Morgan poczuł, jak krople zimnego potu występują mu na czoło. Przed jego oczami kołysała się lufa broni. Może jeszcze nie całkiem się rozbudził? A może to infekcja, która rozprzestrzeniała się stopniowo po całym ciele, dotarła już do mózgu i wywoływała przywidzenia, gorączkowe majaki?
Spojrzał na Errkiego i pomyślał, jak koszmarnym doznaniem muszą być dla niego wizje śmierci, zniszczenia i kary, upiorne lęki przeżywane bez przerwy dzień po dniu, rok za rokiem.
– Jestem chory – jęczał. – Chyba się zaraz zrzygam.
Spał długo. Światło na zewnątrz zmieniło się, a cienie urosły.
Errki zauważył, że skóra Morgana nabrała żółtawego odcienia. Opuścił broń.
– No to rzygaj – powiedział. – Na podłodze i tak jest chlew. Nie będzie widać różnicy.
– Gdzie, do cholery, znalazłeś tę broń? Przecież widziałem, jak wrzucasz ją do wody! – Morgan z wysiłkiem podniósł się i usiadł, żeby lepiej widzieć. – Miałeś ją przy sobie przez cały czas, prawda?
Skulił się, chcąc mu utrudnić trafienie.
– Dlaczego nie zastrzeliłeś tej starej? Mówili w radiu, że zakatowałeś ją na śmierć!
Errki czuł, jak policzki czerwienieją mu z gniewu. Znów podniósł rewolwer.
Morgan krzyknął:
– No, dalej, strzelaj! Guzik mnie to obchodzi!
Zaskoczyły go własne słowa, ale zorientował się, że mówi poważnie i że już mu na niczym nie zależy.
– Musisz iść do lekarza – powiedział Errki z namysłem.
Broń zadrżała mu w dłoni. Jeżeli teraz strzeli, na pewno w coś trafi: albo w żołądek Morgana, albo w tapczan.
– Od kiedy tak się przejmujesz moim zdrowiem? Myślisz, że w to uwierzę? Myślisz, że kogoś obchodzi, co ma do powiedzenia jakiś wariat? Ha! Jestem za słaby, żeby dojść do drogi. Jestem chory. Czuję się osłabiony. Zimny pot to objaw zakażenia, prawda?
Znów położył się na wznak i zamknął oczy. Ten wariat pewnie go teraz zastrzeli. Leżał bez ruchu, czekając na strzał. Przeczytał gdzieś, że trafienie kulą zbytnio nie boli, że raczej przypomina potężne uderzenie, a potem wszystko się kończy.
Errki wpatrywał się w nos Morgana, który spuchł i nabrał ohydnego sinego odcienia. Przejechał językiem po zębach. Przypomniał sobie smak skóry i tłuszczu w ustach, a potem mdły smak krwi.
Mężczyzna czekał, lecz strzał nie padał.
– Do jasnej cholery! – jęczał. – Naprawdę spieprzyłeś wszystko. Dostanę zakażenia i umrę.
Errki opuścił ręce.
– Uronię po tobie łzę.
– Idź do diabła!
– Jesteś tylko jajkiem w dłoniach dziecka.
– Przestań pierdolić głodne kawałki!
Morgan miał teraz wrażenie, że znalazł się w samym środku jakiejś farsy. Wszystkie wydarzenia tego dnia wydawały się nieprawdziwe.
– Nie widzisz, że to zakażenie? Człowieku, cały się trzęsę z zimna.
– No to idź i zawołaj mamę – powiedział Errki. – Nikomu nie powiem.
Morgan chrząknął żałośnie.
– Sam sobie zawołaj.
– Moja nie żyje – powiedział Errki ponuro.
– Nie dziwię się. Ją też pewnie wykończyłeś.
Errki chciał mu odpowiedzieć. Słowa czekały na końcu języka, gotowe do wymówienia. Lecz powstrzymał się.
– Możesz mi pożyczyć kurtkę? – wymamrotał Morgan. – Mam dreszcze.
Spojrzał na Errkiego.
– Co z tobą? Jakoś dziwnie wyglądasz.
– Potknęła się na schodach.
