrzała na niego ze zdziwieniem. Wyobrażała sobie jego żonę jako kogoś… z mniejszym mózgiem. Może słodką blondynkę, którą pociągają bicepsy.

– Pracowała w firmie w Wakefield – powiedział Griffin. – A poza tym lubiła dłubać na boku. Niedługo przed chorobą zaprojektowała nawet nowy model EKG. Dostała patent i tak dalej. Wciąż mam na ścianie certyfikat.

– Musiała być dobra.

– Sprzedała prawa za trzy miliony dolarów – oznajmił rzeczowo Griffin. – Była bardzo dobra.

Jillian patrzyła na niego z rosnącym zdumieniem. Naprawdę nie wiedziała, co powiedzieć.

– Nie musisz już pracować.

– Tego bym nie powiedział.

– Ale trzy miliony dolarów…

– Pracuje się z wielu powodów. Ty też masz pieniądze, Jillian. A mimo to prowadzisz firmę.

– To pieniądze mojej matki. Chcę, muszę mieć własne.

Griffin uśmiechnął się do niej.

– A tamte pieniądze zarobiła moja żona – powiedział łagodnie. – Może ja też potrzebuję własnych. Poza tym – dodał zmienionym głosem – rozdałem je.

– Wszystkie?

– Co do centa. Wkrótce po tym, jak miałem załamanie. I coś ci powiem. Jeżeli rzucenie się na podejrzanego o dziesięciokrotne morderstwo pedofila nie przekona ludzi, że masz świra, z pewnością przekona ich rozdanie milionów dolarów.

– Rozdałeś je? – Wciąż nie mogła się oswoić z tą myślą. Nie wyobrażała sobie, że policyjny detektyw zarabiający około pięćdziesiąt tysięcy rocznie pozbył się trzech milionów. No, dobrze, półtora miliona po odjęciu podatków.

Dziwiło ją, że opowiedział jej to wszystko. A może nie było się czemu dziwić. W końcu ubiegłej nocy przyjechał do jej domu. I tak naprawdę nie miał obowiązku spotykać się z nią i potwierdzać przekazania pieniędzy ojcu Rondellowi. Mimo to wciąż się zjawiał, a ona wciąż z nim rozmawiała. Oboje muszą być stuknięci.

– Kiedy Cindy podpisała umowę – podjął Griffin – to było coś niesamowitego. Pracowała nad tym modelem pięć lat, aż tu nagle proszę, nie tylko udało jej się go zbudować, ale jeszcze sprzedała go za grube pieniądze. To było niesamowite, wspaniałe. Ale potem zachorowała. W jednej chwili była szczęśliwą, pełną życia kobietą, a w następnej zmieniła się w diagnozę lekarską. Zaawansowany rak trzustki. Dawali jej osiem miesięcy życia. Umarła po sześciu.

– Przykro mi.

– Kiedy Cindy zarobiła te pieniądze, byłem w siódmym niebie. – Wzruszył ramionami. – W końcu co może być złego w trzech milionach dolców? Cindy kupiła sobie u Nordstroma nowe rzeczy, zaczęliśmy myśleć o kupnie nowego domu, może nawet jachtu. Zachowywaliśmy się jak dzieci. Nie mogliśmy uwierzyć, że ktoś dał nam tyle szmalu. Ale potem Cindy zachorowała i umarła. A te pieniądze… zaczęły mi ciążyć. Czułem się, jakbym podświadomie podpisał cyrograf z diabłem. Fortuna w zamian za żonę.

– Miałeś poczucie winy – powiedziała łagodnie Jillian.

– Tak. Tak to już jest z nami katolikami. A może szkoda. Cindy była inna. Do samego końca myślała o mnie, próbowała mnie przygotować. – Uśmiechnął się gorzko. – To ona umierała, ale rozumiała, że mnie było ciężej.

– Musiałeś po jej odejściu dalej żyć.

– W każdej chwili zamieniłbym mój los na jej – wyznał cicho. – Chętnie zająłbym to szpitalne łóżko, wziął na siebie ból, powolną utratę sił, śmierć. Tylko że nie miałem takiego wyboru.

Jillian pokiwała w milczeniu głową. Też oddałaby życie, żeby ocalić Trish.

– No proszę – odezwała się w końcu. – Ja podarowałam pieniądze synowi domniemanego gwałciciela, żeby pozbyć się winy, a ty oddałeś miliony dolarów…

– Amerykańskiemu Towarzystwu Walki z Rakiem.

– No tak…

– No tak – uśmiechnął się Griffin.

– Kiedy umarła?

– Dwa lata temu.

– Wciąż za nią tęsknisz? – zapytała cicho.

– Nieustannie.

– Nie mogę się pogodzić ze śmiercią Trish – wyznała.

– Tak już jest. To musi boleć.

– Ona była nie tylko moją siostrą. Traktowałam ją jak swoje dziecko. Powinnam ją była ochronić.

– Spójrz na mnie, Jillian. Potrafię podnieść sztangę ważącą sto kilogramów, przebiec dwa kilometry w pięć minut i strzelać z karabinu. Ale nie mogłem uratować żony.

– Nie mogłeś walczyć z rakiem. Griffin wzruszył ramionami.

– Ludzie pokroju Eddiego Como to też rodzaj choroby.

– Nie powstrzymałam go. Spóźniłam się. Kiedy weszłam do mieszkania Trishy i zobaczyłam ją na łóżku, wiedziałam, po prostu wiedziałam, co się stało. Ale wtedy mnie zaatakował, przewrócił na podłogę. Starałam się, naprawdę się starałam. Myślałam, że jeśli uda mi się wyrwać, znaleźć kluczyki, wykłuć mu oczy… Jestem inteligentna, wykształcona, prowadzę własną firmę. Ale jakie to ma znaczenie, skoro nie mogłam go pokonać i ocalić siostry?

Griffin przysunął się do niej. Jego oczy były ciemne, niemal granatowe. Pomyślała, że mogłaby się zatopić w ich głębi, ale oczywiście oboje wiedzieli, że tego nie zrobi. Wtedy przyszło jej do głowy, że mógłby ją znowu dotknąć. Nie była jednak pewna, czy byłoby to wspaniałe, czy okropne.

– Jillian – powiedział łagodnie. – Trish cię kocha.

Jillian schowała twarz w dłoniach. A on wciąż jej nie dotknął. Oczywiście, że jej nie dotknął. W końcu był detektywem od zabójstw, a ona podejrzaną o morderstwo. Złapanie jej, gdy upadała, to jedno, a objęcie ramieniem, gdy płakała, to zupełnie co innego. I wtedy usłyszała warkot silnika samochodowego. Ale głośniejszy od zwykłego. Wóz transmisyjny.

Rozpłakała się. Płakała za siostrę, za Sylvię Blaire. Wypłakiwała rok żalu po stracie Trishy. Opłakiwała chwile grozy w mrocznym mieszkaniu, kiedy tak bardzo się starała i tak wiele straciła. I w końcu płakała za nie tak odległą przeszłością, gdy Trisha biegała radośnie po plaży. Za przeszłością, która nigdy nie wróci.

Wtedy silnik ucichł. Usłyszała zgrzyt rozsuwających się drzwi, chrzęst kroków po wysypanym żwirem podjeździe. Podniosła głowę i otarła łzy. Była gotowa do kolejnej bitwy.

Загрузка...