Errki napiął wszystkie mięśnie i mocno ścisnął broń. Słowa były takie perfidne. Zdradziły go, wysypały się same z siebie, nie pozwalając mu się nawet zastanowić. Nagle upadł na podłogę. Broń z trzaskiem poleciała pod ścianę. Zgiął się wpół, miotany konwulsjami, próbując dłońmi utrzymać wszystko na swoim miejscu. Wylewało się z niego. Czuł fetor własnych jelit, zepsutego mięsa, odpadów, jadu i żółci. Małe błyszczące pęcherzyki, które pękały, gulgot oślizgłych organów ściskanych razem i wypychanych na zewnątrz, powietrze i gazy, które wydawały najdziwniejsze odgłosy. Wił się na podłodze, tonąc we własnej boleści.
– Ty też masz zamiar rzygać? – spytał przerażony Morgan. – Nie możesz! Musisz iść po pomoc! Wolę przez jakiś czas posiedzieć w więzieniu, niż umrzeć na tężec w tym sraczu. Znasz drogę, więc idź i znajdź kogoś, psiakrew, żebyśmy mogli się stąd wydostać!
Nie było żadnej odpowiedzi. Errki jęczał i rzucał się, waląc piętami o podłogę. Zupełnie jakby ktoś go bił, szarpał, targał i podrzucał na wszystkie strony. Po jakimś czasie przyszedł atak kaszlu i rzężenia, a może czkawki i wymiotów. Morgan wzdrygnął się. Drogi Boże, co za dom wariatów! Coś w tym pokoju zatruło ich obu. Może w szczelinach między deskami podłogi czaiło się jakieś przekleństwo, które zaczęło się ulatniać, gdy tylko weszli do środka? Miał wrażenie, że napadł na bank całe wieki temu. Na pewno wysłali ludzi na poszukiwania, musieli już przecież znaleźć samochód! Po jaką cholerę przykrywał go tym przeklętym brezentem?
Errki uspokoił się. Leżał na podłodze, ciężko dysząc. Morgan spoglądał na broń.
– Ale miałeś atak – powiedział miękko. – Co się stało?
Jedną po drugiej, Errki zaczął zbierać części swojego ciała. Morgan miał wrażenie, że szuka czegoś, co wcześniej zgubił. Czarne włosy opadły mu na oczy, a on szperał po omacku jak ślepiec.
– Masz przywidzenia? – spytał Morgan nieswojo. – Mógłbyś podać mi whisky?
Errki usiadł z trudem. Nie otwierał oczu. Pochylił się, osłaniając brzuch. Wszystkie mięśnie miał napięte jak stalowe sprężyny. Po brodzie ciekła mu ślina.
– Nie męcz mnie – wybulgotał.
– Nie mam zamiaru cię męczyć, tylko jest mi zimno. Myślałem, że mógłbyś mi pożyczyć swoją kurtkę. Zostało jeszcze trochę whisky? Mógłbyś sprawdzić? Wtedy, kiedy ci się skończy… ten atak?
– Mówiłem ci, nie męcz mnie!
Po jakimś czasie Errki wstał, cicho szeleszcząc poliestrowymi spodniami. Zgarbiony jak starzec wyszedł z pokoju, wciąż trzymając się kurczowo za brzuch. Najpierw podniósł broń, a potem poszedł do sypialni. Kurtka leżała na łóżku, zwinięta w poduszkę. Sięgnął po nią i na chwiejnych nogach wrócił do pokoju dziennego. Otwarta butelka whisky stała obok radia. Podniósł ją i pociągnął duży łyk, gapiąc się na jezioro. Potrzebował czasu, żeby się uspokoić. Tym razem rozpadł się bez najmniejszego ostrzeżenia. Życie, które miał przed sobą, nie wydawało mu się szczególnie atrakcyjne. Wpatrywał się w ciemną powierzchnię wody. Ani jednej fali. Woda była martwa. Wszystko było martwe. Tak naprawdę, nikt go nie potrzebował. Wszyscy chcieli tylko tego, co mógł im dać. Morgan chciał kurtkę i whisky. Czy masz jeszcze coś do oddania, Errki?
Trzymając kurtkę, pił whisky. Mógłby przykryć Morgana w geście przyjaźni. Pytanie – co to zmieni? Czy to sprawi, że będzie warto żyć?
– Nie wypij wszystkiego!
Errki wzruszył ramionami.
– Ty rzeczywiście masz problemy z alkoholem – powiedział z roztargnieniem.
– Nos mnie boli jak diabli.
– Kraść razem to radość. Umierać razem to prawdziwy bal – powiedział Errki, podając mu whisky. Morgan pił, aż łzy nabiegły mu do oczu. Potem odłożył butelkę, chwytając z trudem powietrze. Podciągnął kolana i położył się na boku, jakby robił miejsce dla Errkiego, zapraszając go, by przysiadł na skraju tapczanu. Albo usiądzie, albo go zastrzeli. Ale już nie czul się zagrożony i nie wiedział dlaczego.
Errki zawahał się. Patrzył na miejsce na tapczanie i zdał sobie sprawę, że jest przeznaczone dla niego. Delikatnie okrył kurtką Morgana. W piwnicy rozległ się chóralny ryk śmiechu, który odbijał się echem w jego uszach.
– Zamknijcie się! – krzyknął zirytowany.
– Nie powiedziałem ani słowa – oświadczył Morgan. – A tak w ogóle, to co one do ciebie mówią? Te twoje głosy. Opowiedz mi o nich. Opowiedz mi, jak to jest. Wtedy przynajmniej umrę mądrzejszy. – Whisky zapiekła go w żołądku i poczuł się lepiej. – Dlaczego ich słuchasz? Przecież wiesz, że tak naprawdę wcale ich tam nie ma, no nie? Kiedyś słyszałem, że szaleńcy wiedzą, że są szaleni. Właśnie tego nie rozumiem. Słyszymy głosy, mówią. Psiakrew, ja też co jakiś czas je słyszę. Wewnętrzne głosy, tak jak w wyobraźni. Ale wiem, że istnieją tylko w moim umyśle i nigdy nie przyszłoby mi do głowy, by robić to, co mi każą.
– A wtedy, kiedy kazały ci napaść na bank, co?
– Hej! Ja sam podjąłem taką decyzję.
– Skąd ta pewność?
– Potrafię chyba rozpoznać własny głos. – Errki nadal wpatrywał się w puste miejsce na tapczanie. Morgan spojrzał na niego z niekłamaną ciekawością. – Opowiedz mi o nich. Widzisz ich? Wiesz, jak wyglądają? Mają kły i zielone łuski? Czy mówią czasem coś miłego? Nie pozwalaj im tak tobą pomiatać. Chryste, myślałem, że cię wykończą. Może ja powinienem do nich przemówić. Może posłuchają kogoś obcego?
Morgan zachichotał głucho.
– Jak mawiają, dzieci i wściekłe psy to kłopot sąsiadów.
Mozolnie podciągnął się do pozycji siedzącej i przysunął do Errkiego. Potem podniósł dłoń i postukał go trzy razy w czoło.
– Hej, ty tam! Przestań straszyć tego chłopaka. Jest wykończony. Znajdź sobie jakąś inną czaszkę. Już dosyć!
Errki mrugnął niepewnie oczami. Morgan mówił ze śmiertelną powagą. Nagle zaczął chichotać.
– Jest ich więcej niż jeden? Cała banda?
– Tak. Dwóch.
– Dwóch na jednego? Co za tchórze. Każ jednemu się wynosić, a resztę załatwisz z szefem, jak mężczyzna z mężczyzną.
Errki roześmiał się nerwowo.
– Płaszczem nie trzeba się przejmować. On tylko leży w kącie i łopocze.
– Płaszcz?
Morgan spojrzał na niego z zaskoczeniem. Wreszcie zaczynały do niego docierać pełne rozmiary obłąkania Errkiego.
– Był na wieszaku w korytarzu.
Czas nagle pomknął wstecz. Wszystko wróciło w takiej samej postaci jak przed laty. Przelotnie widział twarze i dłonie, uniesione brwi, odwrócone plecy, jedwab i aksamit, szpulki nici w wielu kolorach. Mknął do tyłu drogą pełną wybojów, po obu stronach której ciągnęły się zielone rowy, i znalazł się przed domem. Otwarte drzwi, wąski korytarz, schody prowadzące na poddasze. Siedział na stopniu prawie na samej górze. Jego ojciec zrobił te schody z sosnowego drewna. Deski były pełne przymkniętych, zezujących oczek, które przez cały czas go obserwowały.
– Po prostu tam wisiał. Płaszcz ojca. Nic w nim nie było, tylko powietrze. Łopotał, poruszał się na przeciągu z poddasza. Kiedyś wywrócił się na lewą stronę i właśnie wtedy spadła. Czułem podmuch powietrza.
– Spadła? – Morgan rzucił mu lekko zdziwione spojrzenie.
– Moja matka. Pośliznęła się na schodach. Popchnąłem ją.
– Dlaczego to zrobiłeś? – Morgan ściszył głos. – Nienawidziłeś jej?
– Każdemu mówię, że ją popchnąłem.
– Ale tego nie zrobiłeś? A może nie jesteś pewny? Dlaczego mówisz, że ją popchnąłeś?
Przed oczyma Errkiego na tle grubo ciosanych bali migały obrazy. Podniósł dłoń i pokazał jeden z nich. Mimowolnie spojrzenie Morgana powędrowało w ślad za jego dłonią. Zauważył tylko brudną ścianę. Errki milczał.
– Wiesz co? – powiedział Morgan, podciągając się, żeby wygodniej usiąść. – Nie byłoby lepiej, gdyby twoje głosy mówiły do innych głosów zamiast do ciebie? To znaczy, do głosów innych pacjentów w szpitalu. Wtedy walczyłyby między sobą, a was wszystkich zostawiłyby w spokoju. Cholera, czasami mam takie pomysły, jakbym był jakimś pieprzonym geniuszem. Wiesz, jak możesz się ich pozbyć? Użyj starego sposobu: poszczuj ich na siebie, a one same się wykończą. Podaj whisky! – Errki podniósł butelkę z podłogi i trzymał. – Daj mi. Chcę jeszcze!
Morgan wyciągnął dłoń po butelkę. Errki nie poruszył się.
– Kto niszczy źródło, umrze z pragnienia – powiedział z powagą. Potem podał butelkę Morganowi.
Ten pociągnął z niej dwa łyki.
– Dlaczego twoja matka spadla ze schodów? Opowiedz mi o tym. Będziemy udawać, że jestem twoim lekarzem. Jestem dobry w te klocki, tylko musisz dać mi szansę. No dalej, opowiedz wujkowi Morganowi. Opowiedz mi o tym, przyjacielu, i wszystko będzie dobrze.
Zachichotał cicho. Był bardzo pijany.
Errki zaczął dotykać swoich ud, jakby czegoś szukając. Jedną dłonią chwycił rewolwer za kolbę i poczuł, że się uspokaja. Broń doskonale leżała mu w dłoni. To musiało coś znaczyć.
– Szyła ludziom różne rzeczy.
– Była krawcową?
– Szyła suknie ślubne z jedwabiu. Garnitury i płaszcze. Albo klienci przynosili stare ubrania, które trzeba było rozpruć i znów zeszyć. Tego robiła najwięcej. Pruła stare garnitury.
– Napij się – przerwał mu Morgan. – Trudno wspominać stare dzieje.
Errki napił się i oddal butelkę. W piwnicy panowała cisza. Kurz opadł, wszystko było szare. Przez jedną szaloną chwilę pomyślał, że sobie poszli. W ciszy jego głos stał się krystalicznie czysty. Jego własny głos. Słowa nie były wcześniej zaplanowane – pojawiały się stopniowo, a gdy czuł się niepewnie i powstrzymywał je, ich miejsce zajmowały nowe, po czym ulatniały się. Jedno słowo wiodło do drugiego i nie miał sił, by temu zapobiec.
– Miałem osiem lat – wyjaśnił cicho. – Bawiłem się na schodach.
Nie bawiłeś się. Zastawiłeś pułapkę. Nie przekręcajmy faktów, byliśmy tam i widzieliśmy wszystko. Płaszcz cię widział najlepiej, bo wisiał w korytarzu.
Errki jęknął. Narastała w nim wściekłość. A może rozpacz? Jak mógł tu siedzieć z otwartymi ustami, z których wysypywały się takie bzdury? Choroba, śmierć i niedola. Ślimaki, robaki i ropuchy. Gniewnie pokręcił głową. Morgan wsłuchał się w jego słowa. Errki czuł, że słucha łapczywie, zupełnie jakby go dotykał, a on przecież nie znosił, by go dotykano. Nawet tego, by Sara machała mu ręką. W myślach słyszał cudowny dźwięk harfy, który towarzyszył jej słowom.
– Dlaczego na schodach? – Morgan pociągnął kolejny łyk. Na razie nie miał żadnego innego planu, chciał się tylko spić na umór. Krótkowzroczna, lecz przyjemna perspektywa. – Sam rozumiesz, to dość dziwne miejsce do zabaw.
– Schody – rzekł ciężko Errki. – Strych. W korytarzu świeciło się światło. Słyszałem terkot maszyny do szycia. Jak tykanie zegara. Bawiłem się na schodach, bo chciałem być blisko niej.
– Więc dekoracje są już gotowe i przedstawienie może się zacząć – stwierdził Morgan. – Światło się pali, maszyna do szycia chodzi, a mały Errki ma osiem lat.
– Znalazłem w piwnicy starą żyłkę do wędki i zbudowałem z niej kolejkę linową. Z najwyższego stopnia schodów na poddasze aż do podłogi w korytarzu.
Morgan nie spuszczał z niego oka.
– Rozciągnąłeś na schodach cholerną żyłkę do wędki?
– Przedziurawiłem kilka pustych pudełek po zapałkach i zrobiłem z nich wagoniki. Wsypywałem do nich migdały i rodzynki, a potem wysyłałem na dół. Zadzwonił telefon. Zawołała: „Mógłbyś odebrać, Errki?". Nie chciało mi się, byłem zajęty zabawą, bo właśnie załadowałem wagonik migdałami. Siedziałem na schodach i czekałem. Stanęła w drzwiach i zaczęła zbiegać, pokonując po dwa stopnie naraz. Zaplątała stopę w żyłkę i straciła równowagę. Zawsze była bardzo cicha, ale wtedy krzyczała. Przewróciła się i spadła, zupełnie jak mebel zrzucony ze schodów.
Morgan zaniemówił. Oczy mu się świeciły, zupełnie jak dziecku słuchającemu trochę zbyt przerażającej historii.
– Siedziałem na trzecim stopniu przy ścianie. Przeleciała obok mnie i zatrzymała się dopiero po uderzeniu w podłogę, owinięta wokół poręczy.
– Skręciła sobie kark? – wyszeptał Morgan. – Jesteś dziwny. Teraz mam wrażenie, że jesteś zupełnie normalny. Mówisz jak zwykły człowiek. Dlaczego nagle ci się odmieniło?
Errki wydawał się budzić ze snu.
– Najpierw krzyczysz na mnie, bo jestem pomylony, a teraz mam się tłumaczyć z tego, że jestem normalny? Pewnie, że jestem normalny. A czy ty jesteś normalny? Napadasz na banki, a do tego gnije ci nos.
– Ale dlaczego umarła?
– Z upływu krwi.
– Co powiedziałeś?
– Cała krew wypłynęła jej z ust. Tryskała z niej jak wodospad i zrobiła kałużę pod schodami. Widziałem, jak we krwi odbija się światło lampy. Płaszcz też się odbijał, jak cień. Telefon dzwonił, ale nie mogłem go odebrać. Musiałbym wdepnąć w kałużę krwi i roznieść ją po całym domu, po dywanach i podłogach. Wreszcie przestał dzwonić. Odczepiłem żyłkę i schowałem do kieszeni, a potem siedziałem cicho i czekałem. Krew przestała jej lecieć z ust, a twarz zrobiła się szara jak kamień. Prędzej czy później ktoś przyjdzie, myślałem. Ojciec albo klient. Ktoś. Ale nikt nie przychodził. Krew stała się matowa i nie widziałem już odbitego światła.
Wreszcie Errki zamilkł. Nie poczuł ulgi tylko pustkę. Dotknął broni. Pojedyncza kula w magazynku. To musi coś znaczyć. Na pewno jest przeznaczona dla niego.
– Tak, ale dlaczego krew płynęła jej z ust? Dlaczego to się stało?
– Daj mi trochę whisky.
– Czy rozbiła sobie głowę?
– Była krawcową.
– Już mi to mówiłeś.
– Pruła stary garnitur. Szew po szwie, żyletką. Zawsze wkładała żyletkę do ust, kiedy musiała trochę podciągnąć materiał albo się przesiąść. Potem zadzwonił telefon. Wyszła z poddasza z ostrzem w ustach i potknęła się na żyłce do wędki. Żyletka zniknęła jej w gardle.
Morgan zakrztusił się i chwycił się kurczowo dłonią za szyję. Wyczuwał puls bijący łagodnie pod wilgotną i zimną skórą. Myśl o połknięciu żyletki wywołała u niego niemal wymioty.
– Jak dla mnie, rozumujesz zupełnie logicznie – stwierdził ostrożnie. – Może po prostu za długo trzymali cię w szpitalu. Śmierć twojej matki była wypadkiem. To nie twoja wina. A przy okazji, to cholernie lekkomyślne trzymać żyletkę między wargami. I cholernie głupio z twojej strony, że wziąłeś winę na siebie.
– Ale to ja rozwiesiłem żyłkę.
– Przecież ty się tylko bawiłeś, no nie? Dlatego cały incydent zostaje niniejszym uznany za wypadek.
Ostatnia uwaga miała pocieszyć Errkiego, ale nie wyglądało na to, żeby odniosła jakikolwiek skutek.
– My, ludzie, uważamy, że panujemy nad naszym własnym życiem – wyrzekł Errki powoli. – Ale nie panujemy. Pewne rzeczy po prostu się dzieją.
Obaj długo milczeli.
– O czym myślisz? – zapytał w końcu Morgan.
– O tym rolniku. O Johannesie.
– No to opowiedz mi o Johannesie, skoro zaszliśmy już tak daleko.
Morgan miał wrażenie, że czas się zatrzymał. Przyszłość nie istniała, tylko teraźniejszość. Tutaj, w czterech ścianach z grubo ciosanych bali, istnieli tylko oni dwaj. Nastrojowa, słaba poświata. Whisky płonęła mu w żyłach, dając uczucie unoszenia się w powietrzu.
Errki wrócił myślą do Johannesa. Szarego, pomarszczonego, suchego starca z martwymi oczami. Wydawało mu się, że w tych oczach widzi samego siebie, zupełnie jakby byli spokrewnieni. Oczy bez nadziei. A pewnego dnia zobaczył go na samym szczycie wysokiej drabiny.
– Zaczął pić. Żona mu umarła, a Johannes w ciągu kilku miesięcy skurczył się nie do poznania.
– Zupełnie jak moja matka po śmierci ojca – wtrącił Morgan.
– Zaczął pić. Pił przez cały czas, bez przerwy, całymi miesiącami. Ludzie przychodzili i próbowali mu pomagać, ale nic z tego nie wychodziło.
– I zapił się na śmierć?
– Nie. Kiedy obalił butelkę z pastorem, w końcu otrząsnął się i przestał.
– Równy gość z tego pastora.
– Pastor mnie zauważył i zaczął krzyczeć, ale nie zatrzymywałem się. Mogłem się zatrzymać, ale uciekłem tak szybko, jak tylko mogłem, i schowałem się za szklarniami.
– Dlaczego krzyczał?
– Przestań mnie tak męczyć.
Errki odwrócił się i wyciągnął dłoń po butelkę. Morgan podał mu ją.
– Johannes dostał pracę u pastora jako złota rączka. Bielił kościół i stał na samym szczycie długiej drabiny. Malował jakiś trudny fragment. Wtedy pojawił się Errki Johrma. Johannes nic nie słyszał, bo był zajęty pracą, a poza tym gwizdał. Był szczęśliwy i trzeźwy. Właśnie dlatego byłem rozczarowany. Zaczął wyglądać tak samo, jak wszyscy inni. Ale krzyknąłem do niego. Krzyczałem: „Hej, ty tam u góry!". Dobry Boże, ale go przestraszyłem! Odepchnął się od ściany ze strachu, drabina zatoczyła duży łuk, a on spadł.
– Pierdolisz!
– Uderzył w skalę. Stałem tam i patrzyłem na jego pękniętą czaszkę. Nogi drgały mu jeszcze przez jakiś czas, a potem przestały. Schowałem się za nagrobkiem. Za jakiś czas przybiegł pastor i słyszałem, jak krzyczy i lamentuje.
– I dlatego powiedzieli, że to twoja wina?
– To była moja wina.
– Jak można mieć tak niesamowitego pecha? – dziwił się Morgan. – Czy ty się przypadkiem nie urodziłeś w piątek trzynastego?
– Później przyszli po mnie do domu.
– Co im powiedziałeś?
– Nic. Nestor kazał mi trzymać gębę na kłódkę.
– Nestor? – Morgan potarł oczy. – Ludzkie pojęcie przechodzi, jak ci się udaje pakować w takie kłopoty. Myślałem, że to ja mam pecha. A ta staruszka, którą wczoraj znaleźli? Czy to też był wypadek? Opowiedz mi, co tam się stało.
Errki powoli odwrócił się twarzą do Morgana.
– Już ci mówiłem. Różne rzeczy dzieją się same z siebie.
– To dość cwana wymówka, nie sądzisz? Policja będzie cię przesłuchiwać. Powinieneś się zastanowić, co im powiedzieć.
– Jestem jak fala – powiedział Errki, teatralnie zawieszając głos. – Załamuję się tylko raz.
– Dlatego myślę, że właśnie to powinieneś im powiedzieć. Od razu wylądujesz z powrotem w psychiatryku. – Potarł brwi. – Boli mnie nos – poskarżył się.
Errki wzruszył ramionami.
– Gdybyś się tylko postarał, mógłbyś go zagoić siłą woli.
– Jesteś pewien?
– Musisz użyć całej swojej mocy, żeby wypłoszyć zakażenie. Sam powinieneś się wyleczyć.
– Nie jestem jakimś pierdolonym szamanem. Nie wierzę w takie rzeczy.
– Dlatego jesteś chory.
– A ty nie możesz tego dla mnie zrobić? – spytał sarkastycznie. – Nie mam siły, żeby się tak wytężać. Kości mam jak galareta.
– Musisz sam.
– Tak też myślałem, ale i tak ci dziękuję – powiedział. – Wiesz, kiedyś widziałem w telewizji faceta, który rozbijał szkło siłą własnej woli. Robiło to naprawdę duże wrażenie. Ale to wszystko sztuczki.
– Rozbijanie szkła siłą woli nie jest takie trudne – powiedział Errki. – Ja też tak potrafię. To proste, bo szkło przez cały czas jest w stanie naprężenia.
– No co ty nie powiesz! Dlaczego nie jeździsz po świecie i nie dajesz przedstawień?
– Nie mam na to ochoty.
– Kto cię tego nauczył?
– Magik. W Central Parku.
– Dobrze, że masz poczucie humoru. Przyda nam się.
– Wiesz, co on potrafił? – zapytał Errki. – Naciągał skórę na dłoniach, aż pękała.
– No to zrób mi mały pokaz. Tylko nie rozwal butelki.
– Nie ma tu szkła – powiedział Errki z namysłem. – Wszystkie szyby są już powybijane.
– Pewnie ktoś tu już był wcześniej i odwalił za ciebie robotę.
– Ale w tamtym oknie zostało jeszcze kilka dużych kawałków – powiedział Errki, wskazując na okno wychodzące na podwórze.
– W takim razie rozbij je – powiedział Morgan niecierpliwie. Dobrze się bawił, chociaż jednocześnie prześladowało go uczucie, że może się zdarzyć coś bardzo złego.
Errki niepewnie wstał z tapczanu. Wpatrywał się w okno, a potem osunął na podłogę, pochylił głowę i zamknął oczy. Morgan spojrzał na niego z mieszaniną radości i smutku. Kawałek szyby w prawym górnym rogu ramy okiennej błyszczał w świetle słońca. Errki nie odzywał się ani słowem. Siedział bez ruchu jak posąg. Morgan myślał, czy przypadkiem nie powinien postanowić, co dalej z nimi będzie. Lecz upał i whisky odebrały mu siły. Tak miło było siedzieć sobie spokojnie i drzemać. Życie niezupełnie okazało się takie, jak się spodziewał. Dla Errkiego też nie. Wyglądał śmiesznie, siedząc na podłodze. Twardy jak skala supeł upartej siły woli. Morgan zdumiał się, jak bardzo chłopak był chudy. Delikatny jak owad. A teraz miał pokazać magiczną sztuczkę. Myśl o tym, jak bardzo się rozczaruje, kiedy nic się nie stanie, była prawie nie do zniesienia. Zastanawiał się, co ma powiedzieć, żeby go pocieszyć. Może zrzuci winę na whisky, mówiąc, że pozbawiła go sił?
Nagle szyba pękła. Nie dla zabawy, z cichym brzękiem, lecz z hukiem. Odłamki szkła wpadły do pokoju. Morgan podskoczył, czując, jak serce zakołatało mu w piersi ze strachu. Errki jeszcze siedział na podłodze. Podniósł głowę i rozejrzał się. Z początku sprawiał wrażenie sennego. Potem zdziwionego.
– Coś tu jest nie tak – zawyrokował i podszedł ku drzwiom.
– Co jest nie tak? Jak ty to, do cholery, zrobiłeś? – pytał oszołomiony Morgan. – I gdzie się wybierasz?
– Wychodzę – odparł Errki. – Muszę coś sprawdzić.